- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Ulver, Fennesz, Blindead, Warszawa "Palladium" 18.12.2010
miejsce, data: Warszawa, Palladium, 18.12.2010
30 maja 2010 roku Ulver rozpoczął nowy rozdział w swojej eksperymentalnej karierze. Po raz pierwszy od czasu blackmetalowych początków zagrał koncert na Norweskim Festiwalu Literatury w Lillehammer. Aktualna, pierwsza trasa koncertowa z prawdziwego zdarzenia objęła już raz Polskę - norwescy muzycy zagrali w lutym w Krakowie. Tym razem przyszła pora na warszawski klub "Palladium".
Ulver, Warszawa 18.12.2010, fot. W. Dobrogojski
Organizatorzy zaszaleli: przed Ulverem wystąpiły aż trzy supporty. Pierwszym z nich była rodzima Proghma-C. Niestety, na jej występ nie dotarłem, także swoją relację mogę zacząć dopiero od drugiego supportu, którym był gdyński Blindead. Jak to często na koncertach bywa, ciężko mi odgadnąć, według jakiego klucza wybierano gości grających przed gwiazdą wieczoru. Niemniej pierwsze dwa zespoły powinny były zadowolić miłośników metalowego wydania Ulvera. Muzyka Blindead to coś z pogranicza doom metalu i metalu progresywnego - jak kogoś kręcą takie klimaty, to się pewnie nieźle wybawił. Zwłaszcza, że występ urozmaicały ciekawe wizualizacje i gadżety w rodzaju megafonu, przez który w pewnym momencie śpiewał wokalista. Blindead promowali swój trzeci studyjny album, zatytułowany "Affliction XXIX II MCMXCVI". Zagrali prawie cały materiał z tej płyty - ograniczenia czasowe nakazały im pominąć utwór "So, It Feels Like Misunderstanding When".
Rolę ostatniego rozgrzewacza pełnił austriacki muzyk Christian Fennesz - zasłużony dla sceny elektronicznej, a nie metalowej. W jego przypadku akurat rola supportu była dość oczywista: Fennesz współpracował z Ulverem przy płycie "Shadows of the Sun". A jak wyglądał jego koncert? Cóż, wizualnie rzecz ujmując można było odnieść wrażenie, że artysta przez cały swój występ gra w "Guitar Hero". Stał sam na scenie przy swoim MacBooku z podłączoną do setki efektów gitarą. Laptop odgrywał ambientowe tła, Fennesz zagłuszał je noisem z gitary. O ile lubię sobie czasem posłuchać tych jego "popsutych" melodii w domowym zaciszu, tak na koncercie niespecjalnie się taka formuła sprawdza. A już na pewno nie, gdy akustycy ustawią wszystko tak głośno, że przy szumach muzyka można było ogłuchnąć (zwłaszcza w pierwszych rzędach), a głośniki często po prostu "zapychały się" zbyt dużą ilością zgrzytających brzmień. Publika jednak przyjęła Austriaka dość ciepło - niech świadczy o tym fakt, że jako jedyny artysta tego wieczora zagrał w "Palladium" bis. Nie miał nam nawet jednak jak podziękować - nie podpięto mu mikrofonu, także cały jego kontakt z publicznością ograniczył się do serdecznego kiwnięcia głową.
Blindead, Warszawa 18.12.2010, fot. W. Dobrogojski
A potem już rozpoczęło się niecierpliwe czekanie na norweskie Wilki, podczas którego można było przyjrzeć się deklaracji "We come as thieves", wyświetlanej na ekranie za sceną. Jeśli mimo licznych zapewnień Garma o tym, że blackmetalowy rozdział Ulver ma już za sobą, ktoś naiwnie liczył, że jednak zagrają coś z "Bergtatt - Et Eeventyr i 5 Capitler", "Kveldssanger" albo "Nattens Madrigal - Aatte Hymne Til Ulven I Manden", to od razu napiszę, że nic takiego nie miało miejsca. W ogóle bardzo szybko się okazało, że setlista warszawskiego koncertu jest tak naprawdę dokładną powtórką tego, co w lutym zagrano w Krakowie. Tymczasem, wbrew oficjalnej rozpisce, Norwegowie wyszli na scenę nie o 22:10, lecz pół godziny później.
