- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Turbo
Wykonawca: | Wojtek Hoffmann - Turbo |
strona: 1 z 1
Krzysztof Kowalewicz: Od wydania ostatniego materiału z premierowymi utworami Turbo - kasety "One Way" - minęło siedem lat, od ostatniego koncertu dwa lata. Tymczasem w marcu ukazały się reedycje trzech albumów zespołu. Niech Pan powie, co czuje w związku z tym?
Wojciech Hoffmann: Nieprawdopodobną radość. "Kawalerię Szatana" uważam do dzisiaj za najlepszy album zespołu. Dużym sentymentem darzę też "Dorosłe dzieci", bo była to nasza pierwsza płyta. "Kawaleria szatana" stanowiła dla nas przełomowy moment. Po jej wydaniu nawiązaliśmy kontrakt z Metal Mind Productions. Doszło do ugruntowania naszej pozycji na rynku, wykrystalizował się sposób grania. Obecne wznowienia są dla mnie szczególnie ważne. Od 1991 roku, kiedy znikliśmy z estrady, niewiele było o nas słychać. W międzyczasie zebraliśmy się w starym składzie. Zrobiliśmy nowy materiał, ale nikt nie chciał go wydać. Wielokrotnie jeździłem do Warszawy. Byłem w tych wszystkich wspaniałych firmach, gdzie pracuje wielu moich kolegów ze sceny. To oni na różnych imprezach namawiali mnie do wydania nowej płyty Turbo. Jednak, kiedy miałem już nagrany materiał, odmawiali współpracy.
Dlaczego? Czyżby uznali, że Turbo już dzisiaj nie pasuje do muzycznego obrazu krajowego metalu?
Trudno mi powiedzieć. Myślę, że chodziło głównie o pieniądze. Wszyscy boją się o tym mówić. Każdy, kto obserwuje dokładnie nasz rynek muzyczny, widzi, że firmom chodzi przede wszystkim o angażowanie młodych wykonawców. Wydawcy chcą zarobić maksymalną ilość pieniędzy w jak najkrótszym czasie. Najwięcej zyskać można na popie. Nie mam nic przeciwko, ale powinno znaleźć się miejsce dla zespołów rockowych, bo przecież jest też taka publiczność.
Kogo, Pana zdaniem, reedycje Turbo mogą dzisiaj zainteresować?
Myślę, że przede wszystkim tych, którzy nas kiedyś słuchali, naszych rówieśników. Liczę też na młode pokolenie. Na pewno część z nich kiedyś słyszała o takim zespole. Mam nadzieję, że reedycje jakoś się sprzedadzą. Nie marzę o nieprawdopodobnych ilościach.
Nie uważa Pan, że większość ludzi sięgnie po nagrania Turbo tylko z sentymentu?
Jeżeli tak, to będzie świetnie, bo być może ożyją w nich jakieś wspomnienia i dzięki temu pójdziemy za ciosem.
Wróćmy do początku ubiegłej dekady. Dzisiaj o Turbo mówi się jako o zespole heavy metalowym. Tymczasem zaczynaliście jako grupa hard rockowa.
Właściwie tak. Założyciel zespołu (basista Henryk Tomczak - przyp. kk) i ja wywodzimy się z tego nurtu. Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath to są nasze korzenie. Na początku właśnie w ten sposób chcieliśmy grać. W tym samym mniej więcej czasie na Wyspach (w Anglii - wyj. kk) narodził się metal. Tak więc my również postanowiliśmy poeksperymentować z czymś nowym. Ciągle chcieliśmy się rozwijać. Właściwie nasza muzyka nigdy nie była zbyt daleka od heavy metalu. Graliśmy tylko w nieco innych tempach, dlatego w naszym przypadku zmiana dokonała się dosyć łatwo.
Dzisiaj mamy już swoje lata i nie będziemy grać muzyki heavy metalowej. Zostawiamy to młodym. Chcemy wykonywać dobrego hard rocka. Dalej mamy zamiar łoić, tylko nieco inaczej.
