- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Flapjack
Wykonawca: | Hrapluck - Flapjack (gitara, gitara basowa, banjo) |
strona: 1 z 2
Jacek "Hrapluck" Chraplak, materiały prasowe
Takie to czasy nam nastały, że płyty wydane w latach 90. obchodzą swoje 20-lecia, w 2017 r. m.in. "Chmury Nie Było" Kobonga czy "Juicy Planet Earth" Flapjacka. Obie były materiałami mocno eksperymentalnymi, ambitnymi i wyprzedzającymi swój czas. Obie były też wyzwaniem dla fanów, bowiem dalece odbiegły od wcześniejszych propozycji zespołów. Skoro obecnie płyty Kobonga przeżywają drugą młodość za sprawą reedycji, za stosowne uznałem, by zgłębić zagadnienia dotyczące trzeciej płyty Flapjacka, która jest obecnie nieco zapomniana, chociaż muzycznie wciąż pozostaje świeża i aktualna.
Udało mi się dotrzeć do Jacka Chraplaka, byłego basisty Flapjacka, który przy okazji prac nad "Juicy Planet Earth" wziął na siebie obowiązki głównego kompozytora oraz producenta. To w dużej mierze dzięki niemu powstała jedna z najbardziej wyjątkowych i oryginalnych płyt, jakie ukazały się w naszym kraju. Reaktywowany w XXI wieku Flapjack odrodził się już bez Chraplaka w składzie i wrócił do bardziej tradycyjnego grania na wzór pierwszych dwóch płyt zespołu, zaś o moim rozmówcy ślad zaginął. "Juicy Planet Earth" pozostaje jego ostatnim dokonaniem muzycznym i na razie nie zanosi się, by się to zmieniło. Za to wiele wskazuje na to, że jeszcze usłyszymy dzieła Jacka Chraplaka jako producenta, gdyż odradza się jego studio nagraniowe - "Laronermma Studio". To jednak temat na inną rozmowę, teraz wspominamy czasy, w których powstawała "Soczysta Planeta Ziemia".
rockmetal.pl: Wasza druga płyta, "Fairplay", została bardzo dobrze przyjęta. Zagraliście dużo koncertów, a klip do "Whooz Next" był często emitowany w telewizji. Litza (Robert Friedrich, obecnie Luxtorpeda - przyp. red.) nazwał ją swego czasu swoją najważniejszą płytą obok "Infernal Connection" (Acid Drinkers, z 1994 r. - przyp. red.). "Juicy Planet Earth" jest jednak zupełnie inna, co przeczy marketingowej logice. Powinniście pójść za ciosem i nagrać płytę podobną do "Fairplay", żeby dalej konsumować swój sukces. Tymczasem wypuściliście coś z zupełnie innej beczki. Jak do tego doszło?
Jacek Chraplak: Litza był wtedy zaangażowany w inne projekty, a nikt z nas nie był w stanie kontynuować tego, co zrobił na "Fairplay". On jest jedyny w swoim rodzaju. Ślimak i Jahnz nie komponowali. W przypadku Jahnza to grzech, bo to genialny muzyk. Guzik z zespołami Homosapiens i Ndingue uprawiał muzykę zbyt odległą od stylistyki Flapjacka. Ja na płytach "Ruthless Kick" i "Fairplay" mam swoje numery. W "Asterix", "Hoolies' Reactions" czy szczególnie w "Slap My Neck" słychać, że fascynowały mnie wtedy inne klimaty, więc replay "Fairplay" bez Litzy był po prostu niemożliwy. Litza udzielał się wtedy w czterech zespołach i nie miał czasu dla Flapjacka. Za to dla większości z nas Flapjack był jedynym zespołem i nie wyobrażaliśmy sobie, że przestaniemy grać. Ponieważ długo nic się nie działo, baliśmy się, że zakończymy działalność na albumie "Fairplay".
Jako jedyny w zespole miałem studio i poza nagrywaniem zarobkowym zawsze coś kombinowałem z myślą o solowych projektach. Miałem "w szufladzie" sporo kompozycji, a Guzik je znał, bo przy okazji pobytu na próbach w Poznaniu, mieszkał u mnie i mu je puszczałem. Zaproponował, że skoro nie mamy żadnego materiału, to może nagramy je na trzecim albumie. Zgodziłem się, ale miałem mieszane uczucia. Flapjack to był zespół Litzy i Ślimaka, a moja rola jako basisty mi pasowała, więc do końca miałem nadzieję, że polecimy w kierunku, który był dla tego projektu stworzony. Tak się nie stało, więc pomału zaczęliśmy przygotowania do trzeciej płyty.
Twój głos był decydujący, zostałeś producentem "Juicy Planet Earth". Co się z tym wiązało? Miałeś już jakieś producenckie doświadczenie?
