- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Tristania, Asrai, Unsun, Kraków "Loch Ness" 16.10.2010
miejsce, data: Kraków, Loch Ness, 16.10.2010
Swoją relację zacznę od godziny 16, kiedy to na rynku spotkać można było Olego, Taralda, Gyri, Mary oraz Margriet, Manon i Karin z Asrai (plus technicy, jak się później okazało - tristaniowy dźwiękowiec i oświetleniowiec). Zobaczyłem Olego koło kościoła Mariackiego, to podszedłem, przywitałem się, zamieniliśmy parę zdań, po chwili podeszliśmy do Taralda, pytanie o merch i "see ya later".
Tristania, Kraków 16.10.2010, fot. G. Chorus
Nie mogłem nigdzie znaleźć "Rubiconu", ani w MM, ani Saturnie, ani EMPiKach, ani nigdzie. Ole jednak zapowiedział, ze mają płyty na swoim stoisku, to i byłem spokojny. W końcu 15 euro to w przeliczeniu 60 zł, nie tak dużo.
Następnie spokojne przejście pod "Loch Ness", gdzieniegdzie widać pojawiających się fanów, spotkanie ze znajomymi i czekanie. Byliśmy dużo przed czasem, więc widzieliśmy, jak do klubu schodzą się muzycy (poza ludźmi z Unsun) oraz dwie ciekawe panie, w tym jedna w niesamowicie białych kozaczkach. Weszły do klubu. Za jakieś trzy minuty wychodzą. "Koncert jakiś, za 100 zł to ja bym pojechała na jakąś imprezę na 'Mayday'. Poza tym tu sami na czarno ubrani, co ja będę z takimi wszarzami siedzieć". Nie pozostało nam nic innego, tylko siedząc przy stoliku obok wejścia do klubu gromko się śmiać, słysząc te słowa.
Wreszcie godzina 17:45, Toma z Frontside, czyli jeden z głównodowodzących w Knock Out, pozwolił wejść. Przedzieranie biletów, wymiana sympatycznych zdań - jako że Toma to perkusista Frontside - i jesteśmy w środku. Dopadamy barierek i stoimy.
Pusto.
I ciągle pusto.
Idziemy zobaczyć merch. A tu niesamowite niespodzianki. Najpierw ta mniejsza, niezbyt miła - skończył się nakład koszulek z "World Of Glass...". Przyjemniejsza - ceny! Podane w euro i złotówkach. Ale doprawdy nie wiem, skąd wzięli przelicznik. Koszulki po 20 euro albo 45 złotych każda. Bluzy 30 euro, czyli 80 zł. Płyty 15 euro - 40 zł każda(!). Długo się nie zastanawialiśmy i wzięliśmy bluzy, bo płytę można kupić (teoretycznie) wszędzie, a takiej bluzy w Polsce raczej się nie dostanie.
Z uśmiechem na twarzy, z pękiem ubrań w ręku wróciłem do znajomych. A oni wpadli na genialny pomysł, że zaniosą ciuchy do samochodu. I zanieśli. Wracając dostali lekki ochrzan od organizatora, bo wyszli z koncertu, bilety przedarte... Ale na szczęście pan widział, jak wychodzili, wiec nie robił problemów.
Unsun, Kraków 16.10.2010, fot. G. Chorus
18:30, planowana godzina rozpoczęcia, a ludzi ciągle jak na lekarstwo. W rozmowie z fanem Unsun (pozdrawiam!) stojącym po mojej prawej, stwierdziliśmy, że poczekają do 19, może będzie trochę więcej osób. No i co prawda trochę więcej było, ale klub nadal świecił pustkami.
19:00. Wychodzą. Mauser, dredziasty basista, perkusista i na końcu Aya. Publiczność jednak siedzi cicho. Cóż, na brawa i jakieś ciepło ze strony fanów trzeba zapracować.
Słowo na temat image'u: panowie umalowani byli niczym z blackowej bajki, na szczęście ubiór beż zbędnych ćwieków, gwoździ i innego żelastwa. Za to Aya prezentowała się bardzo uroczo w czarnej, typowo "gothyckiej" sukience.