Zdaniem Wojciecha Siwaka, autora książki "Estetyka rocka", od samego początku na pewno Turbo miało jeden atrybut formacji heavy metalowej, męsko brzmiącą nazwę, odwołującą się do terminu technologicznego.
Na pewno. W ogóle nazwa powstała na jednej z pierwszych prób w styczniu 1980 roku. Wokalista w trakcie gry jakiegoś kawałka w pewnym momencie powiedział: "jak to Turbo ku..... brzmi". Zgodnie uznaliśmy, że to będzie najlepsza nazwa.
W różnych wypowiedziach prasowych zawsze podkreślał Pan, że nie czuje się do końca metalowcem. Czego brakowało, aby mógł Pan nim być?
Mnie zupełnie nie zależy na tym, aby być nazywanym muzykiem heavy metalowym. Grałem z różnymi wykonawcami. Gdybym wymienił niektórych z nich, części metalowców ścierpłaby skóra. Czuję się przede wszystkim muzykiem rockowym i chciałbym, żeby tak zostało.
"Dzisiaj w muzyce bardziej chodzi o brzmienie i samą formę", powiedział Pan niedawno w jednym z wywiadów. A co było najważniejsze, kiedy zaczynało Turbo?
Wtedy ważniejsza była forma. Trudno było w tamtych latach uzyskać odpowiednie brzmienie. Nie było właściwego, nowoczesnego sprzętu.
Podobno utwór "Fabryka keksów" autorstwa Zbigniewa Hołdysa, grany przez Turbo, ofiarowała Panu osobiście Halina Frąckowiak?
W 1978 roku grałem w grupie Heam z m. in. Markiem Bilińskim. Latem mieliśmy próby w "Stodole" przed trasą po Związku Radzieckim. Wtedy to Zbyszek Hołdys dał Halinie Frąckowiak ten utwór. Graliśmy z Haliną "Fabrykę keksów", a gdy później powstało Turbo, po prostu go sobie wzięliśmy. Hołdys nie protestował. Dlatego mogliśmy go grać i zdarza się, że dzisiaj go wykonujemy.
Dlaczego zespół zdecydował się na współpracę z Andrzej Sobczakiem - zawodowym autorem tekstów?
Takie były czasy. Pracowaliśmy w ramach Estrady Poznańskiej. Sobczaka sprowadził Tomczak. Teksty Andrzeja bardzo nam się podobały. "Dorosłe dzieci" to do dzisiaj jego najlepszy tekst dla Turbo. Później ze względu na tantiemy wykonawcze, postanowiliśmy, że będziemy pisali sami, żeby każdy z muzyków mógł zarobić jakieś pieniądze. Chcieliśmy, aby wszystkie honoraria zostawały w zespole.
Na początku nie próbowaliście sami pisać tekstów?
Już nie pamiętam dokładnie, ale chyba nie.
Później Sobczak napisał tekst do czegoś, co dzisiaj najlepiej pasowałoby do stylistyki disco polo, czyli hit lata '85 "Daj mi tę noc".
(śmiech). To jego sprawa. Każdy w życiu popełnia jakieś błędy. Myśmy też zrobili parę rzeczy, których się wstydzimy.
Ma Pan na myśli występ w 1981 roku na imprezie "Disco Live"?
Wiele koncertów wtedy nazywało się podobnie. Zresztą do dzisiaj różne grupy rockowe grają w tzw. dyskotekach. Nie przywiązywałbym do tej nazwy specjalnej wagi. Jeżeli np. zespoły jeżdżą do Stanów, to grają właśnie w takich miejscach.
Dla "Magazynu Muzycznego" w 1990 roku powiedział Pan: "Koniunkturalizm na pewno był na początku, gdy nagrywaliśmy pierwszy longplay. Ale już wtedy chcieliśmy robić inne utwory niż "Dorosłe dzieci", tylko nam odradzano". Kto odradzał i dlaczego?
