- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Soulburn
Wykonawcy: | Eric Daniels - Soulburn (gitara), Twan van Geel - Soulburn (gitara basowa, wokal) |
strona: 3 z 3
W 1991 roku, już po wydaniu "The Rack", ruszyliście w trasę z Entombed.
Eric Daniels: Tak, przy czym nie była to duża, ogólnoeuropejska trasa. Raczej mini tournee, składające się z dziesięciu albo jedenastu koncertów. Odwiedziliśmy Niemcy, Szwajcarię i Austrię, startowaliśmy w Hamburgu. Death metal był wówczas u szczytu popularności i kluby wprost pękały w szwach. Z chłopakami z Entombed, z którymi dzieliliśmy autokar, dogadywaliśmy się rewelacyjnie. To było wspaniałe doświadczenie, mnóstwo luzu i zabawy.
W styczniu i lutym 1992 roku odbyliście dużą trasę po Europie, tym razem u boku Bolt Thrower i Benediction. W przedostatnim tygodniu wyprawy miał miejsce wypadek samochodowy, który kosztował życie Spike'a, jednego waszych z techników.
Eric Daniels: To prawda. Trasa była zaplanowana w taki sposób, że van, którym przewożono backline, zawsze wyjeżdżał do następnego miasta jeden dzień wcześniej. Po występie w niemieckim Cottbus (4 lutego 1992 roku - przyp. red.) mieliśmy stawić się w Hiszpanii. Podczas postoju w przydrożnej knajpie dotarły do nas ponure wieści. Van rozbił się, a Spike zginął na miejscu. Chcieliśmy natychmiast wycofać się z trasy. Zgodnie z harmonogramem zostało nam do zagrania siedem albo osiem koncertów. Pomimo minorowych nastrojów, agencja odpowiedzialna za organizację całego przedsięwzięcia przekonała nas, że powinniśmy dotrwać do końca i tak zrobiliśmy.
Kilka miesięcy po trasie wróciliście do "Harrow Studios", by zarejestrować materiał na drugi longplay, zatytułowany "Last One on Earth". Podobno przestaliście się dogadywać z Martinem i atmosfera znacząco się pogorszyła?
Eric Daniels: Nie było żadnej kłótni, po prostu oddaliliśmy się od siebie. Zaczęło się w trakcie trasy z Bolt Thrower i Benediction. Martin o wiele częściej przebywał z nimi, niż z nami, jakby nie miał ochoty na nasze towarzystwo. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się zachowywał, ale porozumienie, które między nami panowało, gdzieś zniknęło. W końcu Martin poinformował nas, że ma zamiar odejść z Asphyx. Partie do "Last One on Earth" nagrywaliśmy oddzielnie. W studio nie spotkaliśmy go ani razu. Ron (van Pol - przyp. red.), który został naszym basistą, chciał stanąć za mikrofonem, lecz Century Media Records wybiła nam ten pomysł z głowy. Ostatecznie Martin zgodził się zaśpiewać na płycie. To był parszywy okres w dziejach zespołu. Patrzyliśmy z Bobem, jak Asphyx powoli się rozpada i nie byliśmy w stanie zrobić nic, by temu zapobiec. Obecność Martina w grupie była dla nas kluczowa. Jego sceniczna charyzma i unikalny głos dawały nam siłę przebicia. To jak z Lemmym - bez niego Motorhead nie miałby sensu.
Asphyx (od lewej do prawej: Roel Sanders, Eric Daniels i Ron van Pol), materiały prasowe
Wspomniałeś, że zwerbowaliście do kapeli Rona van Pola. Miał on pełnić wyłącznie rolę basisty, jednak po rozstaniu z Martinem przejął również obowiązki wokalisty. Ponoć Bob nie był zadowolony z postawy Rona i dlatego odszedł z formacji?
Eric Daniels: Ron był sprawnym muzykiem, ale nie pasował do nas osobowościowo. W 1994 roku zrobiłem z nim album, zatytułowany po prostu "Asphyx". Liczyłem na to, że uda się wykreować chemię na wzór tej, która napędzała zespół w poprzednim składzie. Po sesji zrozumiałem, że to mrzonki i postanowiłem zakończyć działalność.
Czy byłeś zaskoczony, kiedy w 1996 roku Bob reaktywował Asphyx z Theo Loomansem?
Eric Daniels: Zaskoczony? Nie. To Bob założył Asphyx i tylko od niego zależało, czy będzie kontynuował karierę pod tym szyldem. Muszę natomiast wyznać, że muzyka, którą skomponowali na "God Cries", nigdy nie przypadła mi do gustu. Poprosili mnie nawet, bym zarejestrował ścieżki gitary, lecz nie czułem żadnej więzi z tym materiałem. Riffy Theo były diametralnie różne od tego, co spłodziliśmy na "The Rack" i "Last One on Earth".