To zabrzmi jak manifest, ale przede wszystkim jestem fanem muzyki i gitarzystą. Nie znam się na nutach ani na teorii, ale żartuję, że jestem koneserem dźwięków i mam świetny gust, co w przypadku bycia producentem jest sporym atutem.
Moje doświadczenie opierało się na dwóch poprzednich albumach, gdzie w profesjonalnych warunkach miałem okazję zaobserwować to i owo, a także na nagraniach, które zrobiłem od końca lat 80. w moim domowym studio. Wyciągałem z tego wnioski i skorzystałem z nich produkując "Juicy Planet Earth". Nagrywając zespoły metalowe, punkowe i poezję śpiewaną nie byłem typowym realizatorem dźwięku, ale zawsze z uwagą przysłuchiwałem się temu, co nagrywam, i spontanicznie reagowałem. Jak mi się coś podobało, piałem z zachwytu, a jak miałem wątpliwości, namawiałem zespół, żeby coś zmienił, a zespoły zwykle mi ufały. Jeżeli chodzi o produkcję od strony technicznej, to mam dużą wiedzę. Poświęciłem sporo czasu na analizowaniu różnych sprzętów muzycznych i studyjnych, a sprzęt studyjny traktuję ze szczególnym namaszczeniem, jak farby do malowania dźwiękowych obrazów. Do swojego studia zawsze szukałem sprzętu z duszą i charakterem i nawet udało mi się zdobyć fragment konsolety ze studia "Musicland", przez którą nagrywali The Rolling Stones, Led Zeppelin i Deep Purple. Zawsze przykładam do tych kwestii dużą wagę. Zbyt często spotykałem się z beznamiętnym podejściem realizatorów do swojej pracy. Muzyczna zawartość płyt jest oczywiście najważniejsza, ale brzmienie, produkcja płyty to też jest sztuka i to jest bardzo rozległa dziedzina.
Granie we Flapjacku a to, co robiłem w moim studio, to były zupełnie różne filmy, których przenigdy ze sobą nie mieszałem. Nagrywając dwie poprzednie płyty, interesował mnie tylko bas i muzyka. Kiedy się okazało, że mam robić "Juicy Planet Earth", całą moją studyjną i muzyczną bajkę przeniosłem na grunt tej płyty. Nie byłem producentem w typowym tego słowa znaczeniu, raczej mózgiem operacji. We Flapjacku nie było zapotrzebowania na producenta muzycznego. Od tej strony wszyscy sobie ufaliśmy, nikt nikomu nie mówił, co i jak ma grać. Gdy robiliśmy "Ruthless Kick" i "Fairplay", Litza przynosił motywy, a jak ktoś miał swoją wizję na jakiś fragment, od razu wszystko było analizowane i zazwyczaj wszyscy dochodziliśmy do tych samych wniosków. Na "Juicy Planet Earth" było tak samo, każdy pomysł był akceptowany w 99,9%.
Kształt "Juicy Planet Earth" wymógł na muzykach Flapjack, by spróbowali nowych rozwiązań. Guzik nagrał zupełnie inne niż wcześniej wokale. Ślimak też nigdy nie nagrywał takich partii perkusji, gdzie zamiast naparzania skupiał się na budowaniu klimatu. Do tego dochodziły różne sztuczki studyjne, używanie sampli bębnów itp. Jak doszło do tych transformacji i jaki był na nie twój wpływ jako producenta?
Rozwiązania spowodowały, że płyta ma taki, a nie inny kształt. Na "Juicy Planet Earth" swoje utwory zrobiłem, włączając w to partie perkusji. Zrobiłem też perkusję do utworów Litzy. Udział Ślimaka na "Juicy Planet Earth" polegał na tym, że dostał "kwity" i się ich nauczył. Paradoksalnie jestem gitarzystą i na wcześniejszych płytach w swoich kawałkach nagrałem gitary i solówki. Na "Juicy Planet Earth", zamiast skupić się na gitarach, najwięcej czasu poświęciłem właśnie perkusji. Kluczem do powstania "Juicy Planet Earth" było użycie małej ilości sprzętu, ale za to takiego, który pozwalał na zabawę brzmieniami. Nie nagrywałem bębnów dwudziestoma mikrofonami, tylko jednym. Brzmienia poszczególnych instrumentów generowałem z modułu elektronicznego Ddrum3 i dopasowywałem je do klimatu danego utworu, co otwierało nowe możliwości. Nie nagrywałem pieców gitarowych za tysiące dolarów, bo barwy gitar miałem z pudełka SansAmp GT2 za 100 dolarów, który symulował wzmacniacze Fendera, Marshalla, Mesy i Ampega. Zespół nie był gotowy do nagrywania, więc opcja rejestrowania próby była jedynym rozwiązaniem. Dlatego przywiozłem swoje studio na salę prób, a trzeba zaznaczyć, że wcześniejsza płyta, "Fairplay", pod każdym względem spełniała najwyższe światowe standardy, o których wiele zespołów w dzisiejszych czasach może tylko pomarzyć. Mogliśmy podążać tą drogą, a na własne życzenie cofnęliśmy się do czasów, w których zaczęliśmy zabawę z rock and rollem. Było w tym wiele pozytywów. Przede wszystkim jednak chodziło o to, że do profesjonalnych studiów jeździło się rejestrować i miksować perfekcyjnie ograny na próbach materiał, a my takiego nie mieliśmy. Mi się to w sumie podobało, bo nie lubię wchodzić dwa razy do tej samej rzeki.
