zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku poniedziałek, 25 listopada 2024

relacja: Ursynalia 2012, Warszawa "Kampus SGGW" 1-3.06.2012

4.06.2012  autor: Grzegorz Pindor
wystąpili: Limp Bizkit; Slayer; Luxtorpeda; Lipali; Ametria; Noko; Sandaless
miejsce, data: Warszawa, Kampus SGGW, 1.06.2012
wystąpili: Nightwish; Illusion; In Flames; My Riot; Hunter; Oedipus; Orbita Wiru
miejsce, data: Warszawa, Kampus SGGW, 2.06.2012
wystąpili: Billy Talent; Jelonek; Mastodon; Gojira; Armia; Believe
miejsce, data: Warszawa, Kampus SGGW, 3.06.2012

"Ursynalia" są festiwalem studenckim tylko z nazwy. Wszak z roku na rok impreza rozwija się w kierunku, którego pozazdrościć mogą inne eventy nazywane "festiwalami". Święto żaków na terenie campusu SGGW na moje oko i ucho już dawno nie jest imprezą stricte juwenaliową. Nie wiem ilu studentów brało udział w trzech dniach koncertów, ale coś mi się wydaje, że mogła to być mniejszość.

"Ursynalia 2012", Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski
"Ursynalia 2012", Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski

Mniejszość, o której odbywający się rzut beretem od Katowic "Metalfest" mógłby pomarzyć. Nie mnie osądzać, czy organizacja dwóch tego typu imprez w jednym czasie to jeszcze konkurencyjność, czy raczej strzał w stopę, ale nawet ostatni i najsłabszy komercyjnie dzień "Ursynaliów" pewnie miażdżył frekwencją imprezę w Jaworznie. Trochę szkoda, bo mimo wszystko gorąco liczę na to, że "Metalfest" na stałe wpisze się w kalendarz letnich imprez w Polsce. Wracając jednak do "Ursynaliów"...

Dzień pierwszy.

Po prawie siedmiogodzinnej jeździe polonezem kombi (cud, że w ogóle dojechaliśmy) na miejscu zameldowaliśmy się około godziny trzynastej. Teren uczelni robi tak piorunujące wrażenie, że (jeszcze) jako student Uniwersytetu Śląskiego jest mi po prostu wstyd za cały Śląsk, imprezy tutaj, no i za warunki, w jakich przychodzi nam studiować, które są nieporównywalne. SGGW jest ogromne, posiada własną bazę noclegową, gastronomiczną oraz rekreacyjną. Na upartego spokojnie mogłyby odbywać się tu dwie imprezy o zupełnie różnych profilach. Problem pojawiłby się potem, kiedy trzeba by to wszystko uprzątnąć, a wierzcie mi lub nie, roboty jest dla mnóstwa ludzi zbierających same śmieci, a gdzie obsługa imprezy itd. Żeby nie skupiać się na pozamuzycznych aspektach, dodam jeszcze, że jestem co najmniej pozytywnie zaskoczony płatnym polem namiotowym (i wnioskuję, że jeśli jechać np. na "Woodstock", to tylko na taki camp) oraz jego organizacją. Metaluchom pewnie brakowało browaru w obrębie obozowiska, ale co tam, kto miał pić, ten pił, a kto miał przez 3 dni i 2 noce drzeć się, czy to w deszczu, czy wichurze - "Slayer kurwa!", ten to robił. Tutaj "pozdrawiam" środkowym palcem część osób m.in. z Pszczyny, jak nie spałem od czwartku, tak nie mogę nadal. Co do oferty gastronomicznej - ceny standardowe, jak na juwenalia, do tego talony na alkohol (kilka rodzajów Lecha), a jedzonko tradycyjnie fastfoodowe. Nie ogarniam, dlaczego ludzie nie chodzili do pobliskiej stołówki studenckiej, gdzie za piętnaście złotych można było się do syta najeść dwoma pełnymi posiłkami. Ale cóż, festiwal to festiwal, piwo, kiełba i... metal.

