- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Worms of Senses, Datura, Mamidło, Wrocław 7.03.2025
miejsce, data: Wrocław, Alive, 7.03.2025
Chociaż wydany w czerwcu zeszłego roku album "Obsidian" Datury mnie nie zachwycił, to razem z wcześniejszymi nagraniami grupy sprawił, że zapragnąłem zobaczyć ją na żywo. Gdy jednej z okazji przekonania się, jak zespół się prezentuje na scenie, udało mi się nie przeoczyć, w mojej głowie musiał on jeszcze stoczyć pojedynek z Patriarkh występującym tego samego wieczoru w innym wrocławskim klubie - i wygrał. W niewielkim stopniu pomogły mu w tym dwie kapele w pakiecie: Worms of Senses grający mniej emocjonująco, ale na przyzwoitym poziomie, oraz nieznane mi wcześniej Mamidło.
Pierwotnie koncert miał się odbyć w klubie "Liverpool". Na ten sam wieczór - jakbym nie pisał jeszcze o żadnej konkurencyjnej imprezie - zaplanowano tam też jednak przystanek trasy grup Wanheda i Distant Dream. Wskutek konfliktu terminów obiekt mojego zainteresowania przeniósł się do "Alive". Zmieniała się również kolejność występów. Najpierw się spodziewałem, że to Datura zagra jako ostatnia. Z komunikatów publikowanych około tygodnia przed koncertem wynikało już, że imprezę otworzy Worms of Senses, a zamknie ją Mamidło. W dniu wydarzenia przedstawiano jednak pełny harmonogram, w którym kolejność z ostatniej wersji została odwrócona.
Na bramce oznaczono mnie pieczątką z logo zespołu Atme, który pół roku temu zawiesił działalność. Pojawił się u mnie żal, że nie obejrzałem go na żywo chociaż raz. Zaraz jednak mocniej moją uwagę zwrócił widok salki koncertowej, z której centralnej części nie odsunięto stolików. Tłumu ani ostrej zabawy przed sceną raczej się tu nie spodziewano. Nie przedłużano też zanadto zwłoki, w trakcie której mogłoby się zebrać więcej ludzi. Gdy dziesięć minut po czasie Mamidło zaczynało grać, na widowni znajdowało się kilkanaście osób, a większość z nich wolała nie wstawać z krzesełek. Do końca występu liczba się podwoiła, ale nadal była to impreza bardziej siedząca. Przynajmniej oklasków zgromadzeni kwartetowi nie szczędzili.
Po pierwszym utworze basista przywitał publiczność i zdarzyła się niewielka wpadka. Początek "Oh, the Humanity!" musiał zostać powtórzony po tym, jak siedzący z boku sceny perkusista, obsługujący też puszczane z laptopa sample ludzkich głosów, oznajmił, że "coś się wykrzaczyło". Z nieposłuszeństwem komputera błyskawicznie sobie poradził. Chwilę później stał się moim ulubionym członkiem poznańskiej kapeli. Jeśli miałbym wymienić fragment występu, kiedy na muzyka z przyjemnością patrzyłem, a nie tylko go słuchałem, w pierwszej kolejności byłby to perkusista uderzający w talerze na początku "Oh, the Humanity!". Słabych punktów grupy natomiast nie zauważyłem. Młoda kapela sprawnie zaserwowała nam trzy kwadranse melancholijnego, instrumentalnego post-rocka. Utworów naliczyłem siedem. Dorobek zespołu składa się z dwóch minialbumów, w tym z wydanego w dniu koncertu "Aphelion". Której z łącznie ośmiu zawartych na nich kompozycji na koncercie zabrakło, nie wskażę, ale prawie na pewno usłyszałem jeszcze "With Half a Heart and Half a Lung".
Zanim Datura skończyła się instalować na scenie, w sklepiku Michalina Maja Rutkowska zapaliła kadzidełka. Przy ich rozchodzącej się po sali woni, do kolegów wokalistka dołączyła boso. Post-metalowy kwintet z Warszawy zaczął od "Obsidian" i "The Valley". Stojąca nieco z boku wokalistka - bo centralne miejsce zajął basista - zdawała się pogrążona we własnym świecie, niemal bez kontaktu z zewnętrznym. Sporo gestykulowała, wyginała trochę ciało, z mikrofonem na zmianę na statywie lub w ręce, a gdy nie śpiewała, często odwracała się do nas plecami - czyli była co najmniej odpowiednio aktywna. Czułem jednak, że stać ją na więcej - że może nie tylko oczarować publiczność, ale też nią zawładnąć. Po szybkiej analizie otoczenia musiałem wziąć pod uwagę, że śpiewała głównie tylko dla zaledwie garstki stojących pod sceną fanów - może przez to brakowało mi odrobiny magii, dopełniającej przedstawienie nici porozumienia. Wokalistka powoli się jednak rozkręcała i podczas "Venom" nabrałem już pewności, że ona to w sobie ma - że potrafi zadowolić nie tylko głosem, ale też sceniczną osobowością.
