- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Alice Cooper, Hollywood Vampires
Wykonawca: | Alice Cooper - Alice Cooper, Hollywood Vampires (wokal) |
strona: 1 z 1
Alice Cooper, Brno 26.07.2013, fot. Verghityax
Alice Cooper należy do kategorii tych długowiecznych gwiazd rocka, którym się powiodło. Nie tylko przetrwał lata 70., gdy wielu jego kolegów i koleżanek zakończyło karierę w pędzie do samozagłady, lecz święcił wówczas swe największe triumfy. Dzięki ciężkiej pracy, a także marketingowym zabiegom jego menedżera Shepa Gordona, Alice utrzymał wysoką pozycję w branży rozrywkowej. W związku z nadchodzącym koncertem Coopera w "Dolinie Charlotty", który będzie trzecim w historii występem wokalisty w Polsce, miałem okazję przeprowadzić z nim piętnastominutową pogawędkę.
rockmetal.pl: Cześć Alice! W lutym 2021 roku światło dzienne ujrzał twój ostatni - jak dotąd - longplay studyjny, zatytułowany "Detroit Stories". Biorąc pod uwagę, że to właśnie w Detroit twoja kariera ruszyła z kopyta, można chyba powiedzieć, iż w ten sposób zatoczyłeś pełne koło.
Alice Cooper: Nie był to zamierzony efekt. Gdy rozpoczęliśmy pracę nad nową płytą, nawet nie pomyślałem o tym, że nasz pierwszy sukces, jakim okazał się być album "Love It to Death", powstał po przeprowadzce do Detroit (w 1970 roku - przyp. red.). Przede wszystkim chciałem nagrać zestaw hardrockowych piosenek. Dopiero potem zaświtało mi w głowie, że mógłbym zadedykować warstwę tekstową temu miastu. Detroit to wszak kolebka hard rocka. Postanowiłem zaprząc do pomocy lokalnych muzyków, moich przyjaciół z MC5 i Grand Funk Railroad. Ani przez chwilę nie spodziewaliśmy się, że to wydawnictwo zadebiutuje na pierwszym miejscu listy sprzedaży.
Oprócz numerów autorskich, przygotowaliście kilka coverów: "Rock & Roll" The Velvet Underground, "Our Love Will Change the World" Outrageous Cherry, "Sister Anne" MC5 i "East Side Story" Boba Segera. Co stało za wyborem tego repertuaru?
Chcieliśmy uchwycić różne oblicza muzycznego ducha Detroit. Napędzany gitarami hard rock - jako dominujący przedstawiciel - stanowi około 80% materiału. Los Angeles ma swoje charakterystyczne brzmienie, podobnie San Francisco, Nowy Jork i Detroit. Oczywiście nie mogliśmy w tym wszystkim zapomnieć o motown, co znalazło odzwierciedlenie w utworze "$1000 High Heel Shoes", a także o bluesie, w czym wydatnie wspomógł nas Joe Bonamassa. Z kolei kompozycja "Go Man Go" jest mocno zakorzeniona w punku.
Alice Cooper, Brno 26.07.2013, fot. Verghityax
Wspomniałeś o gościnnym udziale muzyków z Detroit. Na płycie wystąpili między innymi Wayne Kramer z MC5, Mark Farner z Grand Funk Railroad i Johnny Badanjek z Mitch Ryder & The Detroit Wheels. Pamiętasz początki waszej znajomości?
Przenieśliśmy się do Michigan, ponieważ mieliśmy dość kalifornijskiej sceny muzycznej. Zupełnie nie pasowaliśmy do tych ludzi i czuliśmy się tam jak piąte koło u wozu. Prawdę mówiąc dla mnie ta przeprowadzka była powrotem do domu, gdyż urodziłem się w Detroit. Hard rock jest więc częścią mojego DNA.