W 1996 roku Asphyx znów się rozwiązał, a dwa lata później Theo Loomans już nie żył (Theo Loomans zginął 15 sierpnia 1998 roku, kiedy pociąg uderzył w jego samochód na torach kolejowych - przyp. red.). Jakim go zapamiętałeś?
Eric Daniels: W czasie, gdy obaj byliśmy w Asphyx (od 1989 do 1990 roku - przyp. red.), musiałem dojeżdżać na próby z południa Holandii. Gdzieś w połowie drogi odbierałem Theo ze stacji kolejowej i dalej jechaliśmy razem. Do wszystkiego podchodził z niesamowitym zaangażowaniem i pasją. Miał naprawdę świetny głos.
Asphyx z Bobem i Martinem reaktywował się w 2007 roku. Czy proponowali ci dołączenie do grupy?
Eric Daniels: Tak, trzy albo cztery razy, ale nie byłem na to gotowy. Pochłonęły mnie zupełnie inne rzeczy, od siedmiu lat nie miałem gitary w ręku. Gdybym dostał tę ofertę parę lat później, przyjąłbym ją bez wahania.
Pozwól, że sięgniemy teraz do znacznie odleglejszej przeszłości. Od czego rozpoczęła się twoja przygoda z branżą muzyczną?
Eric Daniels: Gitarą zainteresowałem się na poważnie w wieku czternastu lat. Bodźcem, który pchnął mnie w tę stronę, był album "Blackout" Scorpions. Zachwyciło mnie potężne brzmienie ich gitar i zapragnąłem nauczyć się tak grać. Potem odkryłem płyty "Welcome to Hell" i "Black Metal" Venom. Od tej pory ich brutalność stawiałem sobie za wzór. To były moje wrota do muzyki ekstremalnej.
Soulburn (od lewej do prawej: Eric Daniels, Marc Verhaar, Twan van Geel i Remco Kreft), fot. Eus Straver
Jak twoi rodzice zareagowali na twoją nową fascynację?
Eric Daniels: Cóż, nie powiedziałbym, że byli wniebowzięci, ale nie próbowali mnie zniechęcać. Widzieli, ile daje mi to radości.
Brałeś lekcje gry?
Eric Daniels: Nie, nigdy, jestem samoukiem. Na okrągło puszczałem płyty Scorpions, Saxon i Motorhead - wtedy głośniejsze zespoły nie istniały - i na własną rękę starałem się rozgryźć, jak zagrali dany akord. Ślęczałem nad tym całymi godzinami. Z miłości do instrumentu.
Pamiętasz swoją pierwszą gitarę?
Eric Daniels: Jasne, to była niebieska Aria Pro II. Kupiłem ją z własnych oszczędności i to na niej uczyłem się grać. Lata później, kiedy zostałem członkiem Asphyx, sprawiłem sobie bardziej profesjonalny sprzęt w postaci Ibaneza i Flying V Gibsona. Do tego dobrałem zestaw wzmacniaczy Marshalla: kolumnę i głowę. Kosztowały horrendalne pieniądze i musiałem długo ciułać, by na nie uzbierać, lecz było warto. Wreszcie miałem przyzwoity sprzęt, a moje umiejętności rozwijały się.
Soulburn (od lewej do prawej: Marc Verhaar, Twan van Geel, Remco Kreft i Eric Daniels), materiały prasowe
Zachowałeś coś z tego sprzętu?
Eric Daniels: Niestety nie. Gdy pogrzebaliśmy Asphyx w 2000 roku, wydawało mi się, że ten etap mojego życia zamknął się na zawsze, więc wszystko sprzedałem. Na szczęście dziś nie ma problemu z dostępnością instrumentów, zarówno starych, jak i nowych. Nie przywiązuję się do konkretnych egzemplarzy, traktuję je raczej jak narzędzia.
Skoro już o tym mowa, jak zapatrujesz się na narzędzia służące do cyfrowej rejestracji dźwięku?
Eric Daniels: Z pewnością są wygodniejsze i prostsze w obsłudze niż analogowe. Wystarczy komputer, oprogramowanie i mogę nagrywać riffy bez pomocy inżyniera dźwięku. Pod względem brzmienia preferuję jednak technikę analogową. Materiał zarejestrowany w ten sposób ma cieplejszą barwę, bardziej organiczną. W domu słucham muzyki wyłącznie ze swojego starego odtwarzacza. Nie wyobrażam sobie, bym miał w tym celu posługiwać się iPadem czy iPhonem. Na tych urządzeniach wszystko brzmi gównianie i plastikowo.
Dziękuję ci za poświęcony czas i cierpliwość.
Eric Daniels: Dzięki!