- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Wacken Open Air 2003, Niemcy, Wacken 31.07 - 2.08.2003
miejsce, data: Wacken, 31.07.2003
miejsce, data: Wacken, 1.08.2003
miejsce, data: Wacken, 2.08.2003
Wacken - małe miasteczko w północnej części Niemiec. Z pewnością przez cały rok jest typową niemiecką mieściną, w której nic ciekawego się nie dzieje. Dwa sklepy wielkości naszej "Biedronki", stacja benzynowa, poczta, jeden bank i tyle. Można rzec, że to wioska jakich tysiące. Ale nie do końca tak jest. W pierwszy weekend sierpnia miasteczko to zamienia się w stolicę heavy metalu. Tysiące maniaków z całego świata uderzają tutaj tylko po to, by posłuchać prawdziwego łojenia. W Wacken przez te trzy dni nudzić się nie da, cztery sceny, kilkadziesiąt zespołów. To magiczny festiwal. Uczestniczyłem w tej imprezie po raz drugi, a poniższa relacja jest tylko krótkim opisem tego, co działo się na już czternastej edycji Wacken Open Air.
Na początku kilka słów o zmianach w porównaniu z rokiem poprzednim. "True Stage" i "Black Metal Stage" tym razem były tej samej wielkości, ale zmieniono ich ustawienie. I co najważniejsze - zamontowano między nimi wielki telebim, na którym pokazywane były odbywające się koncerty, za co organizatorom należy się pochwała. Dzięki temu nawet z dalszej odległości w miarę normalnie można było zobaczyć występujący zespół. Jeżeli chodzi o aspekty higieniczno-gastronomiczne, tu już było troszkę gorzej. Ceny piwa na terenie festiwalu nie wyglądały najlepiej (2.5 euro), zresztą w pobliskich sklepach też na fanach zdzierano i za w miarę dobry browarek płaciło się około 1 euro. Jedzenie opłacało się przywieżć z Polski, bo nawet bogata kieszeń odczułaby żywienie się hotdogami za 3 euro. Za mycie też oczywiście trzeba było płacić - 2.5 euro za prysznic, 1 euro za zwykłą potrzebę... Na szczęście miejski basen i biały bus jakiegoś Niemca były darmowe.
Dzień Zerowy "A Night To Remember", czwartek 31 lipca
Pewne problemy z odebraniem akredytacji, znalezienie odpowiedniego miejsca do rozstawienia namiotu (nie wspominając już o samym rozłożeniu) zabiły czas momentalnie. Zanim się zorientowałem która jest godzina, na "True Metal Stage" stroiła się już pierwsza kapela. Nie pozostało nic innnego jak napełnić plastikowy kubek browcem i udać się pod scenę na występ Circle II Circle. Zapewne wszyscy dobrze znają albumy Savatage z udziałem Zachary Stevensa, jednak jak wiadomo Zak już od ładnych kilku lat nie śpiewa w Sava, a Circle II Circle to jego pierwszy projekt solowy. Wydana na początku roku debiutancka płyta "Watching In Silence" należy do ciekawszych materiałów roku. A sam koncert? Tylko 45 minut, ale zostało wykorzystane bardzo dobrze. Set głównie oparty na wspomnianym wyżej albumie (usłyszeliśmy między innymi "Out Of Reach", "Into The Wind" i "Lies"), ale nie zabrakło też kawałków Savatage. Ku uciesze tysięcy fanów Zak zaśpiewał "Edge Of Thorns" oraz "Taunting Cobras", a także "Welcome Home (Sanitarium)" Metalliki. Jeden z ciekawszych wokalistów metalowych zaprezentował się całkiem solidnie, udało mu się nieco rozruszać publikę, a nawet wprowadzić w jej szeregi pewne zamieszanie - otóż zapowiadając kolejne zespoły Zak wspomniał o Saxon, którego w rozpisce nie było. Krótkie podziękowania, życzenia udanej imprezy i tyle widzieliśmy Circle II Circle. Brawa jak najbardziej zasłużone.
