- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Banisher
Wykonawca: | Hubert Więcek - Banisher (gitara) |
strona: 3 z 4
Ostatni album Banisher, pt. "Degrees of Isolation", ujrzał światło dzienne w 2020 roku. Warstwa tekstowa inspirowana jest wydarzeniami, które rozegrały się po koncercie Decapitated w Spokane. Zdaję sobie sprawę, że jest to temat delikatny i traumatyczny. Czy czujesz się na siłach, by o tym pomówić?
Tak. Przy czym już na wstępie muszę zaznaczyć, że nasze starcie z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości nie ograniczyło się do pojedynczej lokalizacji. Przetrzymywano nas w dziewięciu czy dziesięciu różnych aresztach na terenie czterech stanów. Zgodnie z tym, co nam powiedziano, przez chwilę kiblowaliśmy w tym samym miejscu, co Charles Manson. Oczywiście różnice pomiędzy poszczególnymi miejscówkami były ogromne. Na przykład w Los Angeles jest tak, że im bardziej jesteś znany, tym lepiej dla ciebie. Nazywali nas tam "polish rock stars" i pytali pod prysznicem, czy im coś zaśpiewamy (śmiech). Pozostali aresztanci w mig zorientowali się, kim jesteśmy, ponieważ pokazano nas w telewizji. Wyobraź sobie sytuację, w której siedzisz na sali, wokół ciebie sześćdziesięciu chłopa, jest 11 września i nagle emitują wiadomości. Tematem numer jeden jest, rzecz jasna, rocznica zamachu na World Trade Center, temat numer dwa to polski zespół, który zatrzymano pod zarzutem porwania. W zależności od tego, gdzie wylądowaliśmy, różnie na nas spoglądano. Strażnicy nie mogli sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni przywieziono ekipę białych gości z brodami - takie rzeczy ich dziwiły. Indagowali nas o to, czy jesteśmy polską mafią i zachwycali się naszymi tatuażami. Wiesz, oni tam są przyzwyczajeni do widoku dziar, które koleś robi połamanym widelcem, a jako tuszu używa fragmentów stopionego materaca. Paru typów nawet proponowało, że zrobią nam takie dziary na pamiątkę (śmiech).
Decapitated, Warszawa 30.11.2018, fot. Ewelina Eliasz
Niestety kolor twojej skóry w amerykańskich więzieniach ma bardzo realne znaczenie. W momencie, w którym przekraczasz próg aresztu, podział rasowy decyduje o tym, czy przeżyjesz. I nie ma czegoś takiego, że wrzucają wszystkich jak do jednego wora. Zetknęliśmy się z mnóstwem przedziwnych zasad. Na przykład w Kalifornii Latynosi trzymają z białymi, a czarnoskórzy mają sztamę z Azjatami. Pewnego razu przydzielono nas do bloku, gdzie w kilkadziesiąt osób mieszkaliśmy w jednym pomieszczeniu. Terytorium podzielone było po połowie i nie wolno było przekroczyć kreski na podłodze. Z jednych telefonów korzystać mogli tylko Latynosi, z drugich wyłącznie Afroamerykanie. Dzielenie się żarciem było dozwolone, ale przyjęcie jedzenia od czarnoskórego traktowane było jak zniewaga i automatycznie traciło się protekcję u Latynosów. Totalnie abstrakcyjne reguły. Gdy nasi współwięźniowie dowiedzieli się, że jesteśmy kapelą z Polski i koncertujemy po świecie, ustawiła się do nas kolejka po autografy. Jakiś wielki Meksykanin z wizerunkiem Jezusa wytatuowanym na całej twarzy dał mi do podpisu biblię. Wtedy psychika mi klękła i nie miałem pojęcia, jak zareagować.
Zdarzało się, że trzymano nas oddzielnie, wówczas komunikowaliśmy się przez strażników. Inni więźniowie mieli na to niezły patent. Kiedy siedzisz w jednoosobowej celi, nie wiesz, czy za ścianą nie przebywa twój wróg, który tylko czeka na sposobność, by przechwycić twoją wiadomość i cię zakapować. By do tego nie dopuścić, kolesie pletli liny z folii spożywczej, obciążali je woreczkiem z małymi marchewkami, do środka wkładali notkę i rzucali tym przez korytarz.
To jednak nie koniec absurdów. Okazało się, że gdyby nas wypuścili na warunkowym, to i tak zaraz wrócilibyśmy do aresztu, bo cofnięto nam wizy i w związku z tym przebywaliśmy na terenie Stanów nielegalnie. Mogliśmy się od tej decyzji odwołać do czternastu dni, stając osobiście przed konsulem USA w Krakowie, a że tkwiliśmy w zamknięciu, to wizy przepadły. Po prostu błędne koło. Każdego dnia cieszę się, że jestem w Polsce wśród rodziny i przyjaciół.
