zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

relacja: Roger Waters, Warszawa "Stadion Gwardii" 7.06.2002

11.06.2002  autor: Roger
wystąpili: Roger Waters
miejsce, data: Warszawa, Stadion Gwardii, 7.06.2002

7 czerwca 2002, dokładnie o godzinie 20:00, na stadionie warszawskiej "Gwardii" miał rozpocząć się występ Rogera Watersa, eks basisty i wokalisty Pink Floyd - człowieka, który jest niewątpliwie muzycznym geniuszem. Niektórzy fani czekali na to, aby zobaczyć kogokolwiek z Pink Floyd, nawet kilkadziesiąt lat. Nigdy wcześniej do naszego kraju nie zawitał żaden z muzyków zespołu, nie wspominając o całej grupie. Jednak na początku 2002 roku zapowiedziano, że Roger Waters, jeden z założycieli Pink Floyd, da w Polsce 7 czerwca 2002 roku koncert w ramach europejskiej trasy "In The Flesh".

Kilka miesięcy od ogłoszenia daty do samego koncertu - w porównaniu z kilkunasto- lub kilkudziesięcioletnim wyczekiwaniem - wydawało się pestką, a jednak i tak ten czas ciągnął się w nieskończoność. W końcu nadszedł ten dzień. Nie śpieszyłem się na godzinę 17:00 (właśnie wtedy miały zostać otwarte bramy stationu). Dotarcie do miejsca koncertu za sprawą korków na warszawskich ulicach nie było proste. Powiem jedynie, że na płycie "Gwardii" znalazłem się dopiero około godziny 19:50, czyli na dziesięć minut przed planowanym występem "geniusza Pink Floyd", jak było napisane na plakatach reklamujących koncert. Przez to spore opóźnienie stałem niestety około 50 m (może mniej, może więcej) od sceny, jednak wszystko widać było doskonale, znajdowała się ona prawie dwa metry nad ziemią. Godzina 20:00 minęła, a my mogliśmy obserwować tylko techników i obraz wyświetlany na białej płóciennej "ścianie" - różową świnię z napisem "In The Flesh".

Dokładnie o 20:10 z głośników dobiegł do zgromadzonej publiczności głos pana Kaczkowskiego z radiowej Trójki. Oznajmił nam, że podczas koncertu będzie dwudziestominutowa przerwa, a sam show, na który czeka około 20 tys. fanów Pink Floyd i Rogera Watersa, rozpocznie się już za pięć minut czyli o 20:15... no i tak się stało.

Na scenie pojawili się: gitarzyści Chester Kamen, Snowy White oraz Andy Fairweather-Low, perkusista Graham Broad, klawiszowcy Andy Wallace i syn samego Rogera Watersa oraz trzy czarnoskóre wokalistki. Wreszcie schodami na specjalny podest z tyłu sceny wszedł Waters i odliczył "eins, zwei, drei", z głośników poleciało "In The Flesh". 23 lata po wydaniu "The Wall" i 35 lat po ukazaniu się pierwszego albumu Pink Floyd można było usłyszeć jeden z wielu ich znakomitych utworów po raz pierwszy na żywo w Polsce. W 1994 roku było bardzo blisko, gdy w Pradze występowało Pink Floyd... no, ale bez Rogera, a 7 czerwca 2002 wieczorem to ON grał dla Polaków. Zabrakło tych muzyków, którzy w 1994 roku zaprezentowali się w Pradze, a skład Waters-Gilmour-Wright-Mason w połączeniu z Rogerem Watersem był, jest i chyba długo jeszcze będzie marzeniem wielu fanów Pink Floyd. O Barretcie nie wspominam, bo to już kompletnie zamknięty rozdział. Ale wracajmy już na "Gwardię" w Warszawie... Nad stadionem "przeleciał" helikopter, Roger krzyknął do mikrofonu "You! Yes, you!" i zaczęło się "The Happiest Days Of Our Lives", kolejny utwór z chyba największego dzieła Rogera Watersa (bo chyba mogę to tak nazwać) - "The Wall". Potem jeszcze dwie kompozycje z tego właśnie albumu: "Another Brick In The Wall part 2" oraz "Mother". Nadszedł czas na wiązankę z "The Final Cut" - "Get Your Filthy Hands Of My Desert" i "Southampton Dock". Pod koniec tego ostatniego naszym oczom na "ścianie" z tyłu sceny ukazał się obraz z okładki płyty "Animals". Kolejny był "Pigs On The Wing part 1" i zaraz po nim wspaniały około szesnastominutowy utwór, na który wielu, naprawdę wielu czekało i marzyło, aby go usłyszeć na żywo - "Dogs". W środkowej, instrumentalnej części Roger, Snowy, Chester i Andy zasiedli do stolika i zaczęli grać w karty (ci, którzy oglądali wcześniej DVD "In The Flesh", wiedzą o co chodzi). Zaraz po "Dogs" większość zebranych na stadionie poczuła się chyba, jakby cofnęli się w lata sześćdziesiąte. Roger zaczął grać "Set The Controls For The Heart Of The Sun", pochodzący z albumu "A Saucerful Of Secrets" z 1968 roku. Przyszedł czas na "Wish You Were Here". Zaczęło się tak, jak zaczyna się ta płyta - od "Shine On You Crazy Diamond parts 1-5", później - znów jak na płycie - "Welcome To The Machine", tytułowe "Wish You Were Here" (do tego, abyśmy usłyszeli cały album zagrany na żywo, zabrakło jedynie "Have A Cigar?") i zakończyło na "Shine On You Crazy Diamond parts 6-9". Roger zapowiedział, że właśnie teraz będzie przerwa, ale ponieważ pogoda była naprawdę brzydka i w każdej chwili mogło zacząć padać, oznajmił, że zostanie skrócona do pięciu minut, co spowodowało aplauz publiczności.