Nagłośnienie było całkiem niezłe, choć nikły w tle sample, a i wokalu czasem zbyt dobrze nie było słychać. Za to instrumenty brzmiały bardzo poprawnie (chyba, ze ktoś nie lubi, jak jest głośno).
Co do strony muzycznej - Unsun to bardzo proste dźwięki, kompozycje opierają się na trzech motywach, granych na power chordach, a każdy utwór dzielnie trzyma się schematu zwrotka-refren. Na żywo wypadają całkiem przekonująco. Aya, choć nie ma zbyt mocnego ani szczególnie wytrenowanego głosu, całkiem dawała radę i niedobory wokalne nadrabiała osobistym urokiem. Do tego Mauser, który z makijażem i rozdziawioną buzią wyglądał niczym zombiak (to na plus), a do tego jeszcze uskuteczniał bardzo ciekawą grę ciałem, co dodawało mu "uroku" - zasłużył sobie na głośny krzyk i brawa, kiedy Aya przedstawiała zespół.
Postawili zdecydowanie na promocję najnowszego albumu, poleciało m.in. "Clinic for Dolls", "Time", "Not Enough", "Ceased", "Home", "Last Tears" i na koniec "rodzynek", czyli utwór singlowy z pierwszego albumu - "Whispers".
Wyszedł im całkiem niezły koncert, zagrany energicznie, z radością i dobrym kontaktem z publiką. Jednakże 45 minut to całkowicie wystarczający dawka takiej muzyki, dalej robiłoby się już niesmacznie.
Asrai, Kraków 16.10.2010, fot. G. Chorus
15 minut przerwy, szybka wymiana sprzętu, sala się zapełnia coraz bardziej. Intro i wychodzi Asrai. Również bez zbytniego entuzjazmu ze strony publiczności. "Hello, we are Asrai from Holland, and it's our first time in Poland. Poland - Holland, hahah". Na początek "Your Hands So Cold". Od razu słychać różnicę w klasie wokalistek, Margriet ma mocny, czysty głos i świetnie nim operuje. Setlista składała się z 10 utworów, w tym jednego nowego - "Hollow". Z tego, co pamiętam, zagrali jeszcze: "Pale Light" (uśmiech wokalistki widzącej, że śpiewam refren był bezcenny... ale do czasu), "Shadows" (na koniec), "Stay With Me", "Awaken" (byłoby niezłe pogo... gdyby było), "In Front Of Me", "Sour Ground" i "Delilah's Lie".
Nagłośnienie było trochę lepsze niż podczas występu Unsun, zdecydowanie lepiej słyszalny był wokal, bas wymiatał.
Poza tym były pewne drobne problemy z perkusją przed utworem "In Front Of Me". Basista zapytał "shuold we play?" i nie czekając na odpowiedź zaczął grać riff, podłączyła się wokalistka ze słowami "in front of me (tu bas przestał grac i dalej a cappella) just for a while to ever see". Gromkie brawa, "dzięki very much, now next song", się pośmialiśmy i zaczęli już grać normalną wersję utworu.
Asrai znałem z płyt, toteż wiedziałem, czego się spodziewać, ale i tak miło mnie zaskoczyli swoją charyzmą (mimika twarzy i gestykulacja Manon były powalające; do tego stwierdziliśmy jeszcze, że przypomina Vibeke, więc był już zupełny odlot...), zgraniem i poziomem swojej muzyki. Występ jak najbardziej na plus, niczego w nim nie brakowało. Ba, niektórym tak się podobało, ze wołali o jeszcze! Za co zespół grzecznie podziękował, bijąc nam brawo z uśmiechami od ucha do ucha. Dodam tylko, by być skrupulatnym, że basista co chwilę upuszczał kostkę, łącznie grali lekko ponad 50 minut.
Dłuższa niż poprzednio przerwa, ponad 20 minut, Gyri się rozpakowuje, podłącza osprzętowanie, wołamy, machamy, prześlicznie się uśmiecha, macha w naszą stronę, sprawdzanie mikrofonów, problemy z sygnałem do wzmacniacza Andersa, wymiana blach w perkusji, test świateł, rozklejanie setlisty. Jako jedyny mam na tyle dobry wzrok, by ją przeczytać, wiec czytam wszystkim dookoła, którzy chcą usłyszeć (jeśli komuś zaspoilerowałem, to przepraszam!).
