- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Rootwater
Wykonawcy: | Maciej Taff - Rootwater (wokal), Seb - Rootwater (gitara) |
Sebastian Zusin i Maciej Taff - dwa filary warszawskiego zespołu Rootwater. Obydwaj mają za sobą długą drogę muzyczną (Sebastian grał w zespole Sparagmos, a Taff w Geisha Goner) i obydwaj dostali drugą szansę stanięcia na deskach sceny, tym razem wspólnie jako Rootwater. W tym zespole połączyła ich pasja do muzyki, a także pewna wspólna wizja na granie. Na scenie wulkany energii, podczas rozmowy niezwykle rozmowni i otwarci na różne tematy ludzie. Zresztą zdają się tworzyć zespół nawet siedząc przy kawiarnianym stoliku - razem uzupełniają swoje kwestie, podejmują od siebie wątki, rozwijają nawzajem swoje myśli... Miałem okazję się o tym osobiście przekonać, gdy spotkałem się z nimi w jednym z warszawskich klubów. Oto obszerne fragmenty naszej rozmowy.
strona: 1 z 1
rockmetal.pl: "Przypływy łączą się ze sobą, aby przemielić kamień na piasek" - to fragment tekstu utworu "The Tides" z płyty "Under". Czy moglibyście rozwinąć jego przesłanie?
Maciej Taff: Jesteś młody, masz dwanaście lat i jakieś marzenia. W zależności od płci marzysz albo o księciu z bajki, albo o byciu kosmonautą, albo o czymś innym... W wieku piętnastu lat już wiesz, że te marzenia sprzed trzech lat nie są takie realne. Masz lat dwadzieścia pięć, jesteś już po wojsku, idziesz do fabryki i czujesz, że oddalasz się od swoich marzeń. Wszystko zaczyna cię wdeptywać w ziemię. Z jasnej struktury, jaką jest dziecko, robią z ciebie miazgę. W wieku dwudziestu paru lat jesteś całkowicie pozbawiony złudzeń. Ja nie wierzę w to, że ludzie z natury są dobrzy, że rząd jest po to, aby ustalać normy... Tamtych ludzi, którymi byliśmy kiedyś, już nie ma. Jesteśmy teraz innymi osobami, o innych nawykach i bardzo często o ubrudzonych rękach. Nie jesteśmy tym faktem specjalnie uradowani i czasami się tego wstydzimy. Mało kto w wieku dojrzałym potrafi być absolutnie czystą postacią. Znam takiego jednego człowieka: Tomasz Ryłko, absolutnie kryształowa postać. Tyle, że on już się nie nadaje do życia w tym kraju, z którego emigruje. Podejrzewam, że w ogóle będzie mu trudno znaleźć jakikolwiek kraj, w którym będzie mógł żyć. Jesteśmy zmiażdżeni. Tyle.
Pytam też o to w kontekście historii zespołu, bo wasza droga to było raczej powolne drążenie skały. Przełamywanie barier krok po kroku.
MT: Praca krok po kroku jest wszędzie. Nie tylko w działalności zespołu, ale w każdej działalności, jaką prowadzi człowiek. Jeżeli nie jesteś konsekwentny, to jak walniesz głową w skałę, zniechęcisz się i pójdziesz w innym kierunku. A jeśli jesteś konsekwentny, to powiesz: "Łbem się nie da, pięścią też nie, to biorę kilof". Zakładając Rootwater wiedzieliśmy, czego chcemy. Chcieliśmy stworzyć pewną strukturę muzyczną, ale także wyrazić jakieś rzeczy pozamuzyczne. Pewne osoby się nie sprawdzały. Nastąpiła naturalna selekcja. To nie jest małżeństwo. To jest projekt, który ma wyzwalać i ukierunkowywać pewne emocje i w ten sposób tworzy się pewna grupa ludzi, która chce realizować te same cele.
Ta selekcja pociągnęła za sobą kilka zmian składu. Ostatnia, na stanowisku basisty, miała miejsce niedawno [miejsce poprzedniego basisty zajął, znany z Vesanii, Heinrich - przyp. red.]. Czy obecny skład jest tym właściwym?
