- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Krisiun
Wykonawca: | Moyses Kolesne - Krisiun (gitara) |
strona: 3 z 4
Krisiun, Katowice 29.10.2016, fot. Red Face
Krisiun jest jednym z nielicznych zespołów, w którym nie ma praktycznie żadnych zmian składu. W waszym przypadku powód jest oczywisty - jesteście braćmi. Czy ta relacja działa w dwie strony i dzięki wspólnemu graniu dogadujecie się lepiej jako rodzina?
Można tak powiedzieć. Od małego dogadywaliśmy się całkiem nieźle jako bracia, ale wspólne granie jeszcze bardziej nas do siebie zbliża, choć oczywiście od czasu do czasu nam też zdarzają się mniejsze lub większe konflikty. Wiele zespołów mówi, że jeśli w składzie panuje odpowiednia atmosfera, to czują się jak w rodzinie. My nią jesteśmy naprawdę. To w wielu rzeczach pomaga i bardziej motywuje nas, żeby w przypadku konfliktów poszukiwać rozwiązań, a nie stawiać wszystko na ostrzu noża.
Czy kiedykolwiek zdarzyło się, że któryś z was rozważał odejście z zespołu?
Och, pewnie... (śmiech). Wiele razy każdy z nas w złości odgrażał się, że odchodzi z Krisiun, ale nigdy do tego nie doszło. Bycie braćmi motywuje nas, żeby starać się mimo wszystko jakoś dogadać. Często zdarzało się, że jednego dnia było "Spierdalaj, odchodzę z zespołu!", a drugiego już się z tego śmialiśmy.
Ciekawi mnie, jak to się stało, że postanowiliście założyć zespół i jak podzieliliście między siebie role.
Alex, nasz wokalista i basista, zaczynał od grania na perkusji. Miał wtedy trzynaście, może czternaście lat. Max miał wtedy dziesięć, a ja byłem po środku. Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że też chciałbym zacząć grać na instrumencie i upatrzyłem sobie bas. Niestety, kiedy poszliśmy z ojcem do sklepu muzycznego, okazało się, że ktoś już kupił ten bas i zostały same gitary. Nie chciałem zwykłej gitary, bo granie na niej było o wiele trudniejsze, miała więcej strun i wydawało mi się, że to dla mnie zbyt skomplikowane. Ostatecznie jednak ją kupiłem i zacząłem się uczyć. Alex grał wtedy w takim garażowym zespole, więc dołączyłem do nich i graliśmy razem dopóki nie wyjechał do innego miasta do nowej szkoły. Zostawił w domu swoje bębny i Max zaczął sobie na nich pogrywać, a z początku to właściwie tylko hałasować. Z czasem okazało się jednak, że ma do tego duży talent i powiedziałem mu, że musi zacząć uczyć się gry na poważnie. Próbowałem mobilizować go, żeby dalej rozwijał te zdolności. Aż wreszcie Max naprawdę pokochał ten instrument i opanował go naprawdę nieźle. Do tego stopnia, że kiedy Alex wrócił, okazało się, że jest już od niego dużo lepszy. Został mu więc wyłącznie bas. Przez jakiś czas graliśmy we czwórkę z innym wokalistą, ale wkrótce odszedł z zespołu, więc szukaliśmy zastępstwa, a na próbach tymczasowo próbował śpiewać Alex. Wokalisty jak nie było, tak nie było, a Alex wprawiał się coraz bardziej, aż doszliśmy do wniosku, że właściwie to całkiem nieźle sobie radzi i nie potrzebujemy już nikogo innego. Sama widzisz więc, że wszystko odbyło się naturalnie. Nic nie zostało z góry zaplanowane.
A jak wyglądały początki waszej kariery?
Początki oczywiście były trudne, ale w latach osiemdziesiątych scena metalowa w Brazylii miała się całkiem nieźle. Ludzie znają z tamtego okresu tylko Sarcofago i Sepulturę, ale pamiętam, że odbywało się wtedy u nas naprawdę dużo różnych koncertów, na które przychodziło mnóstwo ludzi. Widziałem Sepulturę na scenie, kiedy jeszcze byli bardzo młodzi. Chodziłem na koncerty i sam grałem swoje pierwsze sztuki w tamtych latach i muszę przyznać, że gdyby nie ówczesna fala popularności ciężkiej muzyki w Brazylii, byłoby nam znacznie trudniej zaistnieć na metalowej scenie poza granicami kraju.