Decapitated, Warszawa 20.11.2016, fot. Dariusz "Lazarroni" Łasak
Był taki moment, że zwątpiliście w to, czy wyjdziecie na wolność?
Ja miałem załamanie nerwowe po trzech tygodniach. Dla nas cała ta sytuacja była jednym wielkim nieporozumieniem. Początkowo zapewniano nas, że wszystko wyjaśni się do dwóch tygodni. Już ten czas jawił się nam jako koszmar. Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi. Dwanaście tysięcy kilometrów od domu, sami jak palec w obcym kraju, nic nie możesz, a jak nie jesteś Amerykaninem, tylko nielegalnym imigrantem - bo do takiego statusu nas zredukowali - to nawet nie traktują cię jak człowieka. Na rozprawach dobrowolnie poddawaliśmy się transportowi, bo wszyscy chcieli tę sprawę załatwić jak najprędzej. Sęk w tym, że aresztowano nas w innym stanie, niż miejsce zdarzenia, a federalne prawa działają z rozmaitymi opóźnieniami. Po trzech tygodniach dowiedzieliśmy się, że jeszcze miesiąc musimy czekać na transport do stanu Waszyngton, a tam ile to zajmie, ciężko orzec. Sugerowano nam, że z powodu kwestii proceduralnych postępowanie może się przeciągnąć do lutego albo marca. Był wrzesień. To było jak cios w twarz. Gdy to usłyszałem, zwinąłem się w precel i zacząłem ssać kciuka. Na szczęście zdołałem się z tego otrząsnąć, co nie zmienia faktu, że do domu wróciliśmy dopiero w styczniu. Łatwiej zacisnąć zęby z nastawieniem, że musisz wytrzymać dwa tygodnie. Świadomość, że spędzisz tam prawie pół roku rozwala ci mózg na atomy. To chyba było najgorsze. Potem żyjesz z dnia na dzień. Każda godzina wlecze się jak dzień, dzień jak tydzień, a tydzień jak miesiąc. Czas płynie nieubłaganie wolno.
Redemptor, Bielsko-Biała 7.10.2022, fot. Verghityax
Czy zaskoczyło was, że za wami - zespołem metalowym - ujął się Dominik Tarczyński, polityk związany z Prawem i Sprawiedliwością? Nie jest to partia, która automatycznie kojarzy się z bardziej ekstremalnymi odmianami muzyki.
Zaskoczyło, ale pozytywnie. Z drugiej strony Dominik jest fanem muzy metalowej.
Poważnie?
Tak, jeździ na różne koncerty. W Warszawie spotkałem go na Cavalera Conspiracy i Machine Head, bywał też na naszych sztukach w Krakowie. Gość jest wkręconym metalowcem, co dla wielu może być szokiem. To, że ujął się za nami, tłumaczył faktem, iż jesteśmy Polakami i potrzebowaliśmy pomocy. Tak po ludzku. Jesteśmy mu za to cholernie wdzięczni. Gdyby nie jego wstawiennictwo, długo jeszcze byśmy tam walczyli.
Członkiem Decapitated byłeś przez cztery i pół roku. Pomijając niefortunny epizod w USA, jakie doświadczenie wyniosłeś z tej współpracy?
Zanim dołączyłem do Decapitated, miałem już na koncie ponad dekadę doświadczenia scenicznego, do tego ogarniałem logistykę trasową we własnych kapelach. To było po prostu wejście na wyższy poziom, tylko odpadło mi bycie mózgiem operacji. Niczym żołnierz metalu miałem za zadanie wsiadać do busa o wyznaczonej porze, zagrać swoje, ponosić trochę gratów i nie być debilem. Kilkutygodniowe wyjazdy mnie nie przerażały. Różnica jest taka, że w zespole tego formatu więcej osób ci się przygląda. To już nie jest rzępolenie z lokalnymi ziomkami w "Korbie" dla pięćdziesięciu osób, ale występowanie w dużych klubach i na festiwalach. Wiesz, mówimy tu o sytuacjach, gdzie grasz koncert, a na scenie obok montuje się Black Sabbath. Podczas mojego pierwszego roku w Decapitated zobaczyłem chyba wszystkie kapele, na których mi zależało. Byliśmy na "Woodstocku", na "Copenhell" w Danii, na "Brutal Assault" w Czechach, na trzydziestopięcioleciu Sepultury w Kolumbii, potem w Stanach. Kosmiczne przeżycie.