Nasz były menadżer, który przyjeżdżał do nas z Warszawy. Po wydaniu płyty "Dorosłe dzieci" powiedział do nas: "Chłopaki, co wy gracie. Nikt nie chce kupować albumów z taką muzyką. Wiecie jakie utwory nagrywa Lady Pank czy Oddział Zamknięty. Oni śpiewają piosenki, noszą kolorowe ciuszki. Tego ludzie chcą słuchać". Po tej rozmowie wróciłem do domu, zacząłem się zastanawiać i uznałem, że menadżer ma rację. Wtedy trochę zboczyliśmy z kursu i tego okresu nieco się wstydzę. Wiadomo, że Warszawa zawsze rządziła. Jeśli ktoś mówi: "gram dla siebie" to kłamie. Po części tworzy się dla zaspokojenia własnych ambicji, ale jeśli zdecydował się na granie zawodowe, musi na tym zarabiać. Nie ma innego wyjścia.
Dlatego zespół zaczął pisać takie pretensjonalne kompozycje z niewiele znaczącymi refrenami jak "Przebój miesiąca". Jakie jeszcze utwory powstały w tym czasie?
"Zły pan, zły pies" i inne "pierdołki". Wolę tego nie wspominać.
W jednej z recenzji płyty "Dorosłe dzieci" wyczytałem: "Hoffman, autor prawie całej muzyki, jakby traci kontrolę, nad tym, co się dzieje" i trochę dalej "czasami po prostu rzecz jest zbyt mało wyrazista i za bałaganiarska, jak na stylowy heavy metal".
Ten, kto to pisał nie wiedział za bardzo co robi. Jeśli chodzi o ten album, to jest on bardzo konsekwentny od początku do końca. Heavy metalowy Scorpions nagrywał wtedy podobne rzeczy. My realizowaliśmy "Dorosłe dzieci" bardzo spontanicznie. Jednak myślę, że o nie kontrolowaniu czegokolwiek nie może być mowy.
Dobre pojęcie o połowie lat 80. w polskim rocku daje fakt, że nawet tak popularny zespół jak wy, aby otrzymać po koncercie szklankę herbaty oraz mydło i ręcznik, musiał zastrzegać to w kontrakcie.
(śmiech) To prawda. Były takie różne dziwne sytuacje, ale myśmy niczego tak szczegółowo nie zapisywali. Po prostu przyjeżdżaliśmy i graliśmy. Oczywiście nie zawsze byliśmy zadowoleni z warunków. Zdarzało się, że nie mieliśmy na czym siedzieć w garderobie. Kiepskie hotele to norma. Co zrobić, taka była wtedy nasza rzeczywistość. Jakiekolwiek zapisy kontraktowe niewiele znaczyły. Mogliśmy dostać to, co chcieliśmy lub nie. Bardzo dużo zależało od menadżera. Nie uważam jednak wcale, że to był zły okres.
Płyta "Kawaleria Szatana" (1986) została obwołana albumem satanistycznym. Dlaczego?
To totalna bzdura. Wszyscy od razu skojarzyli to bezpośrednio z tytułem. Nazwaliśmy kompozycję tak dlatego, że w pewnym momencie utwór tytułowy brzmiał, jak byśmy słyszeli jadąca kawalerię, później dla podkreślenia siły doszedł ten szatan. Jednak na płycie nie ma ani grama satanizmu. Zupełnie nas to nie interesowało. Nigdy nie chcieliśmy być takim zespołem. Natomiast Grzegorz (Kupczyk - wokalista - przyp. kk) przez teksty chciał pokazać, może zabrzmi to trochę za bardzo filozoficznie, że szatan to całe zło, które nas otacza, czyli odwrotnie niż mówią satanistyczne wizje.
W utworze "Przegadane dni" z tego albumu dopatrywano się odniesień do generała Jaruzelskiego i ówczesnego rządu.
