- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Blaze Bayley
Wykonawca: | Blaze Bayley - Blaze Bayley (wokal) |
strona: 1 z 4
Blaze Bayley, Lublin 29.03.2013, fot. Robert Rojewski
rockmetal.pl: Witaj Blaze. Od jakiegoś czasu w ramach swojej solowej kariery nie współpracujesz już ze stałym gronem muzyków. W marcu 2011 roku rozwiązałeś Blaze Bayley Band i od tego momentu działasz jako wykonawca bez zespołu. Jak do tego doszło?
Blaze Bayley: Straszliwie zasmuciło mnie to rozstanie, ale prawda jest taka, że od dłuższego czasu byłem spłukany i zadłużony. Nie miałem środków, by to wszystko uciągnąć... Nadal wiszę producentom koszulek i tłoczni płyt tysiące funtów. Co więcej, brakowało nam menedżera z prawdziwego zdarzenia, więc koncerty często były bukowane na ostatni moment. Ledwie uciułaliśmy kasę na paliwo, by dojechać na pierwszy występ naszej finałowej trasy jako zespół. Zmuszony byłem podjąć decyzję i czułem się z tym okropnie. Moje marzenie legło w gruzach. W Szwajcarii spotkało nas najgorsze z możliwych - nasz samochód rozkraczył się w drodze, a nie mieliśmy pieniędzy na naprawę. W rezultacie wóz został tam, gdzie padł, ja natomiast musiałem się zapożyczyć, żeby jakoś wrócić do domu. Katastrofa... Absolutna katastrofa... Podupadłem na zdrowiu i miałem ochotę ze sobą skończyć. Presja była nie do zniesienia, bo czułem, że wszystkich zawiodłem. W końcu moja żona i mój brat powiedzieli, że muszę coś zmienić. Robiłem, co w mojej mocy, by uratować zespół, ale okazało się to niewykonalne. Nasze przychody nie starczały na opłacenie piątki muzyków. Jestem zaledwie undergroundowym, heavymetalowym artystą. Sesje nagraniowe do większości moich albumów pokryłem z funduszy uzyskanych od przyjaciół oraz fanów zamawiających płyty w przedsprzedaży. Jednak przyszedł moment, kiedy nie byłem już w stanie iść do mojej rodziny i znowu prosić o pomoc finansową. Na szczęście od tego czasu moje samopoczucie zdecydowanie się poprawiło. Patrzę w przyszłość z bardziej pozytywnym nastawieniem, ponieważ nadal mam wsparcie fanów. Ich lojalność dała mi siłę, by kontynuować.
No i zmieniłem system pracy. Nie zatrudniam już etatowych muzyków, którym byłem zobowiązany płacić niezależnie od tego, czy coś się akurat działo czy nie. Teraz po prostu sprawdzam, kto jest dostępny i kompletuję skład na potrzeby trasy albo do studia. Dzięki temu zacząłem spłacać długi i wciąż mogę grać koncerty. Patrząc na to z obecnej perspektywy wiem, że byłem naiwny. Wielu wokalistów próbowało utrzymać solową kapelę i prawie żadnemu się to nie udało. Paul Di'Anno miał stały zespół, musiał go rozwiązać. Bruce Dickinson miał stały zespół, musiał go rozwiązać. Ian Gillan miał stały zespół, musiał go rozwiązać. Tylko Ozzy Osbourne i Bon Jovi przychodzą mi do głowy spośród tych, którym się powiodło w tej dziedzinie.
Pomimo zakończenia działalności Blaze Bayley Band, jeszcze przez ponad rok współpracowałeś z jednym z członków formacji, perkusistą Claudio Tirincanti. Co sprawiło, że został z tobą?
Claudio nie tyle został, co po prostu odpowiadały mu nowe warunki współpracy. Nasza przygoda rozpoczęła się, kiedy Larry (Paterson, poprzedni bębniarz - przyp. red.) zachorował. Zamiast odwoływać trasę po Brazylii, znaleźliśmy zastępstwo w osobie Claudio, który nauczył się całego repertuaru w tydzień. Świetnie się spisał na koncertach, więc zaangażowałem go na stałe. Po rozpadzie zespołu dzwoniłem do niego, ilekroć potrzebowałem sprawdzonego bębniarza.
Już bez Blaze Bayley Band zarejestrowałeś materiał na koncertowe DVD w klubie "De Rots" w brytyjskiej Antwerpii. Podobno to bardzo mały lokal. Skąd decyzja, by po dużym koncercie, jaki dałeś w "Spodku" w ramach festiwalu "Metalmania 2007", uwiecznić coś tak skrajnie odmiennego?
Prawdę mówiąc, "De Rots" nie jest nawet klubem. To raczej pub. Uważam, że poprzednie wydawnictwa koncertowe nie uchwyciły w pełni energii, jaką odznaczają się moje występy. Jasne, fajnie jest mieć profesjonalne oświetlenie i wielki tłum, ale w ten sposób nie uzyskasz prawdziwej pasji i interakcji z fanami. Nie zrozum mnie źle. Byłem bardzo zadowolony z "Alive in Poland", ale czułem potrzebę zrobienia czegoś innego. Choć grywam na dużych imprezach, to koncertuję przede wszystkim w niewielkich klubach. Zamiast oczekiwać od fanów, by tłukli się setki kilometrów na mój występ, dokładam wszelkich starań, żebym to ja mógł przyjechać do nich. Jeżeli gdzieś w Europie jest miasto z rockowym lokalem i stać mnie na dojazd, to ruszam w drogę. Nie unoszę się dumą, nie jestem gwiazdorem - niezależnie od rozmiarów miejscówki, przybywam i gram koncert.