Jako drugi zaprezentował się kanadyjski Annihilator. Szczerze powiem, że to właśnie geniusz Jeff Watersa był jednym z powodów, dla których musiałem pojechać do Wacken. Smaczku dodawał fakt, iż na tej trasie debiutował w kapeli nowy wokalista Dave Padden. Spodziewałem się wszystkiego po tym występie, ale taka masakra nawet nie przeszła mi przez myśl. Na dzień dobry "Ultra Motion", a dalej poleciały już największe killery - najpierw genialny, szybki i agresywny "King Of The Kill". Krótkie przywitanie z publicznością i kolejny klasyk, "Set The World On Fire". I tak już do samego końca. Klasyk za klasykiem. "Welcome To Your Death", "Never Neverland", "Imperiled Eyes", "Alice in Hell" i "Phantasmagoria". Wręcz wymarzona setlista, a co ważniejsze odegrana z porządnym thrashowym kopem. Jeszcze zmiana tempa i na koniec "Shallow Grave". Koncert genialny, jeden z lepszych jakie miałem okazję widzieć w życiu. Jak dla mnie festiwal już mógł się kończyć.
Na kolejny zespół nie poszedłem. Nic nie mnie ciągneło pod scenę, by zobaczyć znane mi tylko z jednego albumu Victory. Wiedziałem tylko tyle, iż na bębnach gra tam Fritz Randow z Saxon. Czas występu tej grupy spędziłem przy namiocie dokonując przy nim ostatnich korekt technicznych. I pewnie by tak pozostało gdyby nie "Motorcycle Man"... Moją pierwszą myślą było, że to cover. Ale gdy z głośników zabrzmiał potężny gwizd wiedziałem, iż tylko jeden człowiek potrafi coś takiego zrobić i czym prędzej udałem się pod scenę. Nie wierząc własnym oczom próbowałem zrozumieć jakim cudem Saxon gra na scenie. Biff Byford wraz ze swoją załogą dostał czas na odegranie dwóch utworów i oprócz "motormaniaka" dziadkowie z Wysp zagrali jeszcze "Denim And Leather". Świadomi popularności Brytyjczyków organizatorzy pozwoli jednak Saxon zaprezentować jeszcze jeden dobry utwór. "Princess Of The Night" śpiewał każdy. Zespół przebywał na scenie raptem 15 minut, ale potrafił je znakomicie zagospodarować. Na koniec serdeczne podziękowania dla publiczności i zaproszenie na przyszłoroczny koncert.
Tym oto sposem zbliżaliśmy się do ostatniego aktu dnia "zerowego". Running Wild w Polsce uważane jest za zespół kultowy. Szkoda tylko, że jego kultowość można zobaczyć za granicą. Ostatnie dokonania Piratów totalnie mi się nie podobały, więc po cichu liczyłem choć na kilka nawiązań do przeszłości. Jakże zaskoczyło mnie otwarciem występu Niemców numerami "Genghis Khan" i "Little Big Horn". Dzięki nim cofnęliśmy się do wcześniejszego etapu w historii Running Wild, którego lider Rolf Kasperek mimo wielu lat na scenie, ma się dobrze. O reszcie zespołu nie warto wspominać - znając Rolfa, to i tak za kilka miesięcy znajdzie on sobie nowych kumpli do grania. "Riding The Storm", "Branded And Exiled" to kolejne utwory, który znalazły się w secie tego koncertu. Nie zabrakło też nowych piosenek - dwóch premierowych, a także kilku z płyt "Brotherhood" i "Victory". Zbliżając się ku końcowi koncert robił się coraz ciekawszy za sprawą świetnej oprawy świetlnej, efektów pirotechnicznych czy zmian uniformów Rolfa. A w tym czasie ze sceny leciały takie klasyki jak "Bad To The Bone", "Conquistadores" czy "Prisoner Of Our Time". Licznie zgromadzona publika prosiła o "Under Jolly Roger", "Port Royal" czy "Chains And Leather", ale Rolf, człowiek uparty, nie miał zamiaru spełnić próśb fanów. Zamiast tego zespół odegrał natomiast "Victory" i "Treasure Island", przy których gorąca atmosfera siadła. Na szczęscie jednak bis powalił każdego, bo właśnie wspomniane wcześniej "Under Jolly Roger" i "Chains And Leather" zakończyły ten występ. Ciekaw jestem jeszcze, ile lat dane nam będzie czekać na koncert Running Wild w Polsce, bo po tym co zaprezentowali na Wacken Open Air 2004, jestem zdania, iż powinno to trwać jak najkrócej. Oby...
Tym oto sposobem, przy kanonadzie sztucznych ogni zakończyły się pierwsze koncerty festiwalu. Zaledwie kilka zespołów, ale za to bardzo ciekawych. A i tak to był przecież dopiero początek.
