- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Richie Kotzen
Wykonawca: | Richie Kotzen - Richie Kotzen (gitara, wokal) |
strona: 1 z 1
Richie Kotzen, Warszawa 24.11.2009, fot. Wojtek Dobrogojski
rockmetal.pl: Witaj, Richie. Pozwól, że zaczniemy od twoich pierwszych muzycznych doświadczeń. Podobno w wieku pięciu lat zacząłeś się uczyć gry na fortepianie. Co sprawiło, że przerzuciłeś się potem na gitarę?
Richie Kotzen: Najpierw, kiedy miałem pięć lat, zabawiałem moją rodzinę śpiewem. Pewnego dnia ktoś zasugerował, żeby posłać mnie na lekcje gry na fortepianie. Próbowałem się przystosować, ale nie podobała mi się panująca przy tym dyscyplina. Kilka lat później zobaczyłem gitarę na wyprzedaży podwórkowej i zapragnąłem mieć taką. Lubiłem wówczas twórczość Kiss i ich gitarowe brzmienie. Na gitarę przerzuciłem się dlatego, że jej wygląd bardzo przypadł mi do gustu, a ponadto kochałem muzykę i chciałem nauczyć się grać na jakimś instrumencie, a fortepian mi nie odpowiadał.
Czy zdarza ci się jeszcze grywać na fortepianie?
Nigdy nie czułem się pianistą. Potrafię grać na fortepianie, potrafię tworzyć pod niego kompozycje, lecz to nie jest mój sztandarowy instrument. Czasem używam go w studio, jeśli muszę nagrać jakieś fortepianowe partie na płytę, ale to wszystko.
Jedną z twoich pierwszych kapel było Arthurs Museum. Co spowodowało, że ta grupa przetrwała tak krótko?
Nie mam pojęcia, skąd ludzie w ogóle o tym wiedzą. To był po prostu mój zespół z czasów dzieciństwa, nastawiony na granie coverów. Kiedy jesteś młodym muzykiem, pierwsze, co robisz, to montujesz kapelę. To było moje pierwsze doświadczenie zespołowe. Gdy Arthurs Museum się rozpadło, miałem siedemnaście lat, ale zanim to nastąpiło, za zaoszczędzone pieniądze nagraliśmy w studio pięć własnych utworów. Próbowaliśmy tę EPkę wydać, ale żadna wytwórnia nie była zainteresowana. Odszedłem z zespołu i udało mi się podpisać własny kontrakt na płytę.
Pierwszą wielką kapelą, do jakiej dołączyłeś, było Poison. Możesz coś opowiedzieć o tym epizodzie w twojej karierze?
To było w 1991 roku, czyli dość dawno temu. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, obecnie mam trzydzieści dziewięć (śmiech), więc muszę sporo i mocno pogłówkować, żeby przywołać wspomnienia z tamtego okresu. Ogólnie rzecz biorąc, to była świetna okazja: sporo się nauczyłem i bardzo podobał mi się album, który wydaliśmy. Było to wyjątkowo pozytywne doświadczenie.
Richie Kotzen, Warszawa 24.11.2009, fot. Wojtek Dobrogojski
Co zatem sprawiło, że zdecydowałeś się odejść z grupy?
Chciałem tworzyć własną muzykę i zrobić solową karierę. Udało mi się wówczas podpisać kontrakt z Geffen na solowy krążek, a jeszcze wcześniej miałem podobną umowę z wytwórnią Interscope. Moim celem od początku było wydawanie własnych dokonań pod własnym nazwiskiem.
Potem przyszła kolej na jazzowy projekt o nazwie Vertu. Jak zaczęła się twoja współpraca ze Stanleyem Clarkem i Lennym Whitem?
