- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Virgin Snatch, Thy Disease, Armagedon, Nammoth, Heart Attack, Wrocław "Madness" 22.01.2010
miejsce, data: Wrocław, Madness, 22.01.2010
Podobno na innych koncertach tej trasy tłumów nie było, ale lokalizacja wrocławskiego przystanku trasy okazała się wycelowana w dziesiątkę, bo tego wieczoru w industrialno - ponurym "Madnessie" nie było ani ścisku, ani pustki. Przyznam, że skład nie był też jakoś szaleńczo zachęcający i gdyby nie obecność w nim Armagedon, którego nigdy dotąd niestety nie miałem okazji oglądać na żywo, to pewnie bym się na ten koncert nie wybrał. Choć nie zamierzam powiedzieć w ten sposób, że gwiazda wieczoru to zespół zły. Wręcz przeciwnie, wyniosłem z ich występu więcej niż pozytywne wrażenia. Skoro, zdradzając już zwieńczenie tej recenzji już na wstępie, wkroczyłem do literackiej awangardy, która za nic ma ciąg przyczynowo - skutkowy i chronologię wydarzeń pozwolę sobie teraz kontynuować klasycznie, czyli po kolei.
Heart Attack, Wrocław 22.01.2010, fot. K. Zatycki
A to oznacza przede wszystkim przyznanie się do faktu, iż z występu Heart Attack, z racji swego spóźnienia, ujrzałem tylko końcówkę. Niestety, była ona raczej mało porywająca, a brzmienia panterowo - sepulturowe przejadły mi się do tego stopnia, że jakoś nie potrafiłem w ich twórczości zagustować. Nie zauważyłem też szczególnych oznak aktywności widowni, a szybka sonda przeprowadzona wśród znajomych wykazała, że to, co zobaczyłem, było dla ich występu raczej typowe i raczej nie współczują mi spóźnienia. Inna sprawa, że od strony merchandise'u stoisko tego zespołu prezentowało się zdecydowanie najlepiej.
Nammoth, Wrocław 22.01.2010, fot. K. Zatycki
Podobnie dużo pracy czeka jeszcze debiutujący tu Nammoth, który swym krótkim setem zapewne zaprezentował całość swego jedynego demo. Panowie preferują solidnie ciągnący death metal z tendencjami do pójścia w techniczną stronę tego gatunku i od strony rzemiosła było całkiem przyzwoicie, nie było się do czego przyczepić. Widać, że nad koncepcją popracowali całkiem solidnie. Największym moim zarzutem będzie tutaj nawet nie jednolitość tych utworów, które mnie osobiście zdołały raczej szybko znużyć, bo jak na debiutantów to jest lepiej niż nieźle. Zarzutem podstawowym będzie, mimo że ze zgraniem nie mieli problemu, wyraźnie widoczny brak myślenia zespołowego. Miałem, subiektywne rzecz jasna, wrażenie, że każdy z nich gra sobie i nie zwraca specjalnej uwagi na pozostałych. Szczególnie zabawnie wyglądał jeden z gitarzystów strojących pozy pod podmuchy z wentylatora. Może to drobiazgi, ale psuły mi wyraźnie odbiór. Poza tym wcale nie czułem, że na scenie jest sześć osób, bo mocy uderzeniowej też brakowało.
Armagedon, Wrocław 22.01.2010, fot. K. Zatycki
I w sumie dla nich to nawet dobrze, że występowali na jednej scenie z Armagedon. Ci wspomaganie przez krajanina naszego, Adama Sierżęgę, byłego członka Lost Soul, o czym nie omieszkał powiedzieć Sławek Maryniewski, pokazali czym różni się death metal od Death Metalu. Mimo iż było ich tylko czterech, zagrali z ogniem, jakiego brakuje dziś zbyt wielu formacjom i zdecydowanie pokazali, że ich powrót to nie tylko reklamowe bzdury znudzonych tetryków. Zaserwowali solidny, miażdżący set oparty oczywiście na utworach z ostatniej, drugiej płyty - "Death Then Nothing". Zresztą utwór tytułowy otwierał ten występ. Ale pojawiły się też kolejno "Dead Code", "Betrayed", "Enemy", "Seeing Is Believing" i zamykający całość "F... End". Ostre wjazdy gitar podparte maniakalnym łojeniem bębnów szybko wzbudziły w widowni spory entuzjazm, a pod sceną się zakotłowało. Oczywiście nie mogło zabraknąć klasyki, bo upewniwszy się wcześniej, że na widowni nie brak również pamiętających tamte czasy, zapowiadał także w różnych momentach występu także utwory z "Invisible Circle" w postaci "Inside the Soul" i szczególnie dobrze przyjętego "Death Liberates". Po takim występie nie mam, jak rzekłem, wątpliwości, że był to zdecydowanie udany powrót i czekam na kolejną płytę i kolejny koncert!