Dzień pierwszy, piątek 1 sierpnia
Słońce w piątek było okropne. Wiadomo, że lepsze słońce niż deszcz, ale ono też ma swoje granice. Piekielny upał nie dał nam wyboru, wybraliśmy więc basen. I takim o to sposobem koncerty Dew-Scented i Extreme Noise Terror musiałem sobie odpuścić. Pod sceną pojawiłem się dopiero podczas świetnie nagłośnionego koncertu The Crown. Mocne, selektywnie brzmiące gitary waliły aż miło. Wśród niewielu zagranych tego dnia przez Szwedów utworów pojawiły się między innymi "Deathrace King", "Crowned In Terror" czy "Blitzkrieg Witchcraft", a wokalista Johan Lindstrand, który powrócił do zespołu, żywiołowo uwijał się na scenie i namawiał publiczność do zabawy. I to właśnie dzięki niemu koncert The Crown należy zaliczyć do udanych.
Sprawnie przemieściłem się pod "True Metal Stage", gdzie nadchodził czas na weteranów z Diamond Head. O ile The Crown mógł się poszczycić nowoczesnym brzmieniem, o tyle reprezentanci NWOBHM zademonstrowali, jaki heavy metal był u swego zarania - gitary bez żadnego komputerowego wsparcia, brzmiały bardzo oldschoolowo. Podzielony na dwie części repertuar, z których jedna składała się z utworów Diamond Head, a druga z kompozycji Tygers Of Pan Tang, zadowolić mógł każdego starszego fana metalowych dźwięków. I choć był to ciekawy koncert, to chyba głównie do nich był on skierowany.
Następni na scenie zaprezentowali się blużniercy z Dismember. Wielkie płótno z obrazkiem EPki "Pieces" już sugerowało, iż możemy się spodziewać dużo starszego materiału. Przewidywania sprawdziły się tylko w części - szwedzcy weterani zaprezentowali zarówno nowsze numery, jak i te pochodzące z wcześniejszych płyt. Solidna dawka death metalu w wykonaniu Dismember spowodowała, iż kilka osób zasłabło pod sceną - słońce powalało nie gorzej niż gitary. Dopiero armatki wodne trochę ostudziły atmosferę pod sceną.
Lubię słuchać gry Dana Zimmermana na bębnach. Akurat tak się zdarzyło, że w sobotę miał on zagrać na "Heavy Metal Stage" dwukrotnie. Najpierw wystąpił z Freedom Call. Spodziewałem się w miarę przyzwoitego występu plus gra Zimmermana, jednak po kilku nutach partii klawiszowych dałem sobie spokój. Zagrywki rodem z Europe czy "Jump" Van Halen wręcz odrzuciły mnie od sceny. Po miazdze, jaką zrobił Dismember, tandetne klawisze pasowało jak pięść do nosa. Całe szczęście, że Dan pojawił się kilka godzin później w innym zespole.
Występ Sentenced całkowicie sobie odpuściłem. Nigdy nie przepadałem za ich muzyką i przepadać też raczej nie będę. W tym czasie uzupełniłem płyny i coś przekąsiłem. Przy okazji po raz pierwszy ruszyłem w poszukiwaniu koszulek i tanich płyt. O ile ciuchy na kolana nie powalały, to CD cieszyły się dużym zainteresowaniem. A ja za niewielkie pieniądze zdobyłem kilka ciekawych pozycji.
W okolice scen powróciłem pod koniec koncertu Primal Fear w czasie śpiewanego przez całą zgromadzoną publiczność coveru "Metal Gods". Prawdę mówiąc zastanawiam się, na czym polega fenomen tej niemieckiej grupy. Muzyka kwadratowa aż do bólu, wszystkie riffy niby identyczne, niczym nie różniące się partie wokalne Ralfa Scheepersa... A jednak koncertowo wychodzi to znacznie lepiej. Klon Judas Priest, którego wokalista dyrygował publicznością, biegał dużo po scenie, porządnie rozruszał publikę między innymi utworami "Armageddon", "Black Sun", "Nuclear Fire", "Fear" i "Final Embrace" i chociaż widziałem tylko kwadrans tego koncertu muszę przyznać, że popełniłem błąd przychodząc tak póżno.