Współczesna technologia spowodowała, że większość młodych zespołów nagrywa teraz w podobny sposób, na laptopach, gdzie popadnie, a świetne teledyski kręcą telefonami. Dobrze byłoby mieć świadomość, że byliśmy w jakimś stopniu pionierami takiego podejścia do produkcji płyt.
Czy wydając tę płytę zdawaliście sobie sprawę z tego, że to komercyjny samobój? Co Metal Mind na to, jak im zaproponowaliście taki materiał?
Nie chciałbym rozpatrywać tej płyty w kategoriach samobója. Dobrze się przy niej bawiłem i nie mam poczucia, że zrobiłem coś wbrew sobie. Samobój to dla piłkarza traumatyczne przeżycie. Jak Metallica nagrała płytę "Load" fani się od nich odwrócili, bo malowali paznokcie, kręcili dziwne klipy i nagrali jeszcze dziwniejszą muzykę. Wyjaśnili wtedy fanom, że teraz są zespołem eksperymentującym, a fani to zaakceptowali, i Metallica jest tam, gdzie jest, i zagrała nawet słynny koncert na Antarktydzie - "Freeze 'Em All: Live in Antarctica". Sprawny obserwator zauważy, że na tym koncercie nie ma wzmacniaczy gitarowych ani mikrofonów na bębnach, a cała publika ma w uszach słuchawki. Oni nagrali ten występ tak, jak my piętnaście lat wcześniej nagraliśmy "Juicy Planet Earth".
Po zakończeniu produkcji materiał pojechał do Metal Mind, a ja do domu. Po paru dniach zadzwonił Litza, krzycząc do słuchawki, że dzwonił do niego Dziuba (Tomasz Dziubiński, założyciel Metal Mind Productions - przyp. red.), bo muzyka jest przesterowana i nic nie słychać. Zaniepokoiła mnie ta reakcja i pojechałem do Litzy z taśmą. Podróż była nerwowa, bo pierwsza ocena mojego "dzieła" to nawet nie było zero. Jaki producent tak zaczynał? Litza po wysłuchaniu płyty wyraźnie uspokojony powiedział, że jest nieźle. Ucieszyło mnie to i już nie wnikałem, co Metal Mind ma w tej kwestii do powiedzenia. Myślę, że to Metal Mind wystawił nas później jako kandydata na support przed Faith No More w "Spodku", wiec może po czasie docenili "Juicy Planet Earth".
W tamtym czasie byłem jak dziecko we mgle, nie zdawałem sobie sprawy z pozycji Flapjacka. Byłem nieodpowiedzialny, interesowała mnie tylko muzyka i bawiłem się nią. A marketing czy komercyjny sukces? Nawet nie znałem takich pojęć. Dlatego byłem zdziwiony, kiedy w jednym z wywiadów Guzik powiedział, że kiedy Litza opuścił zespół, reszta oczekiwała, że wezmę sprawy w swoje ręce i go poprowadzę. Co to za pomysł? Od tych rzeczy jest management, a nie artysta. Oni mnie dobrze znali i wiedzieli, że to nie ten kierunek.
Paradoksalnie dopiero po "Juicy Planet Earth" dostaliśmy propozycje koncertowania w Danii na małej scenie festiwalu "Roskilde", w USA, Szwajcarii, Niemczech, a nawet w Rosji. Mieliśmy wtedy możliwość, by pokazać światu, na co nas stać, o czym zawsze marzyłem. Litza tylko mi oświadczył, że tam nie pojedziemy, bo to, tam nie, bo tamto. Słuchałem tego ze szczęką na ziemi i nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. To tak, jakby strzelić sobie samobója w wielkim stylu, z drugiego końca boiska i to jeszcze z główki.
Od czasu reaktywacji zespół na żywo wykonuje głównie utwory z "Fairplay". Z JPE - głównie te zwyczajniejsze oraz "Crook" pozbawione tych "odgłosów słonia". Gdyby muzycy mieli inne nastawienie, mogliby być dzisiaj zasłużoną awangardą. Tylko że Flapjack powstał bardziej dla zabawy, niż dla twórczych poszukiwań.