MT: Mam nadzieję, że tak. Teraz w zespole jest pięciu wariatów, którzy zamiast zajmować się zarabianiem pieniędzy tworzą muzykę kosztem braku snu. Nikt nie narzeka. Każdy chce grać. Każdy chce chodzić niewyspany. Każdy żyje tym, że jak przyjdzie środa, będziemy mieli kolejne spotkanie i będziemy grać do trzeciej w nocy. Tworzymy coś. Rajcuje nas to. Nie wiemy na przykład, czy za pół roku Seba nie powie: "Wiesz co? Mnie już się nie chce". Dzisiaj jest to skład, jaki chcemy mieć. Mamy wspaniałego bębniarza [Artur Rowiński - przyp. red.], który spina Rootwater. Mamy doskonałego człowieka na basie...
Sebastian Zusin: No i Michał [Truong, drugi gitarzysta - przyp. red.]. Krynica chińskiej mądrości. Jest Wietnamczykiem i ma kompletnie inną mentalność niż my. Bardzo zdolny człowiek i bardzo świadomy tego, co chce robić. My i Maciek to stare dupy jesteśmy, już się w swoim życiu nagraliśmy. Dobrzy muzycy to jest podstawa zespołu.
Padło tutaj sformułowanie "rajcuje nas to". Ale chyba, nie tylko was. Biorąc pod uwagę odbiór waszej płyty przez fanów i przez media, udało wam się trafić do pewnej grupy osób.
SZ: Wiele pracy wymaga utrzymanie napięcia w zespole. Jest pewien etap, do którego możesz dojść, później niestety musisz popełnić parę błędów, żeby się czegoś nauczyć. Jeśli płyta jest dobrze przyjęta to ok. Jest to owoc naszej pracy.
MT: Myślę, że każdy band na początku wychodzi z fałszywego założenia, że gra tylko dla siebie, bo im się to podoba. Ale po pewnym czasie wkracza pewien niepokój. "Podoba nam się, ale co dalej? Tylko nam się podoba? Może jesteśmy za słabi?". Trzeba więc wyjść na scenę. Wychodzisz na dechy i wszystko jasne: albo żre albo nie żre.
SZ: To jest jak ring bokserski. Zawsze jak gramy, mam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś walce. Tylko, że nie walczymy w pojedynkę, ale w pięciu tworzymy drużynę.
MT: Tak naprawdę zespół pokazuje się dopiero na scenie. W kanciapie będą do ciebie przychodzili znajomi i mówili: "Stary, ale wymiatasz!". To jest lipa. Szanujemy kolegów, ale to zdanie musimy odrzucić. Wychodzisz na scenę i jak jest odbiór to dobrze, a jak nie ma - spadaj! Dopiero w tym momencie, przez te kilkadziesiąt minut, tworzy się sztuka. Dzisiaj na płycie można zrobić wszystko. Jak odpalam zachodnie produkcje, to nawet nie wiem, czy grają tam prawdziwi muzycy, czy są to sample.
SZ: Jeśli udajesz, ludzie cię od razu wyeliminują. Mamy taki utwór, "Fame", który o tym opowiada. Ktoś może myśleć, że jak wyjdzie na scenę, to ludzie zaraz go zaczną nosić na rękach. Zagra ze dwa koncerty i odbija mu palma. Już jest kimś. Gówno, to jest pięć sekund [Sebastian pstryka palcami]. Trach i cię niema.
Każdy z obecnego składu Rootwater ma za sobą doświadczenia z innymi zespołami. Jak one wpływają na pracę Rootwater?
MT: To, że każdy gdzieś grał, ma taki plus, że nikt nie boi się sceny i wie, czego chce. Poprzedni basista nigdy nie grał w żadnym zespole, nie licząc amatorskich projektów i przychodząc do nas nie wiedział tak naprawdę, czy ma przyjść. Po trasie, którą zagraliśmy jesienią [Hellride Tour - przyp. red.], stwierdził, że to jednak nie dla niego. Nie wytrzymał koncertów dzień w dzień i czterech godzin snu na dobę. Muzycy Rootwater jeździli już po Polsce, grali trzydzieści koncertów pod rząd, wypili cysternę wódki. Wiedzą, że chcą grać, natura ich do tego stworzyła i to jest podstawowy atut tego bagażu doświadczeń.