Wytłumaczenie może być tylko jedno - kolejna gwiazda festiwalu, grupa Testament grająca na "Black Metal Stage". Wiedziałem, że Amerykanie nie zawiodą. Oszczędzałem się jak mogłem, ponieważ wytrzymanie godzinnego setu pod samą sceną wymaga troszkę kondycji. Genialna forma reprezentantów Bay Area, w tym niesamowita kondycja wokalisty Chucka Billy'ego mimo kilkuletniej przerwy, sprawiła, że swoim sześćdziesięciominutowym występem zniszczyli doszczętnie wszystko, co do tej pory pojawiło się na tegorocznej edycji Wacken Open Air. Program tego koncertu prezentował się wyśmienicie, na dzień dobry poszły "Eerie Inhabitants", "Practice What You Preach" i "Sins Of Omission", które rozkręciły kocioł pod sceną. Kolejne utwory, między innymi "Burnt Offerings", "Into The Pit", "The Haunting" i "Alone In The Dark", zostały ciepło przyjęte przez fanów, a na zakończenie usłyszeliśmy "Electric Crown", "Low", "Disciples Of The Watch" i "New Order". Oprócz występu Annihilatora jak dotąd był to najlepszy koncert.
Dochodziła godzina 21, powoli zbliżaliśmy się do headlinerów dnia pierwszego. Niby powinno być coraz lepiej, ale niestety było gorzej. Najpierw Gamma Ray, czyli Dan Zimmerman po raz drugi. Niemcy rozpoczęli od "Gardens Of The Sinner" i kłopotów ze słyszalnością wokalu. Zresztą brzmienie też było tragiczne, co chwila ginęły gitary. Innym minusem tego występu był przygotowany na wieczór zestaw utworów - kompletny brak numerów z "Land Of The Free" to największy błąd ekipy Hansena. Gamma Ray skupił się głównie na nowych kompozycjach, ze starszych pojawiły się tylko "Last Before The Storm" i "One With The World". Najjaśniejszym punktem tego słabego występu było niespodziewane (świadczyła o tym mina Hansena) pojawienie się na scenie Ralfa Scheppersa z Primal Fear podczas "The Silence". Koncert Gamma Ray, który jak dotychczas był dla mnie największym rozczarowaniem, zakończył "Victim Of Fate". O ile występ Niemców podczas Mystic Festiwal 2003 był bardzo udany, to ten na Wacken Open Air 2004 dużo słabszy.
Na szczęście po słabym Gamma Ray scenę okupował reaktywujący się Assassin. Pod "Party Stage" pojawiło się mnóstwo fanów w starych, poniszczonych katankach. Trudno się dziwić, jeden z ważniejszych niemieckich zespołów, twórca uważanych za kultowe albumów "Upcoming Terror" i "Interstellar Experience", po kilku latach milczenia znów daje o sobie znać. Godzinny występ Assasin to właśnie dość obfity przekrój przez te dwie płyty. "Forbidden Reality", "The Last Man", "Assassin", "Holy Terror" czy "Bullets" były wyróżniającymi się momentami tego koncertu. Nie zabrakło też dwóch nowych utworów, ale na tle starszych klasyków wypadły średnio. Cieszy, że zespół znów jest na scenie, ale czy nowy materiał poziomem dorówna do pierwszych wydawnictw, jeszcze zobaczymy. O tej samej porze na "Black Metal Stage" grał szwedzki In Flames, ja jednak wybrałem Niemców. Czy było warto? Oczywiście.
Największą gwiazdą dnia pierwszego miał być Twisted Sister, choć miejsce headlinera zarezerwowane było dla Iced Earth. Kilka tygodni wcześniej zespół opuścił Barlow i było pewne, że kto inny dostąpi zaszczytu zagrania najdłuższego setu. Padło na Twisted Sister. Wybór jak na mój gust zupełnie chybiony. Muzycznie nigdy mi ta kapela nie pasowała, zresztą damski image lidera Dee Snidera też. Mnie trudno było przełknąć taką mieszankę, więc na występ popatrzyłem tylko chwilkę. Przysłuchiwałem się jednak koncertowi z namiotu i obiektywnie stwierdzam, że muzycznie brzmiało to całkiem całkiem. Choć każdy kawałek Twisted Sister nagradzany był rzęsistymi oklaskami i krzykami, mimo wszystko wybrałbym tysiąc innych zespołów na miejsce headlinera tego największego festiwalu w Europie. Siostrzyczki skończyły o 1:30, wtedy do wyboru został Lordi i Subway To Sally.
