- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
felieton: Dziennik koncertowej podróży 2013
strona: 1 z 4
2013 rok pod względem koncertów był udany wręcz do granic możliwości. Zapraszam na małe podsumowanie i muzyczne wspomnienia z ostatnich 12 miesięcy.
Pierwszym dużym, wyjazdowym koncertem był występ Slasha w Pradze. Zdecydowaliśmy się na Czechy (dzień później Amerykanie grali w katowickim "Spodku") z uwagi na klubowe warunki sali w "Pałacu Lucerna". Były gitarzysta Guns N' Roses wraz z zespołem towarzyszącym (w skład którego wszedł m.in. fenomenalny wokalista Myles Kennedy) zaprezentował tego wieczoru połowę klasycznego debiutu swojej macierzystej formacji i większą część promowanej właśnie nowej płyty "Apocalyptic Love" (album z serii - ani jednego słabego numeru). Klimat przypominał mi ten sprzed kilku lat, gdy w "Lucernie" oglądałem inną legendę rodem z USA - Alice In Chains. Wszystkie produkcje koncertowe kapel zza oceanu wyglądają jednak bardzo podobnie - muzycy wychodzą na scenę i przez półtorej godziny dają z siebie wszystko. Żadnego nieprzemyślanego gestu, zero zbędnych dźwięków, prób, gadania. Tylko akcja-reakcja i pełny ogień muzyki puszczony w publikę. Zresztą Slash po "Apocalyptic Love" wszedł na poziom w rock'n'rollu dostępny dla niewielu (Motorhead?), a już na pewno daleko w tyle zostawił Axla Rose'a i jego odcinającą kupony prowizorkę Gunsów. Nic dziwnego, że obydwa występy - i polski, i czeski - były wyprzedane do ostatniego biletu.
1 marca we Wrocławiu oglądamy Deicide, kilka tygodni później w Krakowie Testament. 2 kwietnia we wrocławskim "Od Zmierzchu Do Świtu" miało miejsce niezwykłe wydarzenie. W małym klubie wypełnionym po brzegi zagrała jedna z największych legend norweskiego viking-black metalu - Enslaved. Zespół, w którego wykonaniu czczenie skandynawskich wierzeń to nie sztuka, a prawdziwa religia.
W kwietniu, również w "Zmierzchu", mam okazję obejrzeć Nazareth. Jak się okazało, była to ostatnia okazja do zobaczenie działającej od 45 lat(!) grupy. Jakiś czas później wokalista Dan McCafferty, będący w fatalnej kondycji i mający kłopoty ze zdrowiem, przerwał trasę i odszedł, co chyba równoznaczne jest z zakończeniem przez Szkotów kariery. Moi bohaterowie jednak się starzeją. Listopadowy koncert Motorhead (niewykorzystane bilety nadal czekają na marzec!) został przełożony także z uwagi na zdrowie lidera - Lemmy'ego.
19 maja oglądamy Septic Flesh - jeden z blackmetalowych zespołów wszech czasów, który w odróżnieniu od tych wszystkich Satyriconów i Watainów nigdy nie popełnił muzycznego blamażu. Septic Flesh trzyma się mocno, jego dwa ostatnie albumy po prostu nie wychodzą z odtwarzacza. A we wkomponowywaniu orkiestry symfonicznej w metal taki Dimmu Borgir to przy nim zwykli amatorzy.
Kilka dni później w Warszawie trwają dwie burze. Jedna medialna, druga naturalna. Bowiem ze swoim horror show do stolicy przybywa sam King Diamond. Były wokalista duńskiego Mercyful Fate, bez którego nie byłoby połowy współczesnego metalu, a na pewno niektóre jego odłamy nie miałyby tak widowiskowej formy i okultystycznej otoczki z lekką nutką kiczu. "Conspiracy" było, "Abigail" też, a na koniec "Evil" i "Come To The Sabbath". Stary heavy metal nadal ma się świetnie i dalej nie są to łaskotki.
1)Rush sławę zdobyło dopiero od albumu "2112".
2)Przesadna krytyka Metalfestu. To była naprawdę dobra impreza, ale Polacy jak zwykle umieją tylko krytykować to co swoje i wychwalać jaki to Brutal super. Heloooł, były dopiero dwie edycje Metalfestu. A składy naprawdę udało się załatwić zajebiste. Megadeth na pierwszej edycji raczkującego polskiego festu - już niech to wystarczy. Markę festiwalu buduje się latami i jak na start to było super. Na pierwszym Wacken było kilkaset osób, a teraz to największy metalowy fest w Europie. Nie wiem jakich luksusów się niektórzy spodziewali, ale organizacyjnie było ok. A jakieś drobne niedociągnięcia zawsze są. Sam się trochę biczuje że nie byłem na drugiej edycji, tylko na pierwszej. Zawsze będę podziwiał chłopaków z Knock Out, że przynajmniej spróbowali i było więcej niż przyzwoicie. A że wielu z dzisiejszych młodych metalowców woli oglądać koncerty na yt, a dla Volbeat scena była zbyt "niebezpieczna" to już osobne tematy. Chciałbym żeby ich solidnie wygwizdano na Woodstocku, ale pewnie tak nie będzie.
W Polsce z wielu powodów, o których wielokrotnie rozmawialiśmy (i jest to temat na osobny tekst), nigdy nie będzie metalowego festiwalu na zachodnio-europejską czy chociażby czeską miarę. Przyczyny są różne: mentalne, finansowe, prawne etc. Bo co to za fest, na którym nie możesz się napić piwa pod sceną, zawsze jakiś zespół nie zagra, a miejscowa ludność z katechetką i proboszczem na czele zażądają odwołania Behemoth (i żeby było śmieszniej zawsze dopną swego). Dlatego jakoś mi tych imprez nie żal.
PS. Oczywiście pierwszy album Rush ukazał się roku 1974, a nie 1971.
Reszty nie przeczytałem, nie chciało mi się..