- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Jarboe
Wykonawca: | Jarboe La Salle Devereaux - Jarboe (wokal, instrumenty klawiszowe, Hammond) |
strona: 1 z 2
Jarboe, Kraków 1.03.2015, fot. Verghityax
Jarboe, posługująca się również pseudonimem The Living Jarboe, to nietuzinkowa wokalistka o bardzo charakterystycznej barwie głosu i manierze - jedna z tych, które kocha się albo nienawidzi. Nim rozpoczęła karierę solową, związana była z zespołem Swans oraz jego liderem Michaelem Girą. Choć temat dawnego partnera Jarboe powracał wielokrotnie w trwającej niespełna pół godziny rozmowie, wokalistka opowiedziała również o swym niełatwym dzieciństwie zdominowanym przez pracujących w FBI rodziców. Niestety o ostatni album, pt. "As Mind Dissolves As Song", nie zdołałem zapytać, gdyż wywiad przerwał przed czasem agent Jarboe. Mimo to zapraszam do lektury zapisu nader interesującej konwersacji.
rockmetal.pl: Od jakiegoś czasu jesteś w Polsce częstym gościem. Czy pamiętasz swoją pierwszą wizytę w moim kraju?
Jarboe: Tak, twoi rodacy są bardzo gościnni. Mam wiele pięknych wspomnień związanych z Polską. Po raz pierwszy dotarłam tu ze Swans w 1987 roku (była to europejska trasa promująca album "Children of God", Swans zagrał wówczas trzy koncerty w Polsce: 27 sierpnia w "Teatrze Letnim" w Sopocie, 29 sierpnia w klubie "Riviera-Remont" w Warszawie i 30 sierpnia w klubie "Pałacyk" we Wrocławiu - przyp. red.). Doskonale pamiętam widok flagi z sierpem i młotem powiewającej w wielu państwach bloku radzieckiego. Część naszych występów odbyła się nielegalnie.
Później miałam jeszcze okazję zaśpiewać w Polsce w 2004 roku z włoską grupą Larsen. Nasz koncert miał miejsce w kościele św. Jana w Gdańsku, gdzie zarejestrowaliśmy DVD. To był wyjątkowy wieczór, urzekł mnie szczególnie frenetyczny głód muzyki, jaki dostrzegłam u publiczności. Wierz mi, że na zachodzie Europy nie jest to częsty widok.
Też odczuwałaś taki głód, kiedy zaczynałaś swoją przygodę z muzyką?
Dorastałam w dość nietypowych okolicznościach, moi rodzice byli agentami FBI. Ojciec pracował w terenie pod przykrywką, co skutkowało częstymi przeprowadzkami, głównie na południu USA. Wydaje mi się, że infiltrował grupy powiązane z ruchem na rzecz praw obywatelskich. To było niezwykle surrealistyczne doświadczenie, ponieważ co jakiś czas wyglądał i zachowywał się inaczej, zakładając rozmaite przebrania i zmieniając akcent. Do tego ostatniego miał niebywałe wręcz predyspozycje, potrafił zabrzmieć jak człowiek z dowolnej części Stanów.
Matka miała bardzo liczną rodzinę w Nowym Orleanie, dokąd często mnie wysyłano, abym zaznała chociaż namiastki stabilizacji. To tam po raz pierwszy zetknęłam się z Mardi Gras. Widok ludzi tańczących i śpiewających na ulicach miasta wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Gdybym miała opisać to uczucie, porównałabym je do wpuszczenia dziecka na gigantyczny bal przebierańców. To właśnie parady Mardi Gras otworzyły mnie na przygodę ze śpiewem.
Nie znaczy to jednak, że rodzice oddawali się pracy bez reszty. Kochali życie w mieście, choć z uwagi na ich zobowiązania zawodowe większość czasu zmuszeni byliśmy spędzać na wsi i w małych miasteczkach. Wolne chwile umilaliśmy sobie muzyką. Ojciec miał piękny głos, do tego świetnie radził sobie z gitarą i organami Hammonda. Zwykł sadzać mnie na kolanie i zachęcał do śpiewania przy akompaniamencie organów.
Kiedy organizowali u siebie imprezy, rodzice przebierali mnie w różne kostiumy, oczekując że będę zabawiała ich przyjaciół swymi popisami. To sprawiło, że od maleńkości byłam przyzwyczajona do występowania przed publicznością.
Jarboe, Wrocław 9.04.2010, fot. Krzysztof Zatycki
Wspomniałaś o organach Hammonda. Podobno był to pierwszy instrument, na którym grę opanowałaś?