Minęło już pół roku od premiery "Under". Czy potraficie spojrzeć na tę płytę z dystansu, czy to jest jeszcze zbyt świeża sprawa?
SZ: Ta płyta trochę się przeleżała, zanim została wydana. Nie wiem, czy potrafię spojrzeć na nią z dystansu. Zbyt blisko byłem tego wszystkiego, dlatego pozostawiam ocenę ludziom z zewnątrz.
MT: Ja płyty nie słuchałem w zasadzie od roku. Nawet jak oficjalnie wyszła, to ani razu jej nie odfoliowałem. Szczerze mówiąc płytę znam wyłącznie z koncertów i z prób. Nie mam zielonego pojęcia, jak ona brzmi. Wiem tylko, że teraz brzmimy ostrzej. Wtedy brakowało mi w tej muzyce jakiegoś kręgosłupa.
Utwory "The Tides" i "C.O.X." szczególnie wyróżniają się spośród zawartych na płycie. Czy moglibyście powiedzieć o nich coś więcej? Jak się zrodziły?
SZ: "The Tides" to stara rzecz. Ja miałem przewodni riff jeszcze jak grałem w Sparagmosie. On czekał na odpowiedni moment dosyć długo. Dopiero Maciek dołożył do niego właściwą melodię, która wywróciła wszystko do góry nogami. "C.O.X." natomiast to numer Maćka. My zadbaliśmy tylko o strukturę muzyczną, a tekst i emocje należą do Maćka.
MT: Samo powstanie utworu rodzi się na ogół z improwizacji. Gramy coś przez godzinę i tworzy się jakaś struktura. Jeśli zaczyna bujać, to gramy dłużej i patrzymy, co z tego wychodzi. Słuchamy, jaką emocję dany kawałek niesie. To jest czysty opis muzyczny, muzyka jest bezpośrednim przyczynkiem do tekstu. Akurat w przypadku "C.O.X." sięgnąłem do bardzo osobistych spraw. Chodzi o lata moich i moich przyjaciół eksperymentów z narkotykami. Niektórzy z tego wyszli, niektórzy nie. Części ludzi już nie ma. Części ludzi staram się nie poznawać na ulicy, ani oni mnie nie poznają. Są na Centralnym, mają puste oczodoły. Część ludzi zaś pozornie działa w społeczeństwie, ma własne rodziny, ale ma tak zniszczone mózgi, że kompletnie nie ma z nimi kontaktu. Narkotyki tak im zmieniły świadomość, że to nie są już ludzie, z którymi ja zaczynałem swoje dojrzałe życie, z którymi jeździłem na pierwsze Metalmanie, z którymi jeździłem na pierwsze ustawki ze Szczecinem. To już nie są ci sami ludzie. Ta cała sfera emocjonalna, resztki czystości, które chcemy zachować w sobie, u nich znikły. Część ludzi poszła jeszcze w zupełnie inną stronę i odkryli kult pieniądza, zapuścili brzuchy, zapuścili podbródki, założyli białe kołnierzyki, oddali się korporacjom. A swego czasu byli to doskonali muzycy, poeci, malarze... Teraz pracują jako marketingowcy. Jeśli wypalasz się dla swojej kobiety, dla rodziny, dla przyjaciół, dla tego co chcesz ochronić, to w porządku. Można za to dać się zabić. Ale jeśli zabijasz się tylko dla pracy, albo jeśli ładujesz w żyłę, żeby zapomnieć, to nie jest tego warte. To jest piekło. To, co nienaturalnego robimy ze swoim życiem, to jest grzech. O tym jest ten utwór.
Od jak dawna muzyka jest w waszym życiu?
MT: Od zawsze.
