- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: "Topfest 2010" - Megadeth, Cavalera Conspiracy, Skwor, Nove Mesto nad Vahom 2.07.2010
miejsce, data: Nove Mesto nad Vahom, 2.07.2010
Czy Dave Mustaine i Megadeth mają coś wspólnego z ludowymi podaniami i baśniami spisanymi w XIX wieku przez braci Jakuba i Wilhelma Grimmów? Oczywiście, że tak, łączy ich postać flecisty z Hameln, znanego w języku angielskim jako "The Pied Piper". Ów flecista miał rzekomo zawitać do miasteczka w Dolnej Saksonii w 1284 albo 1350 roku, w zależności od wersji mitu. Mieszkańcy Hameln zawarli z nim umowę, zgodnie z którą grajek zobowiązał się do uwolnienia mieściny od plagi szczurów. Grając na swym instrumencie, wywabił wszystkie gryzonie poza mury i poprowadził je do pobliskiej rzeki Wezery, gdzie ślepo za nim podążające szkodniki potopiły się. Gdy mieszczanie odmówili mu przyobiecanej zapłaty, zgorzkniały flecista odszedł, by po jakimś czasie powrócić i powtórzyć swą sztuczkę. Tyle tylko, że tym razem dźwiękami melodii uwiódł całą dziatwę skąpych niewdzięczników i udał się z nią w nieznanym kierunku. Trochę później w jamie na wzgórzu nieopodal Hameln odkryto zwłoki stutrzydziestorga dzieci - dokładnie tylu, ile ruszyło za mściwym szczurołapem. Ile prawdy tkwi w tej historii - nie wiadomo. Wielu badaczy przypisuje przedwczesny zgon małoletnich zarazie, tak zwanej "czarnej śmierci", jaka się wówczas przetoczyła przez Europę. Tak czy owak, zainspirowany tym motywem Dave Mustaine inkorporował go do refrenu jednego z największych hitów Megadeth: "Symphony of Destruction". Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż Rudy w pewnym sensie przypomina tego flecistę z legendy, gdyż magia jego muzyki sprawia, iż ludzie podążają za nim wszędzie. A przynajmniej tak było w moim przypadku, kiedy 2 lipca 2010 r. wybrałem się na Słowację do Nowego Miasta nad Wagiem.
Topfest 2010, 2.07.2010, fot. Michał Badura
Tegoroczna edycja była już siódmą odsłoną festiwalu. W poprzednich latach na estradzie "Topfestu" prezentowali się tacy wykonawcy, jak Slayer, Soulfly, The Misfits, Limp Bizkit, Cradle of Filth, Alice in Chains, Apocalyptica czy Uriah Heep. Z powodu napiętego grafika nie dałem rady obejrzeć całego terenu imprezy, toteż nie mam pojęcia, jak wyglądała ona od strony uczestnika, przebywającego tam od pierwszego do ostatniego dnia (na termin 1 lipca wyznaczono warm-up show, zaś 2 i 3 lipca to już właściwy fest). Ja spędziłem na Słowacji tylko drugą połowę dnia 2 lipca i nie ukrywam, że przyciągnęły mnie tu wyłącznie gwiazdy piątkowej rozpiski, czyli Megadeth i Cavalera Conspiracy. Należy natomiast jako olbrzymi atut odnotować dogodne położenie miejscówki zaraz przy zjeździe z autostrady. Zero tłuczenia się po wiochach, zero problemów ze znalezieniem wolnego parkingu; organizatorzy spisali się wzorowo.
Choć widziałem Megadeth dwukrotnie w czerwcu (podczas polskiego i czeskiego "Sonisphere Festival"), występami formacji Dave'a Mustaine'a nigdy nie czuję się wystarczająco nasycony. Co więcej, dla mnie to jedna z tych wyjątkowych kapel, wobec których jestem raczej bezkrytyczny i bezbronny niczym dziecko. Z kolei na popisach Cavalera Conspiracy 9 czerwca 2008 roku w stołecznej "Stodole" nie miałem możliwości się pojawić i uznałem, że oto nadarzyła mi się idealna okazja, by nadrobić zaległości.
Skwor, Topfest 2010, 2.07.2010, fot. Michał Badura
Tuż przed braćmi Cavalera na głównej scenie swoją godzinę dostało Skwor - gwiazda czeskiego nu tone'u. Zupełnie nie znam studyjnych dokonań chłopaków, lecz to, co pokazali na żywo, wypadło całkiem nieźle, zarówno pod względem wokalnym, jak i instrumentalnym. Swój show muzycy urozmaicili różnorakimi bajerami, między innymi świecącymi statywami od mikrofonów. Fanów im pod pudłem nie brakowało - gros tekstów śpiewali wraz z zespołem i świetnie się przy tym bawili.