Tristania, Kraków 16.10.2010, fot. G. Chorus
Intro. Jakieś przetworzone gadanie, po chwili dochodzi nieco przearanżowany motyw z początku "Year Of The Rat", by po minutce przejść już we właściwe dźwięki, dodatkowo okraszone perkusją. Tristania wychodzi na scenę, gorąco przywitany przez publiczność okrzykami, slajd kostką po strunach Andersa i w pierwszym rzędzie headbangowe szaleństwo. Śpiewamy teksty, machamy głowami, zespół to widzi, od samego początku duży uśmiech. Krótka chwila oddechu, intro do "Beyond The Veil", publika uradowana krzyczy i bawi się, jak na polską publikę przystało, pojawiło się nawet "hej! hej! hej! hej!" podczas jednego zwolnienia. Następnie Kjetil schodzi na chwilę ze sceny, wraca z akustykiem, okrzyk "acoustic!", Mary odpowiada "right, but not only acoustic" i zaczynają grac "Protection". Wykonany bardzo żywiołowo, publika śpiewa, Mary to widzi i - pochwalę się - puszcza do mnie "oko". Ależ radość! Następnie "Sirens". Łysy wokalista mówi nam, co znaczy "skal" i cały zespół poza Andersem wznosi toast napojem piwnym. Anders podchodzi do swojego mikrofonu i głosem lektora telewizyjnego mówi z idealną dykcją "na zdrowie", za co dostał niemałe oklaski. Potem Kjetil pyta "do you wanna hear some heavy stuff?!" - "I The Wrethed". Moc. Następnie Mary prosi o trochę więcej ruchu (to hańba dla publiczności w Polsce, by zespól prosił o większą aktywność...) i grają "Down". Prośba uroczej wokalistki (która dzisiejszym - bardzo fajnym - ubiorem, posturą, włosami - warkoczyki - i pewną gestykulacją mogła się kojarzyć z Danim Filthem; tak, wiem jak bardzo się narażam, ale co poradzę; w każdym razie Dani jest gruby i brzydki, a Mary jest po prostu śliczna!) została spełniona. Zespół chowa się w cień, rozlega się intro, skandujemy nazwę zespołu i zaczyna się "Libre". Ten kawałek niesie ze sobą mnóstwo energii. Potem poszło "The Passing", a następnie "Circus", dedykowany niejakiej Klaudii. O tym, kto to jest - później. Po fantastycznie odegranym "Cyrku" Kjetil zapowiedział jego pierwszy nauczony i ulubiony utwór - "Shadowman". Wokalne mistrzostwo, wraz z Kjetilem śpiewał czystym głosem Anders! Niestety koncert dobiegał już końca. Zapowiedź, że to ostatni utwór - "do you like the old stuff?" - i leci intro do "Angellore". Druga po "Down" kompozycja, podczas wykonywania której publiczność skacze. Wersja koncertowa jest nieco dłuższa, ale to na plus, bo to co dobre, powinno trwać długo.
I koniec. Schodzą ze sceny. Ale ten, kto znał setlistę, wiedział, że na pewno będzie coś jeszcze. Po chwili naszych krzyków znów wychodzą. Kjetil dzierży akustyka. Pada pytanie, co teraz zagrają. Jakieś dziewczyny ciągle krzyczały "Ravens", padło "My Lost Lenore", rzuciłem, że "Exile", Mary, że "Sweet Home Alabama", Kjetil, że zgadłem, odparłem, że to dlatego, że widzę setlistę, chwila śmiechu i zaczęli grać. Co jak co, ale utwory z "Rubiconu" doskonale się sprawdzają na żywo. Świetne do machania głową, świetne do skakania, świetne do klaskania, świetne do śpiewania. Koniec "Exile". Wiem, co ma być zaraz, większość ludzi jednak nie. Kjetil zaczyna grać na akustyku, śpiewają razem z Mary "tears falling from the sky, words from a lullaby...", wokalistka prosi (choć nie musiała), by śpiewać razem z nią, całą sala śpiewa, magiczna minuta. I potem start normalnej wersji tego utworu. Nikt się nie oszczędzał, wszyscy krzyczeli wraz z Andersem, śpiewali wraz z Kjetilem i Mary. "Out of the water-pipe" - poderwałem znajomych do machania rękami w górze "lewo - prawo", przyjęło się, ludzie podchwycili, Mary macha razem z nami. Skończyliśmy po pierwszym refrenie, Mary "go on with this" i pokazuje, by machać dalej, nie można było odmówić. Zdecydowanie najlepszy utwór koncertu i szkoda, ze jedyny przedstawiciel tego albumu. Coś czuję, że wyrasta nam nowy szlagier i tego utworu nie zabraknie już na żadnym koncercie Tristanii.
