- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
felieton: Ritchie Blackmore - Minstrel w czarnym zamszu
strona: 4 z 4
Kolejny kryzys i poszukiwanie wokalisty dla Deep Purple zaczęło budzić w Ritchiem postępujące zniechęcenie do swej grupy. Zbliżało się 25-lecie istnienia Purpli, które wypadało uczcić jakoś szczególnie. Zdecydowano się przyjąć... Iana Gillana, a wyłącznie wspomnianemu zniechęceniu można przypisać fakt akceptacji pomysłu przez apodyktycznego Blackmore'a. Tym razem powrotowi Gillana nie towarzyszyły nadzieje i próby zażegnania konfliktu - sytuacja od początku była napięta i jasne wydawało się, że ten stan rzeczy nie potrwa długo. Klasyczny skład Deep Purple nagrał w 25-tą rocznicę powstania album "The Battle Rages On...", któremu nie można zarzucić nic, oprócz tego, że... nie błyszczał. A Ritchie...? Odszedł w trakcie trasy promującej, dając pozostałym muzykom sześć tygodni czasu na znalezienie zastępcy. No cóż, jak zawsze z godnością...
Wypuszczony po raz drugi na swobodę Blackmore ponownie zapragnął stworzyć nieskrępowany, wyłącznie własny projekt. Ponownie zebrał zespół, ponownie zwrócił się do mało popularnych muzyków, zbierając ich dosłownie z amerykańskich klubów, ponownie też nazwał swoją grupę Rainbow. Jedyna wydana w tym składzie płyta "Stranger In Us All" tchnęła klimatem najwcześniejszych dokonań Rainbow - kompozycje przesycone są atmosferą średniowiecza, opowieści minstrelów, a zarazem przypominają bardzo udanie najlepsze czasy Blackmore'a... Po tej płycie Blackmore postanowił jednak na dobre skończyć z rockiem. "Zmęczyło mnie to wszystko, co od lat towarzyszy rock'n'rollowi - ta pompa, te tłumy, te pieniądze... To z czasem zupełnie straciło autentyczność, co innego zupełnie przestało się liczyć. Ja już teraz chcę robić wyłącznie to, co lubię i jedyne, czego oczekuję, to własna satysfakcja." - mówił Ritchie w jednym z wywiadów. W tym czasie na rynku ukazała się już druga płyta duetu Ritchiego Blackmore'a z obecną żoną gitarzysty Candice Night, duetu nazwanego Blackmore's Night. Ich pierwsza płyta "Shadow Of The Moon" zawierała głównie akustyczne kompozycje, śpiewane anielskim głosem przez Candice, z rockiem mające wspólnego tyle, co nic. Muzyka proponowana przez niegdysiejszego mistrza ciężkich riffów ociera się głównie o klimaty renesansowe, instrumentarium złożone z fletów, mandolin, piszczałek, tamburynów i tym podobnych w pełni zresztą odpowiada temu właśnie stylowi. Druga płyta tego składu, "Under The Violet Moon", choć znacznie bogatsza w gitarę elektryczną, trzyma się tego samego klimatu. Ritchie wraz z małżonką promuje wydawnictwa koncertując po zamkach i kościołach, wydaje się też szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Bardzo się tylko irytuje, jeżeli ktoś na koncertach domaga się czegoś Purpli czy Rainbow, chętnie natomiast spotyka się z dziennikarzami, fanami, co wcześniej było u niego raczej niezwykłe. Jedno jest pewne - to, co obecnie wraz z Candice oferuje nam ów współczesny minstrel, jakkolwiek nie byłoby oceniane, na pewno jest autentyczne. No cóż - po tak wielkiej muzycznej osobowości można się wszystkiego spodziewać, Blackmore jednak nieraz już udowodnił, że nie stać go na fałsz i udawanie...
Czy Ritchie szykuje nam jeszcze jakieś niespodzianki? Czy tego dobiegającego sześdziesiątki gitarzystę stać w ogóle na nowe, szalone i szokujące pomysły? Czy spalenie mostów pomiędzy nim a muzyką rockową, która przecież zawdzięcza mu tak wiele, jest już definitywne? Odpowiedzi na te pytania należy szukać chyba jedynie w upływającym czasie...