No właśnie, tegoroczna edycja "Ursynaliów" była zdominowana przez metalowe granie, a rzecznik prasowy imprezy potwierdza, że to dobry kierunek rozwoju. Ciężko powiedzieć, ilu z kilkunastu (kilkudziesięciu?) tysięcy festiwalowiczów było tam mniej lub bardziej przypadkowo, ale zarówno zatwardziali metalheads, jak i ci, których prędzej widziałbym na koncercie Happysad, hardo bawili się na In Flames czy nomen omen - Slayerze. Czyżby mosh łączył ludzi? Sami sobie na to odpowiedzcie.

Na terenie imprezy pojawiłem się dopiero przed koncertem super popularnej teraz Luxtorpedy. O ile ten zespół na płytach jest według mnie naprawdę słaby, tak na żywo jest co najmniej dobrze. Litza i spółka są obecnie chyba najpopularniejszym polskim zespołem rockowym (ilość koncertów oraz wyniki sprzedaży na "OLiS" tego dowodzą) i zadeklarowani fani oraz ci, którzy jeszcze tej formacji nie widzieli, stawili się pod sceną co najmniej tłumnie. Na mnie osobiście, zresztą nie tylko podczas koncertu Luxtorpedy, spore wrażenie zrobiły wizualizacje na dużym ekranie za muzykami. Większość polskich kapel wykorzystywała ten "gadżet" i przyznam się, że do muzyki nowego zespołu Litzy pasuje to wprost idealnie. Po kilku premierowych utworach z nad wyraz dobrze przyjętych "Robaków" poszedłem dalej w swoją stronę uzupełnić płyny. Jeszcze w moim życiu przyjdzie czas na Luxtorpedę. Albo i nie.

Slayer, Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski
Slayer, Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski

Na Slayera z niecierpliwością czekali praktycznie wszyscy obecni. Jeśli ktoś jeszcze nie kochał tego zespołu nad życie, to po trwającym nieco ponad godzinę koncercie thrashmetalowej legendy pewnie już kocha. Co wytrwalsi, walczący w nieustającym pogo, co rusz upuszczali z nosa krwi, ale wiadomo - to w końcu Slayer. Brzmieniowo klasa, choć w kilku momentach coś sprzęgało, a dźwięk falował. Jedni narzekają, że za cicho, a drudzy, że Lombardo mógłby grać na triggerach. To ostatnie nigdy się nie stanie i przez to trudniej wyłapać, kiedy gra krzywo. A zdarzało się, że posypały się kartofle. To jednak w żaden sposób nie psuło odbioru muzyki Slayera. Nawet gdyby Lombardo był pijany i tak kasuje 90% obecnie żyjących perkusistów, a na karku ma już prawie pięć dych... O sile zespołu oczywiście nie stanowi sam perkusista, bo i Tom wyraźnie w formie - i zadowolony z koncertu (nareszcie) "wyrabiał" wszystkie swoje partie, a Kerry King napierdalał niczym dwudziestolatek. Wizualnie - zacnie, z Garym Holtem włącznie, który dodał od siebie nieco nowoczesności, tak jak Pat z Cannibal Corpse nieco dusznego, deathmetalowego posmaku, kiedy miał okazję grać ze Slayerem. Set mocno przekrojowy, z kulminacyjnym momentem na wiadomym utworze, ale prawdę mówiąc, większy ogień (z pierwszą, ogromną ścianą śmierci) był na "War Ensemble" oraz do bólu klasycznym, niemal prostackim, a tak mocno kopiącym mordę "Jesus Saves". W każdym razie, niezależnie od tego, co zagrali (a przecież "Die By The Sword" czy "Spirit in Black" to utwory niecodzienne goszczące w koncertowym arsenale grupy), potwierdzali tylko wielkość własnej nazwy.