MC5 po raz pierwszy zobaczyłem na "Saugatuck Pop Festival" (odbył się w dniach 4 i 5 lipca 1969 roku, zagrali tam między innymi SRC, Procol Harum, Muddy Waters i John Lee Hooker - przyp. red.). Musisz pamiętać, że było to zanim ktokolwiek z nas zdobył popularność. MC5 i The Stooges zrobili na mnie kolosalne wrażenie. Skończyło się na tym, że co weekend koncertowaliśmy u boku MC5, The Stooges, Boba Segera, The Amboy Dukes i Suzi Quatro. Pomiędzy tymi wszystkimi zespołami panowała zdrowa, kumpelska atmosfera, co bardzo nam odpowiadało. Chwytaliśmy się wtedy każdej szansy, występowaliśmy nawet na licealnych potańcówkach i zarabialiśmy maksymalnie tysiąc dolarów za wieczór.
Alice Cooper, Brno 26.07.2013, fot. Verghityax
Johnny'ego "Bee" (Badanjeka - przyp. red.) znaliśmy z grupy Mitcha Rydera, choć jego reputacja znacznie go wyprzedzała. To najlepszy perkusista w tej części USA, a zarazem dusza towarzystwa. Jego charakter, sposób bycia i styl gry są na wskroś przesiąknięte aurą Detroit. Nie uwierzyłbyś, pojechaliśmy tam tylko po to, żeby mieć go na bębnach.
Kiedy dowiedzieli się, że pracuję nad albumem w hołdzie Detroit, wszyscy zaproszeni goście weszli w to bez zastanowienia. To znakomici muzycy. Są też niesamowicie lojalni wobec lokalnej sceny. Osiągnęliśmy w studiu tak doskonałą synergię, że nagrywanie każdego instrumentu z osobna byłoby marnotrawstwem, dlatego zdecydowaliśmy się zarejestrować te utwory na setkę.
Alice Cooper w 1970 roku (od lewej do prawej: Michael Bruce, Dennis Dunaway, Alice Cooper, Glen Buxton i Neal Smith), materiały prasowe
"Detroit Stories" to kolejne po "Welcome 2 My Nightmare" i "Paranormal" dokonanie, na którym towarzyszyli ci Michael Bruce, Dennis Dunaway i Neal Smith, czyli twoja dawna załoga z czasów, gdy Alice Cooper był jeszcze nazwą zespołu. Jak doszło do wznowienia współpracy między wami?
Gdy oryginalny skład rozpadł się w 1974 roku, nie nastąpiło to w wyniku konfliktu, nikt też nie ciągał nikogo po sądach. Po prostu podążyliśmy w odmiennych kierunkach, lecz nie zerwaliśmy kontaktu. Niestety zmarł Glen Buxton, nasz gitarzysta prowadzący. On był takim zespołowym Keithem Richardsem. Większość kapel, kiedy coś idzie nie tak, rozstaje się w złości. Postanowiliśmy sobie z tego zażartować i w rezultacie napisaliśmy kawałek zatytułowany "I Hate You" (znalazł się on na albumie "Detroit Stories" - przyp. red.). Krytykujemy w nim siebie nawzajem, na nikim nie zostawiając suchej nitki (śmiech). Pragnę podkreślić, że nigdy nie było między nami wrogości.
Alice Cooper w 1972 roku (od lewej do prawej: Glen Buxton, Dennis Dunaway, Michael Bruce, Alice Cooper i Neal Smith), materiały prasowe
Glen Buxton zmarł w 1997 roku (w wyniku powikłań po zapaleniu płuc - przyp. red.). Jak go wspominasz po latach?
Glen i ja byliśmy kompanami od butelki. Pozostali oddawali się rozmaitym eksperymentom, my zawsze preferowaliśmy alkohol (śmiech). Glen przejawiał też osobliwą fascynację rzeczami, których posiadanie było niezgodne z prawem. Na przykład często nosił przy sobie nóż sprężynowy. Do niczego go nie używał, po prostu cieszyła go świadomość, że ma na własność coś nielegalnego (śmiech). Prócz tego był niezmiernie zabawny i kreatywny. Odznaczał się unikalnym stylem gry. Kiedy poznali się z Sydem Barrettem, całymi godzinami potrafili komunikować się wyłącznie za pomocą dźwięków wydobywanych z gitary. Obaj korzystali przy z tym z efektu Echoplex. No i te dziewczęta. One szalały za Glenem. Przysiągłbym, że miał sympatię w każdym mieście, w którym graliśmy (śmiech).
