- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Volbeat, Corruption, Soulburners, Warszawa "Progresja" 4.02.2009
miejsce, data: Warszawa, Progresja, 4.02.2009
Dnia 4 lutego 2009 w warszawskiej "Progresji" miał miejsce koncert duńskiego zespołu Volbeat. Występ gwiazdy poprzedziły Soulburners i Corruption, cena biletu wynosiła 50 zł, więc całkiem przystępnie, jak za tak ciekawe wydarzenie i dobre zespoły. Parę minut po 18 byłem już pod "Progresją", niestety, trzeba było jeszcze trochę poczekać na wejście. Ludzi stopniowo przybywało, a stanowiska gadżetowe od chwili otwarcia drzwi na salę zaczęły być oblegane. Czas rozpoczęcia zbliżał się wielkimi krokami.
Kilka minut po 19 warszawscy rock'n'rollowcy z Soulburners zawładnęli sceną na pół godziny. Od samego początku widać było, że nie jest to na siłę wepchnięty "rozgrzewacz", a zgromadzeni (w tym niżej podpisany) usłyszeli prawie wszystko, na co czekali. Nie zabrakło "Cheap Tricks", "Shake Your Ping-Pong", "Rock Band", "Party", "2000 Fuckin' Years of Rock" oraz paru kawałków spoza albumu. Klimat muzyczny Soulburners to proste, przebojowe rock'n'rollowe kawałki z warstwą tekstową krążącą wokół ogólnie i najprościej rzecz biorąc rockowego żywota. Udana, dobra mieszanka stworzona wręcz do grania na żywo, która fanom starej hardrockowej szkoły spod znaku chociażby AC/DC, The Hellacopters czy iście punkowego szaleństwa na pewno przypadła do gustu.
Corruption, Warszawa 4.02.2009, fot. Wojtek "reaver" Bauman
Corruption to Corruption, po prostu. Nie doświadczyłem ich słabego koncertu, miłym akcentem był instrumentalny "Freaky Friday" zadedykowany Volbeat. Parę nowości, tancerki na "Lucy Fair", świetny kontakt Rufusa z publiką i fajna zabawa. Nie zawiedli. Po występie sandomierskich stonerowców pod sceną zaczęło się robić ciasnawo, mimo to zajęcie miejsca najbliżej barierek było możliwe.
Na Volbeat trzeba było niestety trochę poczekać (dobre 45 minut, jeśli mnie pamięć nie myli). Co chwila słychać było skandowania nazwy zespołu, wyczuwało się też zniecierpliwienie i coraz więcej alkoholu w wydychanym powietrzu. Wszystko to mówiło jasno: najwyższa pora zaczynać! Światła stopniowo przygasały, a scena powoli stawała się gotowa na przybycie gwiazdy. Warto wspomnieć o imponującym wyglądzie wzmacniaczy z grafiką z najnowszego albumu.
Volbeat, Warszawa 4.02.2009, fot. Wojtek "reaver" Bauman
Wybiła godzina 21:15, a wraz z nią na scenie pojawił się najpierw Michael Poulsen (wokal, gitara), następnie Jon Larsen (perkusja) oraz Thomas Bredahl (gitara) i Anders Kjolholm (bas). Od początku zespół zawładnął publicznością. Zaczęli od "Guitar Gangsters And Cadillac Blood", by, tak jak na albumie, płynnie przejść do "Back To Prom" (jedne z najciekawszych pozycji na płycie). Później trochę starszych rzeczy z "Caroline Leaving", "Radio Girl", "Sad Man's Tongue" i "A Moment Forever" na czele. Nie mogło obejść się też bez "The Gardens Tale", utworu który dał im przepustkę na światowy rynek. Można oczywiście pomarudzić, że zabrakło paru dobrych kawałków ("Everything's Still Fine", "Danny & Lucy (11 PM)" czy "You or Them"), rekompensowały to jednak inne: jak chociażby rewelacyjny "Boa", "Rebel Monster", "The Human Instrument" i "Pool Of Booze, Booze, Booze". Wydaje mi się jednak, że te brakujące można było swobodnie zagrać - zamiast na przykład takich "A Broken Man and the Dawn" czy "We" (podczas, którego na scenę zaproszono dwie dziewczyny i chłopaka w roli chórków). No, ale to już moja prywatna opinia. Byli tacy, co narzekali na brak "Wild Rover of Hell" (pewnie taka tęsknota za klimatami rodem z Metalliki na żywo).
Volbeat to prawdziwe koncertowe zwierzę, dźwięki które udowadniają, że rock'n'roll żyje i wciąż ma się dobrze. To muzyka, przy której ciężko ustać w miejscu - nie obyło się bez gromadne pogo przez cały koncert. W przerwach pomiędzy utworami trwała swobodna konwersacją Michaela z publiką i wielokrotnie padały słowa uznania za tak miłe przyjęcie, a podczas "Maybellene I Hofteholdere" pewna dziewczyna w przypływie euforii dumnie demonstrowała (ku uciesze zespołu) swoje walory. Była także whisky, którą częstował wokalista.
Myślę, że Volbeat ma ten specyficzny i trochę dziś zapomniany rockowy luz, dawkę świeżości, inteligentne połączenie stylów. Wokalista powiedział, że "nie chodzi tu o Boga, nie chodzi o szatana, lecz o sam rock'n'roll". Sposób, w jaki Volbeat "bawi" i "podaje" kompozycje, jest ciekawy, przemyślany, nie trąci jałowym odgrzewaniem kotleta, jest naprawdę przebojowy. Zgodzicie się chyba, że mało jest dziś na scenie osób z tak imponującym głosem, jak Poulsen. Facet dosłownie potrafi "pojechać" Elvisem, by później swobodnie przejść do Hetfielda lub Lemmy'ego (miły akcent - zagranie fragmentu "Ace of Spades"). Fakt, że robi to nie popadając w śmieszność jest (tak uważam) naprawdę nie lada osiągnięciem. Michael śpiewał "tata powiedział: synu weź moje płyty Johnny'ego Casha i idź...", cieszę się, że to zrobił, a widząc frekwencję i zabawę na koncercie, zdałem sobie sprawę, że w tej opinii nie jestem odosobniony.
Materiały dotyczące zespołów
- Volbeat
- Corruption
- Soulburners