Koniec. Zespół się kłania, Ole daje mi kostkę prosto do ręki, biją nam brawo, Kjetil zapowiada, ze będą za 10 minut po lewej, będzie można porozmawiać, schodzą ze sceny. To koniec? Nie daliśmy im skończyć. Dobre 4 minuty skandowaliśmy nazwę Tristania. I w końcu wyszli. Pytanie o tytuł ostatniego utworu. Nikt nie odgadł, bo nie była to ani "Amnesia", ani "World Of Glass", ani "Ravens", ani "Crushed Dreams", ani ponownie "Year Of The Rat", ani "Magical Fix" tylko... "Sacrilege". Chyba nie muszę mówić o ładunku energetycznym tej kompozycji?
Idealne zakończenie koncertu. Magia "Tender Trip", zejście ze sceny, drugi bis z mocnym "Sacrilege". Nie wiem, czy to było przemyślane, czy nie, bo drugiego bisu nie było w setliście, ale wyszło im znakomicie.
Nagłośnienie było całkiem niezłe, najlepsze tego wieczoru. Gra świateł za to na najwyższym poziomie.
Słowo podsumowania. To już nie ta Tristania, co kiedyś. Nie byłem co prawda na żadnym koncercie "w starym składzie", ale porównując muzykę obecną do muzyki ze starszych płyt, Tristania jest teraz zespołem, jak to ktoś powiedział, nie uduchowionym, a drapieżnym. I nie można się z tym nie zgodzić. Co nie znaczy jednak, że jest źle. Tristania w tym składzie to zespół, który zasługuje, by grać dla pełnych, dużych sal, a jednak na tyle skromnym, by być zadowolonym z tego, co zastali (czyli na oko jakieś maks 200 osób w sali mieszczącej mniej więcej 400).
Jak Kjetil ze sceny zapowiedział, 10 minut po koncercie wyszli do ludzi. I pokazali, jakimi są wspaniałymi ludźmi. Każdy, kto chciał, zrobił sobie zdjęcie z kimkolwiek sobie zażyczył, mógł porozmawiać, ile tylko chciał z kimkolwiek z zespołów, o autografach nie mówiąc. Jak się okazało, pan K. N. pamiętał mnie z krótkiej rozmowy na facebookowym czacie, którą odbyliśmy kilka tygodni temu. Dodatkowo i Mary, i Tarald niezależnie od siebie mówili, że za rok będą grali kolejną trasę po Europie i że na pewno nas odwiedzą. Jeszcze słowo od Taralda - Klaudia to dziewczyna, której chłopak znalazł się za kulisami i poprosił o dedykację ze sceny, na co zespół chętnie przystał. Niby nic wielkiego, a cieszy.
Tyle o Tristanii, przecież byli jeszcze ludzie z Asrai i Unsun. Od basisty naszego zespołu dowiedziałem się, że następna płyta będzie zdecydowanie bardziej "riffowa". Za to panowie i panie z Asrai to przesympatyczni ludzie. Powinno być to widać na zdjęciach. Na koniec jeszcze dodam, iż niemałym zaskoczeniem dla mnie było to, że ani Rik z Asrai, ani Ole z Tristanii nigdy w życiu nie trzymali pióra w ręce i nie potrafili się nim obsługiwać. Nie ma to jednak jak polska szkoła.
Co tu dużo mówić. Mam nadzieję, że relacja przekona tych, którzy ten sobotni wieczór w domu, że na Tristanię warto się wybrać. Jeden z najlepszych wieczorów mojego życia.
Zobacz zdjęcia: Tristania, Asrai i Unsun, impreza.