Thy Disease, Wrocław 22.01.2010, fot. K. Zatycki
Ponieważ nigdy jakoś nie zdołałem zasmakować w dorobku Thy Disease, nawet bym nie zauważył, że w ich składzie oryginalnego wokalistę zastąpił Syrus z Anal Stench. Jakoś nie jestem pewien, czy było to szczęśliwe rozwiązanie, bo w odróżnieniu od sporej części widowni bawiącej się podczas ich występu raczej przednie, nie udało im się mnie rozruszać, choć próbowałem zrozumieć ideę przyświecającą temu zespołowi. Szczególnie rozbrajała mnie nieco kabaretowa maniera Syrusa, bo jego miny zupełnie mi tu nie pasowały. W szczególności zrozumieć nie potrafiłem, co oni maja wspólnego z black metalem, bo tego gatunku jakoś wyczuć w ich występie nie mogłem. Jeśli argumentem podstawowym miałaby być obecność sampli, to tym bardziej nie rozumiem. Trochę pachniało środkowymi albumami Samel, ale bez przesady. Tym bardziej, że część koncertu z tymi właśnie samplami z małym powodzeniem walczył ponaglanym przez zespół ze sceny akustyk. Ponoć, podobnie jak na innych koncertach, set oparty był w znacznej mierze o utwory z ostatniej płyty - "Anshur-Za", ale zweryfikować tego nie byłem w stanie. Sumując - solidne rzemiosło, które zupełnie nie porywało. Choć Yanuary, który sprawiał wrażenie szefa całego zamieszania, czyli organizatora trasy, nie tylko odgrażał się widowni, że do niej wyjdzie, ale i wyszedł, z gitarą. Za to zdecydowany plus.
Virgin Snatch, Wrocław 22.01.2010, fot. K. Zatycki
Dużo lepsze wrażenie zrobił na mnie występ gwiazdy wieczoru, czyli Virgin Snatch. Ale cóż to by było, gdyby formacja zrzeszająca takich starych wyżeraczy sceny nie zdołała obecnych poruszyć? Nie było obaw, od otwierającego ich występ "In Vote of No Confidence" widać było, że zasłużenie pełnili rolę gwiazdy w czasie trasy, bo widownia od początku ruszyła do ataku pod scenę. Ogółem przed bisami, które wymusiła zdecydowana publiczność, choć i tak były planowane, zagrali 11 utworów. Z tego po cztery z "Act of Grace" oraz "In the Name of Blood", a także trzy z "Art of Lying" (dobre wrażenie zrobił na mnie m.in. "Trans For Mansions"). W niemal wszystkich mocno eksponowane były solówki Jacka Hiro i choć przyznaję, że nie jest to byle jaki szarpidrut, to odczuwałem to jako lekką przesadę. Ale takie już widać prawo supergrup, żeby chwalić się możliwościami ich członków. Oczywiście utwory ciężko kopiące po dupsku kontrastowane były z balladami i utworami nastrojowymi, do których w pierwszym rzędzie zaliczyć należy bardzo fajne wykonanie "It's Time", zamykające podstawowy set. Nie mogło zabraknąć "hitów" na czele z "In the Name of Blood", ale cały występ był równy, podobnie jak reakcja publiczności. Zaś cały koncert zamknęło wykonanie coveru, którego tytułu Łukasz nawet nie uznał za stosowne przedstawić, ale którego tekst chyba wszyscy zgromadzeni znali na pamięć, bo jakże to być thrasherem i nie znać "Creeping Death"? Za to na scenę zaprosił muzyków z pozostałych kapel i ten tłum na scenie wyglądał zabawnie, ale i bardzo krzepiąco.
Nie był to koncert, który jako całość rzucił mnie na kolana, ale dla choćby dwóch kapel zdecydowanie było warto ruszyć się z domu.
Co do black metalu to patrz Metal Archives.
Nammoth-tylu muzyków,a mocy zero (poco dwa basy jak jednego nie było słycha) na plus wokalista za całosc
Armagedon-stary dobry death metal.Jak ty uwazasz że muzycy słabi to przepraszam, ale nadajemy na innych falach( mocny ,diabelski,czysty wokal,zajebiocha gitarzysta i nasz Adam -1 liga) daj spokój
Thy Disease-nie chce komentowac
Virgin Snatch-nie mój styl
Materiały dotyczące zespołów
- Virgin Snatch
- Thy Disease
- Armagedon
- Nammoth
- Heart Attack