Slayer, Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski
Slayer, Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski

Lista utworów:

1. South Of Heaven
2. World Painted Blood
3. War Ensemble
4. Die By The Sword
5. Chemical Warfare
6. Hate Worldwide
7. Altar Of Sacrifice
8. Jesus Saves
9. Mandatory Suicide
10. Psychopathy Red
11. Dead Skin Mask
12. Silent Scream
13. Spirit In Black
14. Postmortem
15. Raining Blood
16. Angel Of Death

Po thrashmetalowym szaleństwie zmieniłem klimat o 180 stopni, meldując się na "Open Stage", aby zobaczyć, jak w nowej odsłonie spisuje się O.S.T.R. Oczywiście mowa tutaj o projekcie Tabasko, który uzupełnia Zorak, DJ Haem i Kochan oraz zaproszeni na ten festiwal goście z Holandii (producenci debiutu Tabasko) czy soulowa wokalista Sasha z Nowej Zelandii. Szczerzę mówiąc, spodziewałem się większej interakcji reszty członków załogi, ale nie oszukujmy się, to Ostry firmuje ten projekt swoim nazwiskiem oraz swoją osobą. Kiedy mógł, opowiadał o żonie, rodzinie, synu, nawet dziadkach, no i o paleniu jonitów, czyli - wszystko w normie. Reszta raperów i muzyków towarzyszących naszej gwiazdce (swoją drogą, Emade na garach?) nie wychodziła na pierwszy plan, ale rozumiem, że z czasem samo to przyjdzie. Soulowy jam w tempie 70 czy freestyle Ostrego wzmogły mój pozytywny stan, a niemal już hymn "Kochana Polsko" był idealnym zakończeniem wieczoru z polskim rapem.

Headliner pierwszego dnia, Limp Bizkit, nie kazał na siebie czekać, ale mimo iż miałem jakieś tam wyobrażenie o tym zespole i niemałe nadzieje na solidny, mówiąc kolokwialnie - rozpierdol, rozczarowałem się jak nigdy. Wiem, że ten zespół w pewnym momencie trochę się pogubił i inni (vide Sevendust) zaczęli robić to, co on, tyle że o niebo lepiej, ale tak mocno, że tak powiem, rozimprowizowany koncert to mógłby dać Mastodon albo nasze progrockowe Believe, a nie ostoja nu-metalu. Fred prawdopodobnie wypalił niezłego gibona, bo tak drętwych i momentami zupełnie niezrozumiałych gadek dawno nie słyszałem, a i sama jego prezencja na scenie rozmijała się z oczekiwaniami. Fani (całe tabuny ludzi) raczej nie zwracali na to uwagi, grunt, że mogli pośpiewać swoje ulubione hity z "My Way", "Rollin" oraz "My Generation" na czele. Skakania, klaskania i pląsów nie brakowało, za to muzyki - owszem, bo koncert był wielokrotnie przerywany z racji tego, że Fred dba o bezpieczeństwo publiczności (sic!). Dobrze, że nie przyszło mu to do głowy w czasie petard - premierowo zagranego utworu tytułowego z nowej płyty, zatytułowanej "Gold Cobra", czy "Nookie". Odśpiewane ładnie "Behind Blue Eyes" i ukłon w stronę Nirvany ("Smells Like Teen Spirit") zrekompensowały wady tego występu, ale mogło i miało być znacznie lepiej. A przy okazji, czy mi się zdawało, czy Wes Borland grał bez majtek i w czymś co przypominało gorset? Parodia...

Lista utworów:

1. Why Try
2. Bring It Back
3. My Generation
4. Livin' It Up
5. Hot Dog
6. My Way
7. Break Stuff
8. Gold Cobra
9. Nookie
10. Behind Blue Eyes
11. Take A Look Around
12. Faith
13. Smells Like Teen Spirit
14. Rollin' (Air Raid Vehicle)

Po Limp Bizkit teren festiwalu opanowały dźwięki muzyki klubowej z naciskiem na hands up, house i momentami electro, za co można "podziękować" DJ-owi Procopowi oraz gwieździe, jaką jednak był Benny Benassi. Koniec pierwszego dnia, początek walki z wichurą w nocy...

"Ursynalia 2012", Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski
"Ursynalia 2012", Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski

Dzień drugi.