Miał z nimi zagrać gitarzysta Allan Holdsworth, ale z jakichś nieznanych mi powodów zdecydował, że nie weźmie w tym udziału. Dlatego potrzebowali wioślarza. Ówczesny menedżer Stanleya, Larry, był moim menedżerem parę lat wcześniej. Jako że nagrałem kiedyś płytę w stylu fusion z Jeffem Berlinem i Greggiem Bissonette, zasugerował mi, żebym zaangażował się w Vertu. Larry puścił Stanleyowi Clarke'owi z tego albumu kilka kawałków, które spotkały się z jego aprobatą. Wtedy Stanley zaprosił mnie na próbę. Przyszedłem, zagrałem z nimi, głównie jakieś improwizacje, i gdzieś po dwóch godzinach pokazał mi jeden czy dwa numery, nad którymi pracowali. Tego samego wieczoru, a było to w Halloween, poszedłem na występ Kiss i gdy wróciłem do domu, na sekretarce czekała już na mnie wiadomość, że Clarke chce, abym uczestniczył w Vertu. Bardzo mnie to zaskoczyło. To było kolejne wspaniałe doświadczenie, ponieważ zagrałem z zupełnie innymi muzykami, niż do tej pory.
Dlaczego nie poszliście dalej tą drogą?
Sam nie wiem. Nagraliśmy jedną płytę i zrobiliśmy jedną trasę koncertową. To był właściwie projekt. Gdybyśmy nagrali pięć czy dziesięć albumów, moglibyśmy mówić o karierze. A Vertu polegało na tym, że paru gości i dwie dziewczyny zebrało się razem, żeby skomponować płytę i dobrze się przy tym bawić. W zamierzeniu to nigdy nie miało być niczym więcej, jak projektem.
Ostatnią dużą formacją, której byłeś członkiem, jest Mr. Big. Jak to się stało, że do nich dołączyłeś?
To było jakieś osiem lat po Poison. Znałem niektórych członków tej grupy i kiedy Paul Gilbert od nich odszedł, zaprosili mnie na jego stanowisko. To była dość wyjątkowa sytuacja, ponieważ większość ich fanów stanowili wówczas Japończycy. Dlatego prawie wszystko było robione z myślą o japońskim rynku - tam graliśmy koncerty, tam rozprowadzaliśmy płyty. To była istotna lekcja w moim życiu, bo to naprawdę świetni muzycy. Dużo się od nich nauczyłem - człowiek zawsze dużo się uczy, grając z ludźmi z takim doświadczeniem.
Richie Kotzen, Warszawa 24.11.2009, fot. Wojtek Dobrogojski
Skoro już rozmawiamy na temat Mr. Big i Japonii, pozwolę sobie poruszyć temat pewnej piosenki, jaką wtedy nagraliście. Mam na myśli "Shine", które wykorzystane zostało jako motyw końcowy w...
...w "Hellsing". Tak.
Widziałeś może to anime?
Tak, to świetna kreskówka o wampirach. Pamiętam, że widziałem "Hellsinga" parę razy w telewizji. To była super sprawa, że piosenka, którą napisałem, leciała na końcu każdego odcinka.
Po pewnym czasie Mr. Big się rozleciało, ale w tym roku miał miejsce wielki powrót. Dlaczego nie przyłączyłeś się do nich ponownie?
Taka opcja w ogóle się nie pojawiła, gdyż zasadniczą ideą był powrót w oryginalnym składzie. Podobnie, jak stało się w przypadku Poison, które zebrało się w pierwotnym rozdaniu.
Czy możesz powiedzieć coś na temat twoich muzycznych inspiracji? Kto miał na ciebie wpływ w młodości?
Wszyscy muzycy, z jakimi grałem, wywarli na mnie jakiś wpływ. Kiedy byłem młody, bardzo inspirowali mnie tacy gitarzyści. jak Stevie Ray Vaughan, Eddie van Halen, Steve Morse, gdy jeszcze działał w Dixie Dregs, a z piosenkarzy Paul Rodgers i Rod Stewart. Byłem też wielkim fanem pierwszego albumu Terence'a Trenta D'Arbyego, który wyszedł w 1987 roku. Moje inspiracje były zróżnicowane, od rocka, poprzez fusion, aż do r'n'b.
Czy są jacyś artyści, z którymi chciałbyś kiedyś zagrać albo stworzyć jakiś projekt?