SZ: Muzyka zawsze gościła w moim domu. Moi rodzice nie byli muzykami, ale słuchali fajnych nagrań. Mam jeszcze kasetę z dzieciństwa, gdzie na jednej stronie nagrany jest Elvis Presley, a na drugiej Demis Roussos. Były też rzeczy bluesowe typu Cream. Prócz tego taki profesjonalny pop lat 70-tych jak Abba czy Boney M. Jeszcze w podstawówce zainteresowałem się metalem. Miałem nagrane "Kill 'em All" Metalliki, ale wtedy jednak Metallica była dla mnie jakąś masakryczną rzezią. Wolałem sobie posłuchać Purpli. Potem to się odwróciło. Pierwsza płyta Mercyful Fate, pierwszy Testament, Exodus... Cała nowa fala. Pojechałem z moim kolegą na Metalmanię. Staliśmy w dziesięciotysięcznym tłumie pod samą sceną i pomyślałem: "Tam chcę być. Na scenie". Poczuliśmy taki naturalny odruch.
Teraz, gdy już jesteście na scenie, czy będziecie próbować wyjść poza granice naszego kraju?
MT: I próbujemy, i będziemy próbowali. Ale jak na razie można stworzyć sobie tylko iluzję bycia na Zachodzie. Można podpisać kontrakt z zagraniczną wytwórnią, których jest wiele. Ale co dalej?
SZ: Mogę mieć płytę w Stanach, ale kto będzie pilnować moich interesów? Gdzie jest agencja bookingowa? Co mi to daje? Tylko dwa polskie zespoły mają wymierną korzyść z tego, że ktoś ich wydaje na Zachodzie. Są to Behemoth i Vader. Teraz jest jeszcze trudniej niż jakieś pięć lat temu. Chociaż jest wiele firm, to jest też potworna ilość zespołów. Na pewno spróbujemy. Ale najpierw zobaczymy, co się da zrobić w Polsce. Nie wiem tylko, czy "Under" jest taką płytą, którą bym chciał zwrócić na siebie uwagę. Tam jest sporo niedociągnięć, które ja dostrzegam.
MT: Na Zachodzie rządzi teraz produkcja. Do Polski ona wkrótce też dotrze, to kwestia może dwóch lat. W popie już się to dzieje. Polskiego popu nie da się już słuchać. Zanim nie wejdzie wokal to nie wiesz, czy to jest Kasia Kowalska, Ewelina Flinta, czy Perfect - nawet do tego już doszło. Produkcja jest tak dalece posunięta, że nie ma w utworach żadnej różnorodności. Jeśli wychodzisz poza produkcję, to ciebie nie ma. Wszystkie rzeczy, które są poza pewnym szablonem ustanowionym przez producentów, przepadają.
SZ: Stacja radiowa nie zagra ci nagrania, które jest zaniżone o trzy decybele, bo nie spełnia ono warunków emisyjnych. MTV nie puści ci teledysku, który jest za ciemny, czy za jasny. Jeśli nie jest wyprodukowany, to nie pojedzie. Oczywiście jest sporo twórców, którzy pieprzą takie rzeczy i których nie interesuje komercyjny aspekt promocji.
MT: Pojawiają się zespoły, które nie są wyprodukowane, a które zaczynają ściągać ludzi na koncerty. Muzyka skupia się w salach koncertowych. Płyty stają się dodatkiem. Dlatego cała próba wyjścia na Zachód nie jest podporządkowana płytom, bo płytę mogę im dać za darmo. Ja tylko chcę przejechać całą Europę. Jeśli będę miał zapewnione trzydzieści koncertów, na których będziemy mogli się sprawdzić, to się zgadzam.
Na końcu tego łańcucha produkcyjnego jest jednak odbiorca. Czy nie dojdzie w końcu do takiej sytuacji, że odbiorca nie będzie miał ochoty już dłużej tego słuchać? Że będzie miał tego dość?
MT: W naszej niszy - metalu, hardcore'ze, punku - tak jest, że większość ludzi nie daje się oszukiwać, że dąży do tego, co przynajmniej sprawia wrażenie autentycznego. Natomiast w szeroko pojętej muzyce pop ludzie będą jeszcze to bardzo długo łykać, bo ludzie tego chcą. Ludzie nie chcą prawdy. Ludzie chcą odpocząć. Zapierdalam do dwudziestej w fabryce, wracam do domu i chcę odpocząć. Nie chcę słuchać takich zespołów jak Rootwater, gdzie człowiek krzyczy o tym, że dwadzieścia milionów ludzi żyje poniżej minimum socjalnego. Ja chcę odpocząć. Problemy mam na co dzień. Ja chcę wrócić do domu, włączyć jakąś pościelówę, przytulić się do żony i napić się wina. Tego chcę. Ja nie chcę prawdy, prawdę czuję na grzbiecie przez całą dobę. Na szczęście w naszej niszy, ludzie poszukują prawdziwych emocji, dlatego chodzą na koncerty, dlatego machają pod sceną baniami. Tych ludzi będzie bardzo ciężko oszukać. I bardzo dobrze.
