- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Yes, Katowice "Spodek" 30.10.2009
miejsce, data: Katowice, Spodek, 30.10.2009
Już na wstępie muszę przyznać bez bicia, że nie zaliczam się do grona prawdziwych fanów Yes. Rzecz jasna, w pełni doceniam i szanuję ich wkład w rozwój muzyki, jak również poziom mistrzostwa i wirtuozerii, który osiągnęli w swojej profesji. Jednakowoż, jako żem muzyczny cham, prostak i Filistyn, a moje ucho preferuje przede wszystkim dźwięki w klimacie heavy, thrash, glam, death, doom i stoner, to z całą pewnością moja relacja nie odda należytej sprawiedliwości występowi tego wielkiego zespołu. Z progrechą, poza nielicznymi wyjątkami w postaci takich kapel, jak Dream Theater czy Mekong Delta, nigdy nie byłem za pan brat. Dlatego też z góry przepraszam, jeśli moja parweniuszowska próba sprostania niniejszemu zadaniu okaże się dla wielbicieli Yes niesatysfakcjonująca.
Gig rzeczonej formacji miał miejsce 30 października 2009 r. w katowickim "Spodku", dzień po koncercie Slade, na którym również miałem przyjemność być. W przeciwieństwie do występu przedstawicieli brytyjskiego glam rocka, popis Squire'a i spółki przyszło mi oglądać na siedząco, gdyż tylko taki wariant przewidział organizator. Czy to dobrze, czy źle, jest kwestią dyskusyjną, natomiast osobiście jestem zadeklarowanym zwolennikiem koncertów na stojaka. Jeśli będę chciał sobie posiedzieć, to wybiorę się do kina albo teatru. W zdumienie wprawił mnie fakt, że na sali pozostało sporo wolnych miejsc. Spodziewałem się raczej tłumów, jeśli nie wyprzedanego występu. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki temu można było sobie zasiąść na którymkolwiek z niezajętych krzesełek (na szczęście nikt nie kontrolował, czy wszyscy spoczywają na przypisanych do biletów siedziskach).
Z najbardziej kultowego składu Yes w zespole zostali Steve Howe, Chris Squire i Alan White. W ramach trasy "In The Present" do roli klawiszowca dobrali Olivera Wakemana, syna Ricka, a za mikrofonem stanął Kanadyjczyk Benoit David, dotychczas udzielający się w grupie Close To The Edge, grającej covery Yes.
Jakieś 5 minut po godzinie 20, bez żadnego supportu, na scenę wkroczyli wyczekiwani muzycy. Za ich plecami pyszniły się fantazyjne, psychodeliczne dekoracje w postaci czterech płacht śnieżnobiałego materiału porozpinanych na stalowych konstrukcjach, przypominające widziane w krzywym zwierciadle skrzydlate chmury, jakich nie powstydziłby się sam Tim Burton. Bez zbędnych wstępów Chris Squire powitał wszystkich zgromadzonych i przedstawił nam nowego wokalistę, jak to ujął - "Monsieur Benoit David" - po czym instrumenty zaczęły śpiewać "Siberian Khatru" z krążka "Close To The Edge". Nigdy nie słyszałem Jona Andersona na żywo, a tę piosenkę znam jedynie z albumu, toteż nie mam żadnego porównania, lecz subtelny, anielski głos Benoit Davida przepięknie wkomponował się w malowany dźwiękiem obraz. Potem muzycy wyciągnęli mnóstwo staroci z yesowej skrzyni skarbów: "I've Seen All Good People", "Tempus Fugit", "Onward" i "Astral Traveller". Gdy już ostatnie akordy tego numeru ucichły, przyszła pora na perkusyjne solo Alana White'a, które przerodziło się w kolejny powrót do płyty "Close To The Edge", czyli kawałek "And You And I". Następnie "Yours Is No Disgrace" i rewelacyjne solo, którym uraczył nas Steve Howe. Rzadko ma się okazję słyszeć takie nieziemskie cuda i czary wyprawiane ze strunami - kiedy Steve zaczął splatać swe gitarowe zaklęcie, miałem nadzieję, iż ta muzyka wypływać będzie spod jego palców już po wsze czasy. Widzowie nagrodzili współzałożyciela grupy Asia gromkimi brawami, które zdawały się nie mieć końca.
Gdy pozostali członkowie Yes wrócili na scenę, zaserwowali publiczności jeden ze swych najbardziej rozpoznawalnych przebojów, będący również w czołówce moich ulubionych utworów tej kapeli - poprockowy "Owner Of A Lonely Heart". Resztę koncertu zdominowały kawałki z "Fragile": "South Side Of The Sky", "Heart Of The Sunrise" i "Roundabout", doprawione po południowej stronie nieba "Machine Messiah" z albumu "Drama". Ludzie na widowni, zachwyceni tym muzycznym misterium, dali owacje na stojąco. Z zaskoczeniem spojrzałem na zegarek, wskazówki oblegały godzinę 22:15. W życiu nie powiedziałbym, że w ich wieku muzycy Yes będą jeszcze w stanie dać ponad dwugodzinny koncert.
Niezależnie jak na to spojrzeć, gig był naprawdę niesamowity. Nieco rozczarował mnie dobór numerów w setliście, gdyż po cichu liczyłem na coś więcej z ery "90125" i "Big Generator". Pomimo tych drobnych utyskiwań, było warto. Progresywne połamańce na najwyższym poziomie!