Po "Ether" frontmanka pierwszy raz przemówiła - podziękowała widzom za przyjście i zapowiedziała ostatni utwór. W finale "We Lived Afloat", przy klęczącym basiście, wyrzucając z siebie wokalizy, a właściwie wrzaski, niemal wtopiła się w podłogę. Raczej nie taki był zamysł, ale przy słabym zgodnie z jej życzeniem, czerwonym oświetleniu, jej włosy i sukienka nieźle się wpasowywały w dywan. Tak skończyły się trzy kwadranse z Daturą i z odpowiednio wyważonymi ciężarem i klimatem. W secie znalazło się pięć kompozycji - większość albumu "Obsidian". Ktoś na sali sugerował, że zespół powinien zagrać "The Ocean", a ja chętnie usłyszałbym jeszcze coś starszego, ale i tak było świetnie.
Wydaje się logiczne, że zespół najstarszy wystąpił jako ostatni. Worms of Senses pozostawał jednak długo nieaktywny, a dorobek studyjny ma niewiele większy od dwóch pozostałych grup. Wokalista Michał Maślak przyznał nawet ze sceny, że to pierwszy koncert grupy we Wrocławiu. To sporo mówi o doświadczeniu górnośląskiej kapeli założonej kilkanaście lat temu. Równocześnie jednak nie zauważyłem braku zgrania tercetu - wręcz przeciwnie. Niedoboru scenicznego obycia też za mocno nie wyczuwałem, chociaż rockowa grupa zaczęła występ trochę z zaskoczenia. Nie miałem pewności, co zespół robi - gra intro czy sprawdza nagłośnienie. Natychmiast potem Worms of Senses przeszedł jednak do mocnego "Me and Me" i publiczność zaczęła wracać na salkę.
W secie znalazły się wszystkie utwory z wydanego rok wcześniej albumu "Give Up!". Po lżejszym "Disco Freud" zespół zaskoczył mnie inaczej zagranym początkiem "Tourist", ale zaraz potem grupa wróciła do aranżacji znanej z nagrania studyjnego. W finałowej, kipiącej energią części kompozycji, wokaliście urwała się struna w gitarze, lecz wykonał kawałek do końca, jakby nic się nie stało. Gdy ją już wymieniał, zespół nie pozwolił nam się nudzić - basista i perkusista urządzili sobie jam na bazie "Come Together" The Beatles. Gdyby nie ta usterka, występ pewnie potrwałby trzy kwadranse - jak pozostałych kapel - a tak wydłużył się o kilka minut.
Po "Give Up!" przyszła pora na jeden z bardziej wyczekiwanych przeze mnie utworów - rozkoszną mieszankę rocka, jazzu i metalu zatytułowaną "Klockan Elva". Następnie usłyszeliśmy "Fade Away", kolejne mocne uderzenie w postaci "Tiger" i, na koniec, "Body", w początkowej części którego basista przeciągał po strunach smyczkiem. Niestety zespół nie wypadł tak dobrze, jak chciałem. Po obejrzeniu kilku teledysków spodziewałem się intensywnych podrygiwań wokalisty, ale nie przeszkadzało mi, że okazał się niewiele bardziej ruchliwy od kolegów. Od strony instrumentalnej zespół zaprezentował się świetnie i mogę to dalej podkreślać. W dźwiękach perkusji, basu i gitary podobało mi się wszystko - wyrazistość, jazgotliwość i matematyczna precyzja. Inaczej ma się sprawa ze śpiewem. Wokalista nie brzmiał, delikatnie to ujmując, tak dobrze, jak na promowanym albumie, a bardziej wprost - zawodził, jak na "Exhibeat Heart". Najbardziej raziło to w finałowym "Body". Partie falsetu zakrawały na autoparodię - aż zacząłem podejrzewać, że w studiu ktoś się nad głosem wokalisty mocno napracował. Gdyby nie ta bolesna niedoskonałość, szczerze polecałbym koncerty Worms of Senses i pewnie sam chętnie kiedyś jeszcze bym na jakiś poszedł. Niemniej pod sceną kilka osób się bawiło i chyba nie przywiązywało wagi do niedociągnięć.
Występ każdego z trzech zespołów oceniam inaczej. Mamidła - pozytywnie, ale w porównaniu z dwoma pozostałymi zachowałem względem niego obojętność. Odnośnie Worms of Senses odczucia mam mieszane - grupa może równocześnie porywać i zniechęcać. Datura za to stała się dla mnie jedną z najciekawszych młodych polskich kapel. Już chcę ją zobaczyć ponownie, ale na trochę większej scenie - koniecznie wyższej, żeby wszyscy dobrze widzieli wokalistkę - i grającą dla liczniej zgromadzonych fanów.
Materiały dotyczące zespołów
- Datura
- Worms of Senses
- Mamidło