Andrzej (Sobczak - przyp. kk) bardzo sprytnie pisał teksty dokładnie oddające tamte lata. Jego sformułowania były inteligentne, a zarazem jadowite. Dzięki temu cenzura przepuszczała nam wszystkie teksty bez problemów. Być może w utworze "Przegadane dni" chodziło o Jaruzelskiego, ale nigdy do końca się nad tym nie zastanawiałem.
Od tego albumu staliście się rasowymi heavy metalowcami, zdecydowane gitarowe granie i poetyka mająca dużo wspólnego z fantastyką.
Dokładnie. Grzesiek (Kupczyk - przyp. kk) interesował się tymi wszystkimi sprawami. Kiedyś często czytał pismo "Fantastyka" i różne dziwne książki.
Widać, że tego właśnie oczekiwała od zespołu publiczność. W 1987 roku grupa zagrała w Jarocinie. Występ trwał ponad dwie godziny i było aż pięć bisów.
Pamiętam, to był super koncert. Wyszliśmy wtedy na scenę po Czesławie Niemenie.
Do dzisiaj zespół bardzo chwali sobie tourne po Węgrzech u boku Kreatora. Podobno wtedy po raz pierwszy Turbo poczuło się równe metalowcom z Zachodu.
Za każdym razem wychodziliśmy na scenę bez żadnych kompleksów. Te kilka występów z Kreatorem dało nam więcej niż całe lata, które graliśmy w Polsce. Bardzo się im spodobaliśmy. Chcieli nas zabrać na trasę do Stanów, ale w końcu nic z tego nie wyszło.
Pod koniec lat 80. Turbo zawładnął thrash, czyli maksymalnie krótkie podziały rytmiczne i opętane tempo gitar. Zmianę spowodowało przyjście do zespołu nowych młodych muzyków, szczególnie Licy z późniejszego Acid Drinkers. Czy Pana też zafascynowała ta świeża odmiana metalu?
To był kolejny etap rozwoju zespołu. Tradycyjny heavy metal zaczął się rozgałęziać na różne nurty i jednym z nich był thrash, który bardzo mnie kręcił. Po części miało to związek z młodymi muzykami. Zauważyłem, że w pewnym momencie w Turbo nastąpiło zmęczenie materiału. Starzy muzycy trochę przygaśli. Nowi ludzie zostali przyjęci, żeby to wszystko pociągnąć do przodu. Najwięcej zawdzięczam Robertowi ("Licy" Friedrichowi - przyp. kk), który już wtedy był znakomity. Kiedy zobaczyłem, jak gra na próbie to usiadłem i zacząłem ostro ćwiczyć. Mówiłem sobie: "dlaczego on może, a ja nie".
Początek lat 90. był przełomowy dla zespołu. Tylko jedna udana płyta "Dead End". Bardzo znamienne wydają się Pana słowa z jednego z ówczesnych wywiadów: "Plan Balcerowicza może jest i dobry, ale w kulturze wszystko upieprzył".
Wtedy coraz bardziej zaczęły wchodzić w grę pieniądze. Wydawcy zaczynali nastawiać się na duże zyski. Inaczej niż w gospodarce, w muzyce wszystko przysiadło i właściwie trwa do dzisiaj.
Na początku lat 90. był Pan tak rozgoryczony, że zamierzał nawet sprzedać dwie gitary i kupić jedną tańszą?
Zostałem bez pracy, kiedy zespół przestał istnieć, a trzeba było jakoś utrzymać rodzinę. Sprzedałem jedną gitarę, reszta została.
Z tego, co wiem po zawieszeniu działalności przez Turbo, zajmował się Pan nie tylko muzyką.
(śmiech) Otworzyłem warsztat i robiłem meble, nawet z niezłym skutkiem. To trwało rok. Nie wytrzymałem dłużej i postanowiłem znów grać. Do tego jestem stworzony. Dzisiaj zajmuję się także robieniem reklam radiowych i głównie z tego żyję.
Jakie są najbliższe plany grupy?
Latem zagramy parę koncertów, najprawdopodobniej jesienią wydamy nową płytę i później będziemy przygotowywali się do przyszłorocznych obchodów dwudziestolecia istnienia.