Po nieco ponad pięciu minutach znów wszyscy wyszli na scenę i zaczęła się prezentacja fragmentów największego obok "The Wall" dzieła Pink Floyd - "Dark Side Of The Moon". Poleciało po kolei "Speak To Me", "Breathe", "Time" (cos niesamowitego) oraz "Money". To tyle, jeśli chodzi o utwory z tego albumu i - na jakiś czas - jeśli chodzi kompozycje Pink Floyd. Teraz solowy materiał Rogera Watersa. Zaczął od "Every Strangers Eyes" z "Pros And Cons Of Hitch-Hiking", nagranego zaraz po odejściu z Pink Floyd. Po tym cudownym utworze, który dla mnie był numerem jeden koncertu, przyszedł czas na kompozycje z chyba najlepszego albumu solowego Watersa - "Amused To Death", wydanego dokładnie 10 lat temu. Po kolei usłyszeliśmy "Perfect Sense part 1-2", "The Bravery Being Out Of Range", "It's A Miracle" i na koniec piękne tytułowe "Amused To Death", po czym nastąpił powrót do "Dark Side Of The Moon" i panowie (no i panie) zagrali "Brain Damage" oraz "Eclipse". Po tym cudowny "Comfortably Numb", pochodzący z "The Wall", ze znakomitym popisem panów Kamena i White'a. Koniec "Comfortably...", muzycy łapią się za ręce i kłaniają się, dziękując polskiej publiczności, która tego dnia wypełniła warszawski stadion. Ale nie ma tak łatwo. Wszyscy krzyczą "Hey you!" lub "Roger!". Po niecałej minucie pojawili się, po raz ostatni już, aby zagrać nowy utwór "Flickering Flame", który znalazł się na najnowszym albumie Watersa - składance jego największych przebojów noszącej ten sam tytuł. Prawie siedmiominutowa pieśń dobiegła końca i wraz z nią cały koncert... muzycy zeszli ze sceny.

Krótko - najlepszy koncert, jaki w życiu widziałem. Nie waham się tego powiedzieć. Mimo brzydkiej i niepewnej pogody (mogło być gorzej, bo w każdej chwili z kłębiących się tego dnia prawie nad całą Polską chmur mógł spaść deszcz) koncert był znakomity, atmosfera na stadionie również... Do dzisiaj jeszcze nie ochłonąłem. Ten, kto nie był, niech mocno żałuje... ma czego!!! Wspaniała muzyka ze znakomitymi efektami wizualnymi zwaliła mnie - i chyba nie tylko mnie - z nóg.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?