Nie myślę takimi kategoriami. To, że lubię słuchać czyjejś twórczości, nie oznacza, że dobrze by nam się razem pracowało. Jest wielu ludzi, których podziwiam i uważam za wybitnych, ale niekoniecznie chciałbym z nimi zagrać, bo nie wiadomo, w co mógłbym się wpakować. To mogłoby się skończyć katastrofą (śmiech).
Czy lubisz jakieś współczesne kapele?
Lubię wiele zespołów. Dzisiaj sporo formacji ma fajne piosenki, ale żyjemy w czasach, kiedy rynek muzyczny jest bardziej nastawiony na single, niż na grupy, które ciągle wydają rewelacyjne krążki. Teraz zwykle jest tak, że pojawia się kapela, nagrywają fantastyczny kawałek, po czym okazuje się, że słuch po nich zaginął. Słabo orientuję się w nowościach. Jestem trochę oderwany od tego. Nie znam nawet nazw tych wszystkich zespołów. Słyszę w radio jakiś numer, który mi się podoba i tyle. Bardziej się w to nie zagłębiam.
Richie Kotzen, Warszawa 24.11.2009, fot. Wojtek Dobrogojski
Podobno uwielbiasz koszykówkę. Której drużynie kibicujesz?
Wiesz, przez pierwszą połowę życia mieszkałem w Pensylwanii, więc od dawna zasilam szeregi fanów 76ers. Już od dwudziestu lat okupuję Los Angeles w Kalifornii, dlatego kibicuję również Lakersom, ale do 76ers mam trochę większy sentyment.
Chciałbym poruszyć teraz temat twojej kariery solowej. Co inspiruje cię do pisania muzyki i tekstów? Czy jest coś, co dodaje ci weny?
Na pewno moje doświadczenia życiowe, spojrzenie na świat, rzeczy, które mi się przytrafiły i przez które przechodziłem. To jest tak, że piosenki jakby wychodziły z mojej podświadomości. Z doświadczenia wiem, że najlepsze utwory piszą się same. Wiadomo, każdy jest inny, ale u mnie tak to właśnie działa. Nie ma niczego konkretnego, co by mnie motywowało. To przychodzi naturalnie - na przykład śpię, śni mi się coś dziwnego i budzę się z pomysłem na kompozycję. Często mi się do zdarza. Zawsze trzymam dyktafon przy łóżku, żebym w razie czego mógł szybko zrobić sobie zapis melodii, zanim uleci mi z głowy. Czasem bywa i tak, że ktoś powie coś zabawnego i staje się to osnową piosenki. Wszystko się może wydarzyć (śmiech). Trzeba być na to otwartym.
Pytanie o jeden z moich ulubionych kawałków z twojej twórczości - "You Can't Save Me". Czy z jego powstaniem wiąże się jakaś szczególna historia?
Nic ponad to, co jest w tekście. Zasadniczo wziął się on z tego, że ludzie lubią wtrącać się w nieswoje sprawy. Z tej piosenki płynie następujący morał: "przestań przejmować się wszystkim dokoła i zajmij się sobą". To coś w stylu: "nie obarczaj mnie swoimi problemami, zostaw mnie w spokoju". To tego typu utwór.
Czy masz jakieś plany na przyszłość?
Nie, moje plany tworzą się same. Teraz jestem tutaj, na trasie. Jak wrócę do domu, to odpocznę, pewnie wpadną mi do głowy jakieś nowe pomysły, przypuszczalnie dostanę jakieś oferty koncertowe i żywię nadzieję, że będę mógł dalej robić to, co robię.
To twoja pierwsza wizyta w Polsce. Czy spodobał ci się nasz kraj?
Na razie ciężko stwierdzić. Wiesz, co widziałem do tej pory? Pokój w hotelu i klub.
Ostatnie pytanie. Następny gig grasz we wtorek w Warszawie, czyli poniedziałek masz wolny. Czy planujesz coś pozwiedzać?
Raczej tak. Mam nadzieję, że wygospodaruję trochę czasu, żeby coś obejrzeć w Warszawie. Dzięki za wywiad.
Ja również dziękuję.
Zobacz:
- zdjęcia z koncertu w Warszawie,
- relację z koncertu w Katowicach.