Wyszli... I jakoś przez chwilę było dziwnie. Muzyków ledwo było widać (zresztą cały koncert odegrany został przy bardzo niedużym oświetleniu - co zapewne bardzo bolało zgromadzonych w fosie fotografów, ale dla klimatu występu było zdecydowanie na plus), Garm przez chwilę dawał znać technicznym, żeby rzucili jednak trochę światła na scenę, następnie zapowiedział publiczności, że jest to ostatni koncert tej trasy i że w przyszłym roku będą już promować nowy materiał, a dopiero po paru minutach zaczął się właściwy występ. Zaczął się bardzo sympatycznie, bo od utworów z pięknej płyty "Shadows of the Sun". Niestety, już w otwierającym ten wieczór z Wilkami "Eos" pojawiły się pierwsze problemy - problemy z nagłośnieniem wokalu Garma, który swoim cichym, nastrojowym śpiewem ledwo przebijał się przez brzmienie organów. Niemniej był to zalążek jakiejś magii, zaklętej w ostatnim studyjnym krążku zespołu. Trochę mniej już jej było w przearanżowanym "Let the Children Go", nadrabiały za to wizualizacje utrzymane w klimacie okładki płyty.
Następnie muzycy przeszli do setu bardziej awangardowego. "Little Blue Bird" z EPki "A Quick Fix of Melancholy" i "Rock Massif" ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Svidd Neger". Przed tym pierwszym Garm zapytał, czy chcemy softową, czy brutalną wersję wizualizacji, bo zdaje sobie sprawę, że dotyka dość delikatnych w naszym kraju kwestii. Wszyscy zgodnie krzyknęli, że chcą brutalnie. O co chodziło? O urywki filmów Leni Riefenstahl, a także fragmenty przemówień Hitlera i sceny związane z Holokaustem. Był to jeden z lepszych momentów koncertu - z energicznym bębnieniem Garma i waleniem w gong. Uzupełnienie setu awangardowego stanowiły trzy utwory z - przynajmniej w moim mniemaniu - przekombinowanego krążka "Blood Inside": "For the Love of God", "In The Red" i "Operator". Warszawska publiczność okazała się kulturalniejsza od krakowskiej i tym razem nikt nie krzyczał przy tym ostatnim: "Garm, odbierz!". Znowu można było sobie popatrzeć na ciekawe wizualizacje: tym razem składające się z obleśnych scen erotycznych, krwawych kąpieli i wyścigów karetek. Niestety, nie udało się do końca oddać na żywo bogactwa aranżacyjnego tych kompozycji - ale przynajmniej było słychać Garma.
Ulver, Warszawa 18.12.2010, fot. W. Dobrogojski
Potem chwila powrotu do "Shadows of the Sun". Nastrojowe "Funebre" mógłbym spokojnie zaliczyć do bardziej udanych fragmentów wieczoru, gdyby nie nużąca, rozimprowizowana końcówka, która ciągnęła się w nieskończoność. Na szczęście zaraz potem nastąpiły kulminacyjne chwile wieczoru i wreszcie przypomniano mi, że jednak jestem na właściwym koncercie. Najpierw "Plates 16-17" ze świetnej płyty "Themes from William Blake's The Marriage of Heaven and Hell". Z żywą sekcją rytmiczną i scratchami utwór ten nabrał nowego wymiaru i nawet nie przeszkadzało mi, że melodeklamacja wokalisty (znowu) była ledwo słyszalna. No a potem to, na co czekałem cały wieczór: set poświęcony mojemu ulubionemu "Perdition City". Przy "Hallways of Always" nareszcie poczułem ducha prawdziwego Ulvera - i nie było problemów z nagłośnieniem, bo to kawałek instrumentalny, była za to cudowna galopada perkusyjna pod koniec. Miało być pięknie, bo następny w kolejce był "Porn Piece Or The Scars Of Cold Kisses". Niestety, dopiero po tekście poznałem tę kompozycję. Przepiękna pierwsza część utworu z ciepłym pianinem, elektronicznymi pasażami i trip-hopową rytmiką została zupełnie pominięta. Wersja "live" zaczęła się dopiero w momencie, gdy wchodzi wokal Garma (w oryginale: piąta minuta utworu). Lecz nawet ta część została kompletnie przearanżowana. Zamiast czystych linii wokalnych, ładnej melodii i industrialnej elektroniki, z którą kojarzę tę kompozycję, usłyszałem szumienie z laptopa i rzężenie gitary. Garma, tradycyjnie, nie usłyszałem prawie w ogóle. Nie potrafię w kulturalnych słowach opisać tego, co zrobiono z tym utworem na koncercie, więc może już lepiej przejdę do następnego akapitu.
