zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku poniedziałek, 25 listopada 2024

felieton: Ritchie Blackmore - Minstrel w czarnym zamszu

6.05.2001  autor: Maciej Mąsiorski

strona: 1 z 4

Ritchie Blackmore - nieobliczalny, apodyktyczny, skryty, zmienny, ale i niezwykle utalentowany muzyk. Współtwórca jednej z największych legend rocka, a zarazem główny powód jej kłopotów. Karierę i sławę zawdzięcza mu wielu muzyków, którzy mają dziś ugruntowaną pozycję w rockowym Panteonie (jak David Coverdale czy Ronnie James Dio), a o których, gdyby nie szczęśliwe zetknięcie w pewnym momencie życia z "panem w czerni", świat pewnie nigdy by nie usłyszał... Wielki kreator, ale i destruktor. Przykład i dowód na to, że w wielkim show-biznesie wielkie są zarówno chwała, sława i pieniądze, jak i afery, upadki i kryzysy. Dziś jednak spokojnie możemy go postawić w gronie największych legend gitary i pionierów muzyki rockowej w jej współczesnym brzmieniu. Fascynacji jego grą nie kryją tacy mistrzowie "wiosła", jak Yngwie Malmsteen czy Joe Satriani, wpływ Deep Purple - która właśnie Blackmore'owi zawdzięcza najwięcej ze swych sukcesów i sławy - obecny jest dziś w co drugim zespole grającym szeroko rozumianego rocka. Niezwykle efektowny mariaż ostrego, dynamicznego rocka z tradycjami kompozytorów muzyki klasycznej Blackmore potrafił na tyle zręcznie wykrzesać ze swej gitary, że może być śmiało uznany za prekursora tego stylu grania. Unikalne brzmienie takiego połączenia zawdzięcza również bajecznej wprost technice gry, która nawet po tylu latach i narodzinach nowego pokolenia muzyków, niejednokrotnie skupiających się wyłącznie na tej dziedzinie rzemiosła, wciąż zachwyca i plasuje go w czołówce rockowych "wymiataczy".

Kariera Blackmore'a rozwijała się nieco inaczej niż jego "kolegów po fachu" o zbliżonym talencie i możliwościach. Zanim został gwiazdą, zanim docenił go cały wielki muzyczny świat, zdążył osiągnąć półdojrzały wiek i napatrzeć się na sukcesy muzycznych rywali. Podczas kiedy szarpał struny w mniej lub bardziej profesjonalnych, ale słabo znanych szerszej publiczności kapelach, jego rówieśnicy - Eric Clapton, Jimmy Page, Pete Townsend czy Jeff Beck - osiągali światową sławę i dokonywali muzycznych rewolucji w rockowym świecie. Trudno na siłę doszukiwać się powodów "spóźnionej" kariery Blackmore'a, ale jeden wydaje się prawdopodobny - podczas gdy tamci we wczesnym etapie potrafili wykreować własny styl, a później konsekwentnie się go trzymać, Blackmore zdawał się ciągle poszukiwać, miotając się niejako i zmieniając swoje inspiracje, ciągle jednak gubiąc własną tożsamość, która przyszła w końcu tak późno...

Pierwsze lata Blackmore'a-gitarzysty to wyraźna fascynacja stylem gry Hanka Marvina - słuchając nagrań The Outlaws, jednej z pierwszych kapel Blackmore'a, ma się wrażenie niemal, że to "tribute band" The Shadows. Ponieważ jednak już w tamtych czasach taka muzyka nie miała raczej przyszłości, takim graniem młody Blackmore nie miał szans zaistnieć jako gwiazda. Jego nieprzeciętne umiejętności i niezwykła jak na tamte czasy technika zostały jednak dostrzeżone i docenione przez Chrisa Curtisa, perkusisty The Searchers i w nieco zawiłych okolicznościach doprowadziły do powstania Deep Purple w jego pierwszym wcieleniu.

Tak narodziła się legenda. I choć we wczesnych Deep Purple Blackmore pozostawał w cieniu Jona Lorda, to jednak chyba głównie dzięki niemu zespół najpierw nieśmiało ewoluował w stronę ostrego, żywiołowego rocka, a później gwałtownie przeobraził się w jedną z najbardziej rozpędzonych rockowych maszyn. Początki istnienia Deep Purple zbiegają się z okresem niewątpliwej fascynacji Blackmore'a Jimim Hendrixem, jego styl podówczas to mniej lub bardziej udane podrabianie hendrixowskiego "rzeźbienia gitarą". Dodać trzeba, że Blackmore-improwizator nie błyszczy specjalnie w nagraniach wczesnych Purpli. Jego solówki niejednokrotnie rażą brakiem wyrazu, melodyjności i są raczej słabszą stroną ówczesnych wydawnictw Deep Purple. Jego "rockowy pazur" objawia się jednak całkiem korzystnie w kompozycjach z tego okresu - "Madrake Root" czy "Wring That Neck" są zwiastunami późniejszego oblicza zespołu właśnie dzięki wkładowi Blackmore'a w drapieżne, techniczne riffy. Już wtedy natomiast słabość Ritchiego do klasycznych kompozytorów zradza przepiękna suita "April" - choć głównie autorstwa Lorda, to jednak sporą część uroku zawdzięczająca nastrojowej, klasycznej partii gitary.

« Poprzednia
1
Komentarze
Dodaj komentarz »
Na ile płyt CD powinna być wieża?