Padło na tych pierwszych. Trzeba przyznać, że jak na debiutantów wprowadzili trochę zamieszania. I nie pod względem muzycznym, mieszanki Motorhead, AC/DC i czy Accept powstają już od prawie dwudziestu lat i nie zanosi się na zmiany w tym temacie. Ale jeżeli na scenie pojawia się pięciu pajaców przebranych za ogry rodem z Tolkienowskich powieści z multum efektów pirotechnicznych, grą świateł i dziwnego rodzaju zabawami z publicznością? Niewątpliwie świadczy to o tym, iż są zespoły, które bardziej nastawiają się na granie z poczuciem humoru niż tworzenie ambitnej muzyki. Występ ten był dość dziwny, z jednej strony nic nadzwyczajnego, z drugiej całkiem wesołe show. Nie wiem, czy Lordi słuchane z płyty robi takie samo wrażenie, jak Lordi widziane na żywo, w każdym bądz razie by móc ocenić wybryki Finów każdy najpierw powinien sam zobaczyć ich w akcji.
Podsumuwując pierwszy dzień należy wspomnieć o świetnym występie Testament, dobrych występach The Crown, Dismember, Primal Fear i Assassin. Pozostałe zespoły raczej bez większej rewelacji.
Dzień drugi, sobota, 2 sierpnia
Zaczęło się od małego zaskoczenia, zamiast holenderskiego Sinister na scenie pojawili się niemieccy thrashowcy z Holy Moses. Oczywiście z Sabiną Classen w roli głównej. Co prawda daleko jej do seksbomby, za którą ją uważano przed laty, jednak najważniejsze, że wciąż obdarzona jest drapieżnym wokalem. Zaprezentowane przez Holy Moses kilka utworów z "Disorder of the Order", kilka takich staroci jak "Devil Dancer" z "jedynki" czy "Life Destroyer" z "dwójki" robiło niezłe wrażenie. Na zakończenie Niemcy zaserwowali "Too Drunk Too Fuck" z dedykacją na dla wszystkich facetów na festiwalu. Fajny występ, szkoda tylko, że nie pojawiła się zapowiadana Rachel z Sinister. Chociaż kto by się tam nią przejmował nią Sinister, wystarczył widok Sabiny.
Prawie godzinę póżniej ponownie zawędrowałem pod "Black Metal Stage", gdzie zniszczenie siał Malevolent Creation. Przespałem ich występ na Metalmanii, teraz jednak ich zobaczyłem i nie żałuję. Amerykanie zrobili naprawdę niezła rozpierduchę. Słońce grzało swoje, a duet Fasciana - Barrett swoje. Prawdziwe deathmetalowe piekło w samo południe.
Póżniej na scenie pojawili się panowie z Metalium i niespodzianka w postaci Weinhold. O ile tym pierwszym przsłuchiwałem się z daleka, o tyle na rzeczoną niespodziankę dotarłem pod scenę. Przyznam, że nie wiem kto zacz ta Weinhold i cóż ta osoba zrobiła dla heavy metalu, ale wizualnie prezentuje się okropnie. Wymalowana niczym gotka baba po czterdziestce, niczym połączenie odzianych w skóry członków Metalium ze szwabskim babsztylem. A fuj, to nie dla mnie.
Z pierwszą wizytą na "Wet Stage" wybrałem się, by zobaczyć Callenish Circle. Podczas ich występu ustanie w miejscu było szczytem możliwości. Istna sauna. W takich warunkach nie sposób było zobaczyć koncertu Holenderów. A szkoda, bo to jeden z ciekawszych zespołów ostatnich lat.
Kolejni na scenie pojawili się muzycy Carpathian Forest, jednak ich koncertu nie widziałem, ponieważ wybrałem piwo w moim namiocie. Z tego co słyszałem, ponoć podczas występu Norwegów wokalista pokazał tyłek, zrzygał się itp. Ale wiem to tylko ze słyszenia. Ktoś może to potwierdzić?
Muszę stwierdzić, że przyjemnie było zobaczyć kunszt muzyków Masterplan, projektu Grapowa i Kuscha (Helloween) oraz Jorna Landego (Ark). Solówki tego pierwszego to czysta poezja, znakomita gra na perkusji tego drugiego, choć może bez fajerwerków i wspaniała barwa głosu tego ostatniego. Słuchać i oglądać ten zespół to sama frajda. Program występu Masterplan, podczas którego publicznośći bawiła się znakomicie, opierał się głównie na debiutanckim albumie, jednak nie zabrakło też "The Chance" i "The Departed/The Sun Is Going Down" z repertuaru Helloween. Udany koncert, po którym postanowiłem nabrać siły przed największymi gwiazdami dnia drugiego, w związku z czym ominął mnie szwedzki Soilwork.