Hollywood Vampires (od lewej do prawej: Joe Perry, Johnny Depp i Alice Cooper), materiały prasowe
Poza karierą solową, udzielasz się również w projekcie o nazwie Hollywood Vampires.
Tak, przyczynkiem do jego powstania był film "Mroczne cienie", w którym zagrałem razem z Johnnym Deppem. Nazwą Hollywood Vampires posługiwaliśmy się już w latach 70. Określaliśmy tak nasz klub, którego głównym celem było wspólne spożywanie napojów wyskokowych. W jego skład wchodziliśmy ja, Harry Nilsson, John Lennon, Keith Moon i Micky Dolenz. Nie było wtedy nocy bez porządnej balangi.
Podczas pracy nad "Mrocznymi cieniami" zwróciłem się do Johnny'ego z propozycją założenia kapeli. W jej ramach wykonywalibyśmy przeboje autorstwa naszych przedwcześnie zmarłych druhów. Mówię ci, Johnny jest o wiele lepszym gitarzystą niż ludzie myślą. Zaprezentował się już z Paulem McCartneyem, Jeffem Beckiem i The Rolling Stones. Obdzwoniłem znajomych i wkrótce do składu dołączyli Joe Perry i Duff McKagan. Nagle mieliśmy supergrupę (śmiech). Prawdopodobnie zbierzemy się na początku 2023 roku, żeby skomponować nowy materiał.
Alice Cooper i Keith Moon w 1975 roku, materiały prasowe
Keith Moon znany był ze swego szalenie imprezowego trybu życia. Czy jakieś wydarzenie z nim związane szczególnie zapadło ci w pamięć?
To był prawdziwy wariat i jednocześnie najlepszy perkusista, jakiego spotkałem. Każdy wypad z Keithem owocował niekończącym się pasmem przygód. Potrafił wbić ci się na chatę, po czym nie opuszczał jej przez kolejne trzy tygodnie. Kiedy wreszcie znużyło go otoczenie, zarządzał przenosiny do Harry'ego Nilssona i potem to jego dom okupowaliśmy bez opamiętania. Niestety Keith miał bardzo absorbującą osobowość. Kochałem tego gościa, ale przebywanie z nim na dłuższą metę było wyczerpujące.
Hollywood Vampires w 1974 roku (od lewej do prawej: John Lennon, Anne Murray, Harry Nilsson, Alice Cooper i Mickey Dolenz), materiały prasowe
Z tego, co się orientuję, John Lennon nie należał do klubu Hollywood Vampires od początku. W jaki sposób wmieszał się w wasze towarzystwo?
John przyjaźnił się z Harrym Nilssonem. Któregoś razu, gdy John wpadł do Los Angeles, Harry wyciągnął go na popijawę z nami. Nigdy nie rozmawialiśmy o muzyce. Szczerze powiedziawszy, mieliśmy jej po dziurki w nosie. Całe nasze życie było już wystarczająco zdominowane przez show biznes, dlatego szukaliśmy odskoczni tam, gdzie się dało. Dyskutowaliśmy o wszystkim, tylko nie o muzyce.
To były inne czasy. Radiostacje stawiały wtedy na oryginalność. Żaden dyrektor programowy nie chciał, by Alice Cooper brzmiał jak David Bowie, by David Bowie brzmiał jak Elton John ani by Elton John brzmiał jak The Rolling Stones. Współczesna muzyka popularna jest kompletnie jednowymiarowa - wszyscy chcą brzmieć i wyglądać identycznie. Mieliśmy szczęście urodzić się w epoce, w której kreatywność była mile widzianą cechą. Teraz liczy się wyłącznie powielanie schematów i gonitwa za pierwszym miejscem w notowaniach. To bardzo przykre.
Alice Cooper, Brno 26.07.2013, fot. Verghityax
Dostałem sygnał od agenta, że nasze piętnaście minut dobiegło końca. Bardzo ci dziękuję za rozmowę.
Dzięki! Korzystając z okazji, pragnę dodać, że jestem pod wielkim wrażeniem postawy Polaków i tego, ilu uchodźców z Ukrainy przyjęliście do siebie. Uważam was za bohaterów. Do zobaczenia w czerwcu w "Dolinie Charlotty"!