SZ: W Stanach Zjednoczonych, gdzie jest naprawdę ogromna masa zespołów i trudno się wybić, ludzie potrzebują inaczej zwrócić na siebie uwagę. W samym Los Angeles jest dziewięćdziesiąt osiem stacji radiowych. My jesteśmy na zaścianku świata - nie Europy - świata. I tak jest cudownie, że mamy dostęp do technologii i wymiany informacji, jaką jest sieć. Ale nie wiem, czy będziemy w stanie być obywatelami świata i czuć się z tym na luzie.
MT: Będziemy, tylko że po tylu latach gnębienia nas przez różne systemy, jak przez Rosję Carską, hitleryzm czy Związek Radziecki, zostaliśmy mentalnie jako naród sprowadzeni do parteru. Nasza mentalność jest często podporządkowana władzy i boimy się wychylać. Boimy się powiedzieć "nie". Prawo będzie tylko wtedy, jak będziesz potrafił na tyle silnie walić pięścią w stół, aż ktoś cię usłyszy.
SZ: Kończąc wątek naszej mentalności narodowej, to co zwraca na nas uwagę Anglosasów to jest polski smutek. Dostaje taki człowiek płytę, która jest smutna i jeśli akurat tam jest koniunktura na smutek, to jest szansa na powodzenie. Handlujemy tym smutkiem. Mamy go gdzieś w sobie.
MT: Młodzi ludzie nie mają już w sobie takiej prymitywnej pokory. Młode pokolenie chce wszystko dla siebie, i w sumie to dobrze. Nasi dziadkowie żyli dla kraju, rodzice żyli dla swoich dzieci, my jesteśmy trochę nijacy. Urodziliśmy się w PRL-u, żyjemy w kapitalizmie i nie możemy się odnaleźć. A młode pokolenie wie, że jeśli uda mu się coś wyszarpać, to będzie to mieć. O tym też jest "The Tides". Jeśli nie dasz się zetrzeć na piach, to zostaniesz kamieniem na zawsze. I to jest jedyna polityka, jaką można realizować. Polityka własnego prywatnego szczęścia.
Naszą rozmowę zaczęliśmy od cytatu z waszej płyty, więc na zakończenie pozwolę sobie również przytoczyć pewien fragment: "In the end all is dust and all in vain". Na końcu wszystko obróci się w pył. Co byście chcieli, aby zostało po was?
MT: Mam jedno dziecięce marzenie, które jest być może ostatnią czystą rzeczą, jaką posiadam. Chciałbym, aby moja cała działalność sprawiła, że chociaż jeden człowiek stanie się trochę lepszy. Jeżeli to się uda, będę zadowolony. To jest najważniejsze: żebyśmy posuwali jakość świata do przodu. Nie chcę być żadnym rewolucjonistą. Idealiści robili więcej zła niż dobra. Chcę wyjąć jedną malutką cegiełkę z muru zła. Jeżeli to mi się uda - umieram w spokoju.
SZ: My z Maćkiem, grając w Rootwater, mamy teraz drugą szansę. Moglibyśmy teraz siedzieć w ciepłych kapciach, albo wegetować na Dworcu Centralnym, albo kisić się w swoich willach... Mamy teraz ponowną szansę stanięcia na scenie. Nie chcemy nikogo pouczać, nie chcemy nakierowywać, ale może z naszym bagażem doświadczeń będziemy mogli coś przekazać tym młodym ludziom. Mamy drugie życie. Drugi raz możemy robić to, co kochamy, w czym czujemy się najlepiej. Mam wielu kumpli, którzy grali, a teraz są zupełnie gdzie indziej: ten jest dziennikarzem, ten pracuje w fabryce, ten jest lumpem, ten nie żyje... A ja robię to, co lubię: gram, tworzę. Mam drugą szansę.