Jako że pogoda nie rozpieszczała (w piątek deszcz, w sobotę wietrzysko i niska temperatura), dzień spędziliśmy częściowo w namiotach oraz w niedalekim sklepie. Zresztą, nie było się na co i dla kogo spieszyć, bo Hunter każdy widział milion razy, a My Riot to bajka praktycznie tylko dla fanów Sweet Noise oraz odgrzewanego nu-metalu. O ile w Luxtorpedzie jeszcze przeważają riffy i jakiś tam pomysł na to, jak grać i jak porywać tłumy, tak - gdyby nie produkcja, wizualki i sample oraz sama postać Glacy - My Riot mogłoby posiedzieć w piwnicy jeszcze przez kilka lat. Jak było widać, mojej opinii nie podzielało kilka tysięcy ludzi, którzy już od występu tejże formacji pokochali ściany śmierci, czego dowód dali w trakcie występu Szwedów z In Flames.

Na klasyków melodyjnego death metalu trzeba było poczekać znacznie dłużej niż przewidziano, wszystko przez instalowanie efektów na występ headlinera, czyli Nightwish. Tłum ku mojej uciesze nie skandował "kurwa mać, ile mamy stać", ani żadnych tego typu frazesów, co z pewnością przełożyło się na pracę techników. Kiedy już zgasły światła, a grupa In Flames pojawiła się na scenie, wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyła się czysta zabawa. Stałem bliżej środka i chcąc nie chcąc szybko trafiłem w sam środek młyna, a następnie jednej z kilkunastu ścian śmierci oraz większego, jeśli nie największego na całym festiwalu, circle pit. W czasie "The Quiet Place" prawie skręciłem kostkę i gdy zacząłem skakać na jednej nodze, kilku chyba już mocno zarobionych metalheads podchwyciło temat i skakało ze mną. Czyste szaleństwo. Niestety obsuwa, nie wynikająca z winy zespołu, wymusiła skrócenie koncertu i prawdę mówiąc, zresztą jak prawie wszyscy zebrani, czułem ogromny niedosyt. Jestem świadom tego, że grupa promuje swój nowy album, ale od koncertu w Krakowie w zeszłym roku zbyt wiele się nie zmieniło i panowie w setliście pozostawili jedynie nowy materiał z jednorazową wycieczką w stronę chlubnej przeszłości do "Only For The Weak".

Lista utworów:

1. Sounds Of A Playground Fading
2. Deliver Us
3. Trigger
4. Only For The Weak
5. Alias
6. The Quiet Place
7. Fear Is The Weakness
8. Darker Times
9. Where The Dead Ships Dwell
10. Cloud Connected
11. The Mirror's Truth
12. Take This Life

Zaraz po występie Szwedów udałem się na "Open Stage", gdzie basem trząść mieli piękni i młodzi muzycy Modestep. Grupa robi furorę w naszym kraju, a kiedy wreszcie wyda swój debiutancki album, szał prawdopodobnie ogarnie wszystkich mniej lub bardziej zorientowanych w muzyce dubstep. Czwarty koncert Modestep, który widziałem, utwierdził mnie w przekonaniu, że na żywo The Qemists i Pendulum muszą robić jeszcze większe zniszczenie, bo wszak przecież grają drum'n'bass, ale dubstepowe szaleństwo z Modestep (momentami z wycieczkami w stronę disko) nie ustępuje metalowym kapelom. Co prawda akustyk przedobrzył z dołem i ci, którzy nie chodzą na tego typu imprezy, najprawdopodobniej czuli - a może właśnie o to chodziło(?) - jak łamią im się żebra. W każdym razie jeśli nie od basu, to od ściany śmierci na "Show Me A Sign" i bardzo dużego circle pit na wieńczącym set i wyczekiwanym przez wszystkich "Sunlight". Ze wszystkich znanych już kompozycji Modestep najbardziej lubię "To The Stars" i w remiksie, i w oryginale (obie wersje zaprezentowane). Niestety, to czego nie lubię, a co jak widać nawet w przypadku artystów posiłkujących się DJ-em ma miejsce, to rutyna i nieco rzemieślnicze odgrywanie setlisty. Od gigu w Krakowie na juwenaliach UEK minęły raptem trzy tygodnie, a do setu wkradł się tylko nowy sztos od Knife Party w postaci "Bonfire" - i to by było na tyle. Panowie tradycyjnie wyszli na scenę później niż o ustalonej godzinie i zrobili po prostu swoje. Mimo to byłem i jestem, i najprawdopodobniej jeszcze nie raz będę zachwycony tym, co robią na żywo, nawet jeśli główny gitarzysta zespołu nigdy nie zmieni swojej solówki. Co mi tam.