W okolicach scen zjawiłem się na występ formacji Rage, który dla przeciętnego Niemca może to raptem dobry podkład muzyczny do piwka, ale dla Polaka, mogącego co najwyżej posłuchać takiej kapeli z płyt, to wręcz jedno z ważniejszych wydarzeń. A jeśli jeszcze koncert rozpoczyna się od "Don't Fear The Winter" to już szczyt marzeń. Repertuar Rage, któremu liderował ostrzyżony tym razem "na zero" Peavey (wcześniej zdarzało mu się nosić irokeza czy mieć warkocze) oparty został głównie na utworach z lat 90-tych, które uzupełniły dwa numery z ostatniej płyty "Unity", a także premierowy kawałek z nadchodzącego krążka "Soundchaser". Nie zabrakło "Solitary Man", "Higher Than The Sky" czy "Sent By The Devil", a kompozycje ubarwiały solowe popisy Mike'a Terrany i Victora Smolskiego. Niemcy mieli wzorowy kontakt z publicznością, również brzmienie należało do bardzo dobrych. Ogólnie bardzo dobry koncert.
W trakcie występu Dark Funeral postanowiłem spakować swoje manele, poza tym w moim notesiku Szwedów nie brałem pod uwagę. Chciałem natomiast zobaczyć Stratovarius, głównie z ciekawości jak Finowie spisują się na żywo. W "świecidełkowej" scenerii zaczęli dobrze, od "Kiss Of Judas". Wszystko brzmiało ładnie, jednak czegoś w tym występie zabrakło. Wokalista Kotipelto próbował rozruszać publiczność, ale szło mu to dość słabo. Może i ten pan śpiewa dobrze, ale showmanem z niego mierny. I tak było aż do końca. Prawdę mówiąc jedyne dobre strony tego koncertu to duża ilość fajerwerków, początek w postaci rzeczonego wcześniej "Kiss Of Judas" i "Black Diamond", który zakończył występ Finów. Spore rozczarowanie.
Po ultraszybkim koncercie Stratovarius spodziewałem się solidnie miażdzącego Nile. Do dziś jeszcze ciarki przechodzą po plecach, gdy przypomnę sobie ich masakrę podczas Mystic Festiwal 2002. A tutaj? Może nie blado, może nie kiepsko, ale z pewnością lekki niedosyt pozostał. Przede wszystkim sporym mankamentem występu Amerykanów było brzmienie. W katowickim "Spodku" gitary łoiły aż miło, na Wacken gitary gdzieś jednak zniknęły. Nie pomogły również klawiszowe "egipskie" wstawki. Koncert Nile był przykładem jak wiele można zepsuć słabym ustawieniem dżwięku. Podczas tegorocznej edycji Wacken poszkodowanych w ten sposób kapel było kilka.
Spotkało to nawet Slayer, który z dwudziestominutowym opóźnieniem jako następny zjawił się na scenie. Jako headliner festiwalu praktycznie powinni mieć wszystko. Całą publiczność, najlepsze światła, dużo pirotechniki, dużo czasu i co najważniejsze znakomite brzmienie. Pierwsze jak najbardziej. Światła? Było dużo krwistej czerwieni jak na Slayer przystało. Efektów pirotechnicznych jednak praktycznie nie było, trudno. Natomiast brzmienie to była po prostu tragedia. Zupełnie bez echa przeszły rozpoczynające "Disciple" i "Threshold". Więcej było słychać publiczność niż gitary, a przecież, że niemieccy fani do krzykaczy nie należą, zatem wyobraźcie sobie jak "głośno" musiał "pracować" duet King - Hanneman. Na szczęście pod dwóch numerach brzmienie się poprawiło i nadeszło piekło. "War Ensemble" i "The Antichrist" rozruszały starszą część publiki, "Stain Of Mind" i "God Send Death" - młodszą. Wszyscy pod sceną kręcili czym się tylko dało. Włosy, koszulki, portki i buty latały niczym "hitchcockowskie" ptaki, a kurz na dobre zadomowił się jamie ustnej. Jakby tego było mało, w ruch dodatkowo poszły dwa wielkie kubły na śmiecie. Przyznaję, że w Polsce takich rzeczy nie widziałem. Araya zupełnie nie przejmował się biedną publicznością, nie było mowy o kilku minutach wytchnienia. Medley w postaci "Mandatory Suicide", "Hell Awaits" i "South Of Heaven" odstraszył część fanów na tyły. Ale to jeszcze nie wszystko. Czy "Angel Of Death", "Piece By Piece", "Necrophobic", "Altar Of Sacrifice", "Jesus Saves" w takiej kolejności coś wam mówią? Tak, tak, tak. To pierwsza część "Reign in Blood" odegrana na żywo. Krótka chwila wytchnienia w postaci "Dead Skin Mask" i znowu jazda. Tym razem w postaci dalszego ciągu "Reign In Blood", czyli "Criminally Insane", "Reborn", "Epidemic", "Postmortem" i "Raining Blood". Niestety na tym koniec. Sam koncert należy uznać tylko za bardzo dobry, bo brzmienie zrobiło swoje. I dlatego czułem się trochę rozczarowany. Widziałem lepsze koncerty Slayer w życiu.