Jakiś kwadrans po godzinie 21 podium zajęło wyczekiwane przeze mnie Cavalera Conspiracy. Co to był za koncert! Występ Soulfly w krakowskim "Loch Ness" może się przy tym schować i nie wracać. Już od pierwszego wałka słychać było, że Słowacy dopięli wszystko na ostatni guzik i zmontowali rewelacyjne nagłośnienie. A Maxa w tak zajebistej formie dawno już nie widziałem. Tego wieczoru pan Cavalera udowodnił, dlaczego jego projekty wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością, albowiem takiej charyzmy niejeden frontman mógłby mu pozazdrościć. Niezawodny jak zawsze Marc Rizzo wyciskał ze swego wiosła, ile fabryka dała. Nie ma się co łudzić. Maksymilian zrobił interes życia, wyciągając go z Ill Nino i wcielając w szeregi swej muzycznej rodziny. Do tego widok Maxa i Igora ponownie łojących razem na jednej scenie - radocha nie do opisania, dzięki temu znów poczułem się jak dzieciak. Dopisali również widzowie, tworząc genialną atmosferę i gigantyczny, wirujący od samego początku do końca młyn, jakiego nie powstydziliby się Polacy. Wisienką na czubku tego absolutnie perfekcyjnego tortu była setlista, składająca się z mieszanki twórczości Cavalera Conspiracy, Sepultury i Nailbomb: "Inflikted", "Sanctuary", "Terrorize", "Refuse/Resist", "The Doom of All Fires", "Hex", "Hearts of Darkness", "Wasting Away", "Black Ark" (z gościnnym udziałem Richiego Cavalery z Incite), "Attitude" (z Igorem Cavalerą Juniorem za bębnami), "Ultra-Violent", "Bloodbrawl", "Warlord" (nowy numer z nachodzącego albumu), medley "Arise" i "Dead Embryonic Cells", potem "Territory", "Troops of Doom" oraz obowiązkowe "Roots Bloody Roots". Jakby tego było mało, to zamiast zagrać przez zakontraktowane godzinę i piętnaście minut, panowie napieprzali przez niemal półtorej godziny. Ten gig z pewnością na długo pozostanie w mej pamięci.
Cavalera Conspiracy, Topfest 2010, 2.07.2010, fot. Michał Badura
Jeszcze nie zdążyłem ochłonąć, a tu już na pudło zaczął się wtaczać sprzęt Megaśmierci i technicy, uwijający się niczym w ukropie. Sądziłem, że po tak wyśmienitym popisie braci Cavalera nic mnie już nie zaskoczy. Myliłem się. Zaledwie kilka minut dzieliło mnie od najlepszego, jak dotąd, koncertu Megadeth w moim życiu. Przede wszystkim Dave Mustaine był tego dnia niesamowicie wyluzowany - mając komfort bycia głównym headlinerem, nie musiał przejmować się presją ze strony fanów, jaką miejscami dało się wyczuć na warszawskim "Sonisphere Festival". Od razu też rzucało się w oczy, iż humor zdecydowanie mu dopisuje. Dodatkowo jakość występu podniósł wychodzący ze środka sceny wybieg, na który Rudy i Broderick wbiegali na zmianę, aby wycinać solówki w świetle reflektorów. Młynu także nie brakło, chociaż był on znacznie mniejszy niż w trakcie gigu Cavalerów. I co bardzo ważne, Megadeth dostało dziewięćdziesiąt minut na odegranie pełnego setu. A skoro o setliście mowa, to składała się z następujących utworów: "Wake Up Dead", "In My Darkest Hour", "Skin o' My Teeth", "Head Crusher", "Holy Wars... The Punishment Due", "Hangar 18", "Five Magics", "Poison Was the Cure", "Tornado of Souls", "Trust", "Angry Again" (ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Last Action Hero", znanego u nas dzięki jakiemuś lingwistycznemu impotentowi jako "Bohater ostatniej akcji"), "A Tout le Monde", "Sweating Bullets", "Symphony of Destruction" i w charakterze bisu "Peace Sells".
Megadeth, Topfest 2010, 2.07.2010, fot. Michał Badura
Publika była wyborna - ludzie znali słowa sporej części kawałków, a podczas "Symfonii Zniszczenia", jak na maniaków przystało, chórem skandowaliśmy regularnie nazwę kapeli pomiędzy riffami. Mustaine - doskonały technicznie i wokalnie, zero zabaw w zapychającą czas konferansjerkę, jedynie krótkie, standardowe przedstawienie członków zespołu. Ellefson też nie dał ciała i widać po nim, jak bardzo cieszy go, że znów może udzielać się w Megadeth. Zaś Broderick to bez dwóch zdań jeden z lepszych gitarzystów, nie licząc Rudego, jakich miała ta formacja. Reasumując, cud, miód i orzeszki.
Udając się na spoczynek, zahaczyłem o jedną z mniejszych scen, na której prezentowała się słowacka grupa Devil Street 13, przygrywająca świetne rockabilly z kontrabasistą w składzie. Pomimo późnej pory, ludzie wciąż mieli siłę na tańce, zwłaszcza przy nad wyraz udanym coverze "Viva Las Vegas" Elvisa.
Na tyle, na ile jestem to w stanie ocenić po niecałym dniu bytności, "Topfest" wypadł celująco. Kilka scen, fantastyczne nagłośnienie, dobra selektywność dźwięku, bez opóźnień, żarcie pierwsza klasa, jak na festiwalowe warunki - żadnej fuszerki organizacyjnej. Do tego naprawdę fajni, pozytywni ludzie, potrafiący się bawić. Słowacy dali niepodważalny dowód na to, że wiedzą, jak należy urządzać takie imprezy. I sądzę, że nie była to moja ostatnia wizyta w Nowym Mieście nad Wagiem.
Zobacz: zdjęcia z Topfest 2010.
Materiały dotyczące zespołów
- Megadeth
- Cavalera Conspiracy
- Skwor