Który nie będzie długi: po masakrycznym zbezczeszczeniu "Porn Piece Or The Scars Of Cold Kisses" na scenie znów pojawił się Fennesz i wspólnie ze swoimi norweskimi kolegami zagrali "Like Music". Wyszło im bardzo ładnie, tym razem rozimprowizowane wydłużenie ambientowego tła wcale nie męczyło, a wręcz mogło zachwycić, mnie już jednak nic nie było w stanie tego wieczora poprawić humoru. Chociaż nie. Liczyłem, że podobnie jak w Krakowie, Norwegowie zagrają na bis przecudne "Not Saved" i będę mógł opuścić "Palladium" w dobrym humorze. No i faktycznie: "Like Music" płynnie przekształciło się w coś na kształt "Not Saved", ale ledwo dało się ten kawałek rozpoznać. Rozambientowany, pozbawiony charakterystycznego gongu... To nie było to. Ten występ był ostatnim koncertem Ulvera na jego pierwszej trasie koncertowej i liczyłem, że wymyślą coś spektakularnego na zakończenie. Niestety, po "Like Music" połączonym z wariacją "Not Saved" Garm przedstawił wszystkich muzyków, po czym stwierdził, że już nic więcej na dziś nie przygotowali. Szkoda.
Ulver, Warszawa 18.12.2010, fot. W. Dobrogojski
Wiele sobie obiecywałem po występie Ulvera na żywo. Może zbyt wiele? W każdym razie rozczarowałem się praktycznie na każdym polu. Supportów było za dużo i wcale nie zachwycały. Nie wiem, jak zagrała Proghma-C, ale cieszę się, że nie dotarłem na jej występ, bo spędzenia w "Palladium" jeszcze godziny dłużej chyba bym nie przeżył. Z tym wiąże się kolejne rozczarowanie: mimo wprowadzonego niedawno zakazu palenia, cały klub zasmrodzony był papierosami. W głównej mierze odpowiedzialny za to był sam Ulver: chyba wszyscy muzycy kopcili na scenie jak smoki, przez co w pierwszych rzędach chwilami nie było czym oddychać. Co do występu gwiazdy wieczoru: zawiodło nagłośnienie - Garm jest świetnym wokalistą, ale na tym koncercie po prostu nie miał warunków, by się popisać. Zawiódł dobór repertuaru: Ulver ma masę wspaniałych kompozycji w swoim repertuarze, ale coś niespecjalnie chciał nam je pokazać tego wieczora. Gdybym usłyszał "Not Saved" i "Porn Piece Or The Scars Of Cold Kisses" w normalnych wersjach, pewnie ten punkt narzekania bym skreślił. Zawiódł sam Garm, który sprawiał wrażenie strasznie spiętego i coś nie bardzo potrafił się dogadać z publiką.
Nie chcę pisać, że Norwegowie zupełnie nie sprawdzają się na żywo: parę momentów było magicznych. Po prostu - podobnie jak w przypadku Fennesza - koncerty wcale nie są najlepszą formą prezentacji takiej muzyki. Następnym razem zostanę w domu i posłucham Ulvera z płyt, gdzie magia jest praktycznie cały czas. No chyba, że przyjadą kiedyś zagrać całe "Perdition City" albo zapowiadane na przyszły rok "Critical Geography" okaże się naprawdę genialne.
Hallways of Always zabiło mnie, jeszcze mam ciary. Niech szybko wracają. A Blindead polska płyta roku :)