Końcówka festiwalu była iście piekielna. Najpierw Nile, póżniej Slayer, a na samym końcu nasz rodzimy Vader. Przyznaję, że dopiero po takim koncercie widać, jaką rzeszę fanów zebrał przez długie lata pracy Peter i spółka. Domaganie się konkretnych utworów czy skandowanie pseudonimów członków grupy mówi samo za siebie. Zwłaszcza, że pod sceną było parę tysięcy widzów. A sam występ? Po prostu pełen profesjonalizm. Na początku Peter wspomniał, że to zaszczyt grać tuż po Slayerze na największym festiwalu w Europie, przedstawił wszystkim Novy'ego i machina ruszyła ostro do przodu. 45 minut nad Wacken przetaczał się deathmetalowy huragan znad Wisły, między innymi za sprawą "Silent Empire", "Sothis" i kończącego "Black To The Blind". O ile koncerty Vader w Polsce mogą być już trochę nużące, o tyle taki występ za granicami naszego kraju to sama przyjemność.
Na tym praktycznie można zakończyć metalową część festiwalu. Pozostało jeszcze oficjalne zakończenie w roli głównej z wujkiem Tomkiem (dla niewtajemniczonych Onkel Tom). Ponieważ lider Sodom znany jest z zamiłowania do piwa, więc i programto jego koncertu poświęcony był temu właśnie trunkowi. Ubrany w koszulkę Schalke 04 z numerem 666 Tom śpiewał o tym, jakie to piwo jasne jest dobre na serce, ile to trzeba wypić by puścić pawia i Bóg wie co on tam jeszcze marudził.Takie tam smuty. W trakcie koncertu na scenie pojawiło się około 50 zawianych z lekka muzyków, którzy przed ostatnie trzy dni prezentowali się na festiwalu. Prawdę mówiąć nie wiem czemu, organizatorzy tak bardzo cenią sobie solową twórczość Onkel Toma. Sodom skopałby dupę wszystkim na do widzenia i tyle. A tak, pozostało tylko ruszyć z browcem w kierunku autokaru i pożegnać się z Wacken przynajmniej na rok.
Wacken Open Air 2003 organizacyjnie wypadł lepiej niż rok wcześniej. Ale czy muzycznie też? Moim skromnym zdaniem nie. Podczas poprzedniej edycji największe gwiazdu nie smęciły, tylko dawały porządne koncerty. Teraz natomiast najwięksi oddali pole do popisu innym. Nie obeszło się też bez problemów sprzętowych, które troszkę obniżyły jakość muzyczną festiwalu. Miejmy nadzieję, że za rok to się poprawi. Zwłaszcza, że pierwsze zapowiadane zespoły mogą zainteresować każdego. Nevermore, Grave Digger czy Saxon to tylko mały fragment tego, co się pojawi na jubileuszowej, piętnastej edycji Wacken Open Air Festival w roku 2004. Odwiedzajcie oficjalną stronę www.wacken.com i czytajcie nasz serwis. Z pewnością znajdziecie potrzebne wam informacje o tej imprezie. No i do zobaczenia w Wacken za rok.
Materiały dotyczące zespołów
- Running Wild
- Saxon
- Victory
- Annihilator
- Circle II Circle