Od początku swojej działalności Krisiun jest zespołem, który bardzo dużo koncertuje. Jako że wasz materiał jest bardzo wymagający na żywo, musicie być przez cały czas w dobrej formie. Jak udaje się wam ją utrzymać w wielotygodniowych trasach?
Przede wszystkim to regularnie ćwiczymy. Nie siedzimy tylko w busie i za sceną, staramy się dużo ruszać, a nawet nosimy sprzęt. Nie należę do facetów, którzy siedzą sobie wygodnie i patrzą, jak inni targają nasze ciężkie graty. Lubię sam się ruszyć i pomóc, to przy okazji dobre dla zdrowia. Poza tym bardzo lubię wysiłek fizyczny. Granie naszego materiału na żywo nie jest takie proste i wymaga odpowiedniej kondycji, zwłaszcza jeśli trzeba zagrać dobre show praktycznie każdego wieczora. Dlatego ćwiczę, nawet kiedy jestem w trasie. A jeśli nie mam do tego warunków, to każdego dnia staram się robić chociaż kilkukilometrowy spacer w okolicy klubu, w którym gramy. Poza tym oczywiście muszę dbać o swoją formę jako gitarzysta, dlatego codziennie przed koncertem rozgrywam się serią odpowiednich ćwiczeń. Kiedy nosisz sprzęt i nie oszczędzasz swoich dłoni, trzeba także zadbać o to, żeby palce "nie zadrzewiały", bo muzyka, którą gramy, niestety tego nie wybacza.
Skoro prowadzisz się w trasie tak zdrowo, to oznacza, że nie ma już miejsca na imprezowanie?
Ależ skąd! (śmiech) Imprezowanie to nieodłączna część rockandrolla, nie można z tego zrezygnować. Zawsze po koncercie jest czas na piwo, choć oczywiście już w dużo mniejszych ilościach niż kiedyś, na początku naszej kariery. Zdarzają się jeszcze wieczory, kiedy uda nam się rozpętać piekło... (śmiech), ale ma to już miejsce zdecydowanie rzadziej.
Tylko za kulisami, czy wychodzicie jeszcze czasami do fanów?
Oczywiście, że wychodzimy do fanów. Często po koncercie bierzemy piwo i idziemy na nasze stanowisko z koszulkami, żeby spotkać się z ludźmi. To żaden problem. Nie boimy się kontaktu z fanami. Niektóre kapele mają taką dziwną fobię i bardzo unikają osobistej styczności z ludźmi, którzy przychodzą na ich koncerty. Ja chodzę sobie gdzie chcę. Jestem normalnym facetem, nie żadną pieprzoną gwiazdą rocka.
Jak myślisz, dlaczego niektóre zespoły unikają osobistego kontaktu z publicznością?
To w dużej mierze zależy od osobowości, ale są takie zespoły, które po prostu się tego boją. Może nie jest dla nich komfortowe to, że każdy będzie chciał się do nich zbliżyć, dotknąć, podać rękę czy nawet zrobić krzywdę, gdy coś mu się nie spodoba. Nie oceniam tego. To indywidualny wybór każdej kapeli. Jeśli komuś jest lepiej w zaciszu kulis, to niech tam zostanie. Ja uważam jednak, że nie być problemem podpisanie kilku płyt, podanie komuś ręki czy zrobienie sobie wspólnego zdjęcia. To przecież dzięki naszym fanom w ogóle tu jesteśmy. Nie rozumiem muzyków, którzy twierdzą, że fani ich tylko wkurzają. Łatwo zapomina się czasy, kiedy każde pięć osób pod sceną miało dla zespołu znaczenie. Trzeba czasem przypomnieć sobie, jak to było, kiedy samemu chodziło się na koncerty nie po to, żeby je grać, ale tylko oglądać. Ja do dziś pozostałem wielkim fanem muzyki metalowej i nadal chodzę na koncerty, a kiedy gra jakiś zespół, który podziwiam, też idę zrobić sobie zdjęcie z jego muzykami.