To prawda. Ojca przerażała myśl, że zainteresuję się muzyką popową lub rockową, dlatego chciał mnie odpowiednio ukierunkować. Postanowił nauczyć mnie gry na Hammondach, co wcale nie było łatwe, zważywszy na to, że mają dwie klawiatury i kilkadziesiąt pedałów. Potem przez siedem lat uczęszczałam na lekcje śpiewu, gdzie nasłuchałam się całego mnóstwa operetek Gilberta i Sullivana. Aby zadowolić rodziców, udzielałam się nawet w chórze. Ale któregoś dnia zbuntowałam się, gdyż miałam dość życia pod ich dyktando. Zdecydowałam się odrzucić wszystko, co tak usilnie starali się mi wpoić, i zająć się sztuką performance'u oraz bardziej rockowymi wokalami. Oczywiście nie było to coś, co sobie dla mnie wymarzyli, pokłóciliśmy się nie na żarty.
Czy zmienili zdanie, kiedy stałaś się znana dzięki byciu wokalistką Swans?
Ojciec nie dożył tej chwili, umierając nagle w wieku 62 lat, natomiast matka zaakceptowała to, co robię dopiero, gdy Swans trafił na okładkę magazynu kulturalnego. Wyróżnienie w prasie pomogło nam trochę ocieplić stosunki, ale wątpię, czy kiedykolwiek zrozumiała moją działalność. Wiem, że przysporzyłam jej mnóstwo bólu, wyprowadzając się z domu. Nie mieściło jej się w głowie, dlaczego jej córka wybrała takie życie. Za to z Michaelem (Girą - przyp. red.) dogadywała się znakomicie, momentalnie przypadli sobie do gustu.
Na stare lata matka zapadła na rodzaj demencji, poważnie utrudniającej jej kontakt z otoczeniem i prawidłowe rozumowanie. Czuła się coraz bardziej zagubiona, dlatego opuściłam Nowy Jork i ponownie zamieszkałyśmy razem. Zajmowałam się nią przez osiem lat, aż do jej śmierci.
Pamiętasz jeszcze dzień, w którym poznałaś Michaela Girę?
Oczywiście, ale zanim to nastąpiło, porozumiewaliśmy się na odległość. Będąc zafascynowana albumem "Filth" Swans, napisałam do wytwórni z prośbą o teksty do utworów. Odpowiedź nadeszła bezpośrednio od Micheala, był to odręcznie napisany list z lakoniczną informacją, że liryki są takie, jak słychać na płycie. Wiedziona impulsem, przesłałam mu kasetę z próbką swojej twórczości. Taśma zawierała zapis z mojego występu w galerii sztuki w Atlancie - eksperymentowałam wówczas z mikrofonami kontaktowymi, którymi oklejałam swoje ciało. Materiał musiał zrobić na nim wrażenie, ponieważ wkrótce do mnie zadzwonił. Potrafiliśmy godzinami rozmawiać o sztuce i muzyce. Nasza znajomość funkcjonowała w takim kształcie przez kilka miesięcy.
Gdy w końcu umówiliśmy się na spotkanie, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że w Nowym Jorku istnieje takie miejsce jak East Village. Wcześniej parę razy odwiedziłam Times Square, West Village i "Carnegie Hall", ale nic ponadto. Szybko odkryłam, że East Village cieszy się fatalną reputacją, kierowcy taksówek nie chcieli tam jeździć. Na początku lat 80. dzielnica pełna była zrujnowanych budynków, w których mieściły się meliny narkotykowe, a napaście z bronią w ręku zdarzały się w biały dzień. W rezultacie lokum w okolicy dało się wynająć za śmiesznie niską cenę. Zakotwiczyli tu Lydia Lunch, Sonic Youth i ci wszyscy ludzie, dla których pozostałe części Wielkiego Jabłka znajdowały się poza zasięgiem finansowym.
Michael okazał się zupełnie inny niż go sobie wyobrażałam. Spodziewałam się groźnie wyglądającego gościa w skórzanych spodniach, z ciemnymi włosami i oczami pociągniętymi czarną konturówką. Tymczasem drzwi otworzył wychudły, niski blondyn o bladej cerze i błękitnych oczach. Miał na sobie białą koszulę w niebieskie prążki i spodnie w kolorze khaki. Wyglądem przypominał bogatego uczniaka, który za długo przebywał w lesie (śmiech). Nie wpłynęło to jednak na mój sposób postrzegania go. Twarzą w twarz gadało nam się równie dobrze jak przez telefon.