Headliner drugiego dnia - Nightwish - nie pozostawił złudzeń, jak dać dobre metalowe show. A może nawet folkmetalowe? Bo udział Troya Donockleya, wcześniej muzyka sesyjnego na "Dark Passion Play", dodał symfonicznemu obliczu Nightwish świeżości. Niemożliwie piękny i idealnie wprowadzający w nastrój cover Jean Sibelius "Finlandia" na otwarcie rozbudził apetyt na tego typu dźwięki i grupa pozwoliła sobie na podobne wycieczki jeszcze w "Last Of The Wilds" i nieco dłuższym "Song Of Myself". Zespół nie miał zbyt wiele czasu i niestety Tuomas Holopainen i spółka zagrali o jakieś piętnaście minut krócej niż planowano, ale za to ilość efektów pirotechnicznych (co za synchronizacja z bębnami!) czy sztuczne ognie (może i tandeta, ale zawsze to miłe) i piękne konfetti na sam koniec koncertu pozostawiły (nie tylko mnie) z otwartą gębą i w stanie czystej radości. Można się czepiać wokali Annete czy nawet jej wyglądu (blond, serio?), ale nawet ci, którzy nie mieli styczności z zespołem bądź wciąż opłakują Tarję, po trzech pierwszych utworach przekonali się do piskliwego, ale i anielskiego głosiku wokalistki. Scenę przyozdobiono bannerami związanymi nie tylko z grafikami albumu, ale również elementami budzącymi skojarzenia z filmem, a lider zespołu chyba lubuje się w steampunku, bo wygląda jak żywcem wyjęty z katalogu firm odzieżowych tego nurtu.

Lista utworów:

1. Finlandia
2. Storytime
3. Wish I Had An Angel
4. Amaranth
5. I Want My Tears Back
6. Last Of The Wilds
7. Planet Hell
8. Nemo
9. Over The Hills And Far Away
10. Song Of Myself
11. Last Ride Of The Day
12. Imaginaerum

Slayer, Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski
Slayer, Warszawa 1.06.2012, fot. W. Dobrogojski

Dzień trzeci. Ostatni. Słoneczny.

Po burzliwej, nieprzespanej nocy, co zawdzięczam wszystkim fanom Slayera oraz tym, którzy na wszystko odpowiadają "Slayer kurwa", oczekiwanie upływało pod znakiem analizy tego, co się działo i co jeszcze przede mną. Czas wolny najchętniej umiliłbym sobie nie piwem, nie pizzą, a grami planszowymi, które jak dla mnie powinny być udostępniane w specjalnej strefie czy taż wypożyczane za okazaniem dowodu bądź opłatą, i byłoby co robić przez cały dzień. Wyjazd do centrum nie wchodził w grę, ale za to chillout w słońcu i gra choćby w głupie karty miałaby większy sens niż oglądanie konkursowych kapel. Od występu prog rockowców z Believe mój apetyt na death metal rósł z każdym kolejnym utworem zbliżającym mnie do występu Gojira. Armia, która całe szczęście mocno posiłkuje się materiałem z "Legendy", to dobry powód, by na chwilę skupić się na tym, co rzeczywiście dobre w polskiej muzyce. Przerwę między Armią a Gojirą wykorzystałem na spakowanie się i oddanie rzeczy, przez co spóźniłem się na koncert, ale za to już od drugiego numeru stałem jak wryty. Brzmieniowo zaraz po Nightwish najlepszy występ festiwalu. Czysta radość malująca się na twarzach muzyków francuskiej bestii udzielała się publiczności, a z każdym euro blastem, granym przez Mario Duplantiera, szaleństwo ulegało spotęgowaniu. Ściana śmierci na "Flying Whales" oczywiście nie wyszła, ale panowie zdążyli się już do tego przyzwyczaić. Nowy, tytułowy utwór z nadchodzącego albumu prezentuje się znakomicie, ale to, co stanowiło o sile występu Gojira, to powrót do korzeni w postaci "Love" i "Space Time". Obiecali z radością i niedowierzaniem w to, co widzą, że wrócą na jesieni. Ja im wierzę. Tak, jak Joe ufający komuś z obsługi technicznej, kto powiedział mu, żeby krzyknąć "Gojira kurwa!". Takiej reakcji się nie spodziewał. I my również.

Lista utworów:

1. Oroborus
2. The Heaviest Matter Of The Universe
3. Backbone
4. Love
5. Flying Whales
6. Space Time
7. Toxic Garbage Island
8. L'enfant Sauvage
9. Vacuity

Na Mastodon czekałem od "Mystic Festiwalu" w "Spodku", kiedy zamiast tego zespołu wystąpił raczej średni Bloodsimple. Od tamtej pory na bogów pro metalu - sludge(?) ostrzyłem sobie ząbki nie raz, w tym na trasie ze Slayer, Trivium i Amon Amarth, ale jak to w życiu bywa - nie wyszło. Tym razem, zamiast w hali - na dużej scenie festiwalu i w sumie jestem baaaardzo zadowolony. Cały internet narzeka, jak słabo grupa wypada na żywo i że wokalnie to twór gorszy niż Trivium i ich podziały, ale to, co muzycy Mastodon zaserwowali niedzielnego wieczora, przeszło moje oczekiwania. Panowie są żywcem wyjęci z lat 70 - zarówno pod względem image, jak i tego, jak zachowują się na scenie. Szczątkowy kontakt z publiką rekompensowały emocje i satysfakcjonujące, selektywne brzmienie oraz to, jak ludzie reagowali na dźwięki Mastodon. Bez przypadkowych osób, wszyscy zaangażowani (circle pit na "Blasteroid", wspólny śpiew na "Curl Of The Burl" i "Bedazzled Fingernails"). Jeśli miałbym się czepiać wokali, to jedynie Branna, który (przecież jest perkusistą do cholery) nie raz fałszował. Reszta idealnie. I mam nadzieją, że tę magii przeżyję kiedyś w małym klubie.

Lista utworów:

1. Black Tongue
2. Crystal Skull
3. Dry Bone Valley
4. Thickening
5. Octopus Has No Friends
6. Stargasm
7. Blasteroid
8. Crack The Skye
9. All The Heavy Lifting
10. Spectrelight
11. Curl Of The Burl
12. Bedazzled Fingernails
13. Blood And Thunder
14. Creature Lives

Do zobaczenia za rok na jeszcze większej i lepszej imprezie. Booking zespołów zaczyna się po wakacjach, a jest na co i kogo liczyć. Obecnie "Ursynalia" to jedna z najciekawszych imprez w Polsce i jeśli dalej będzie się rozwijać jak do tej pory (czyli: będzie otrzymywać stosowne dofinansowanie), wyrośnie nam event, którym będziemy się chwalić w całej Europie. Najlepsza "studencka" impreza w tym kraju i doskonały początek festiwalowego lata.

Zobacz zdjęcia z "Ursynaliów 2012": Slayer, Nightwish, Mastodon, Gojira.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Mastodon /nagłosnienie /brak Oblivion
awake44 (wyślij pw), 2012-06-08 11:44:02 | odpowiedz | zgłoś
Wlacha, wlacha. W zasadzie przyjechalem na ten festiwal (no na trzeci jego dzien) glownie dla tego kawalka..... Coz, przynajmniej Curl Of The Burl zagrali.
4
Starsze »

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?