- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Therion, Tristania, Trail Of Tears, Kraków "Studio" 22.10.2004
miejsce, data: Kraków, Studio, 22.10.2004
Dzień 22 października był dla mnie dniem nowości. Po raz pierwszy byłem na koncercie w klubie "Studio", po raz pierwszy byłem na koncercie Therion, po raz pierwszy usłyszałem supportujące gwiazdę kapele, czyli Trail Of Tears oraz Tristanię. Było bardzo fajnie, ale nie porażająco. Ale po kolei...
Jako pierwsza pojawiła się na scenie formacja Trail Of Tears. Co od razu rzuciło się w oczy, to bardzo mała przestrzeń jaką mieli do dyspozycji muzycy. Każdy miał możliwość kiwania się w miejscu, tudzież machania włosami, ale na jakiekolwiek przemieszczenia po scenie szans nie było praktycznie żadnych. Było to irytujące, gdyż przecież muzyka metalowa to ogień i ekspresja, a jak tu ją okazać na scenie, gdy trzeba stać w miejscu jak kołek? Muzycznie zespół zaprezentował się nieźle - ale tylko nieźle, nic ponadto. Zespół grał krótko, bo raptem 40 minut, i zaprezentował mieszankę numerów ze starszych płyt, jak i z nowej. Muzyka prezentowana przez Trail Of Tears (oczywiście na ile można to ocenić po jednym koncercie) to dość siłowy, kanciasty metal, oczywiście z dużą ilością gotyckich "wtrętów". Jak na mój gust brzmiało to nieco topornie i gdyby nie dwie kwestie, to koncertu nie oceniłbym chyba nawet na "nieźle". Pierwsza rzecz to wokale, które podczas koncertu budowane były przez dwóch panów: jeden wydobywał z siebie deathowy growl, a drugi... operowe zaśpiewy. Efekt był naprawdę ciekawy i - jak dla mnie - dość zaskakujący. Druga sprawa to gitarzysta Terje Heiseldal: mały człowiek z gitarą, którego energia zdawała się wynosić pod sufit. Co chwilę zmieniał pozycję, co rusz przestawiał gitarę i permanentnie kręcił młynki swoimi długimi włosami. Ech, ciekawe co by robił, gdyby miał więcej miejsca... ;)
Po zejściu Trail Of Tears ze sceny przyszedł czas na Tristanię. Zanim jednak pojawili się na scenie sami muzycy bardzo przyjemnie zaskoczyli mnie panowie od składania/rozkładania sprzętu. Szło im to niezwykle sprawnie i szybko, co wywołało na mojej buźce uśmiech zadowolenia. Bądź, co bądź na koncert przychodzi się po to, żeby słuchać muzyki, a nie żeby oglądać jak ludkowie skręcają sprzęt. Wracając do Tristanii była to dla mnie zdecydowanie najbardziej zaskakująca "in plus" kapela tego wieczoru. Ciężka, a przy tym melodyjna muzyka, ciekawie skomponowana i zaaranżowana. Do tego znakomicie zróżnicowany "zestaw" osób śpiewających, których tym razem było aż trzy. Jako pierwszy na scenie wydarł się Kjetil Ingebrethsen, będący istnym kłębkiem energii i scenicznym zwierzakiem, który - gdyby tylko dać mu miejsce - pewnie biegałby po ścianach. Na drugim biegunie był Osten Bergoy, ze swoim głębokim, spokojnym wokalem i stoickim spokojem na scenie. Kiedyś czytałem żartobliwy tekst o tym, jak "prawdziwy metal" powinien zachowywać się na koncercie. Było tam o obojętnej minie, staniu bez ruchu w rozkroku, założonych na piersi rękach itp. No i zdaje się, że Osten wziął sobie te rady do serca ;) No i wreszcie prawdziwa gwiazda Tristanii, czyli Vibeke Stene: piękny głos, świetna technika wokalna, nieźle odstawiany "zmetalizowany" taniec brzucha ;). Efektownie zarówno dla oka, jak i dla ucha. Co tu dużo gadać, po tak znakomitym secie idę szukać płyt Tristanii...
W końcu przyszła pora na gwiazdę wieczoru. Zanim wyszli na scenę wyjaśniło się, dlaczego Trail Of Tears oraz Tristania mieli tak mało miejsca: część sceny była już przygotowana "pod" Therion i zamaskowana kotarą. Teraz więc wreszcie muzycy mieli więcej miejsca do przemieszczania się po scenie. Światłą gasną... Muzycy wychodzą... Na sali oczywiście szał.. Szwedzi rozpoczęli od "The Blood Of Kingu" doprowadzając publiczność do czerwoności. Bo też trzeba przyznać, że numer ten na "otwieracz" nadaje się znakomicie, choć chyba wolałbym "Typhon". Ale co się odwlecze... Wbrew temu czego się spodziewałem w związku z równoczesnym wydaniem dwóch nowych płyt, set był w miarę zrównoważony, czyli nagrania z "Sirius B" oraz "Lemuria" nie zdominowały koncertu. Ba, muzycy Theriona zagrali nawet numery, które na scenie odgrywają bardzo rzadko: było "In Remembrance" z albumu "A'Arab Zaraq Lucid Dreaming" czy "Melez" z - moim zdaniem świetnej i niestety mocno niedocenianej - płyty "Lepaca Kliffoth". Było też "Uthark Runa", wspomniany już "Typhon", znakomite "The Khlysti Evangelist", piękne, subtelnie zagrane "Siren Of The Woods" oraz "Wine Of Aluquah" i "The Wild Hunt". Zagrali zdaje się także "Birth Of Venus Illegitima", ale za to głowy obciąć sobie nie dam... ;) Wszystko brzmiało nieco mniej klawiszowo i wzniośle, a bardziej metalowo i konkretnie niż na płytach. Może brakowało nieco rozmachu, ale ogólnie efekt był fajny, tym bardziej, że brzmienie zarówno instrumentów jak i wokali było dobre. Skoro o wokalu mowa, to parę słów o wokalistce, która nieco przeszkadzała mi w wizualnym odbiorze koncertu. Była jakby odcięta od tego co dzieje się na scenie, skupiona gdzieś na bliżej nieokreślonym punkcie w przestrzeni, w ogóle się nie ruszała, w zachowaniu brak było iskry. Dodatkowo ta okropna, czerwona suknia... Cóż, kontrast między zachowaniem się na scenie między tą panią, a Vibeke był olbrzymi, a pod względem wokalnym - choć tu już było o niebo lepiej - również całkiem spory.
Wracając do muzyki: po zagraniu numerów wyżej wymienionych (i pewnie jeszcze czegoś, czego mogłem nie zapamiętać) kapela podziękowała i zeszła ze sceny. W odpowiedzi murami "Studia" wstrząsnęło donośne "THERION! THERION! THERION!". Oczywiście Szwedzi zaraz pojawili się z powrotem i zaczęli nawijać o płycie "Theli"... Wiadomo było co się święci: parę sekund później ruszyli - najpierw z dynamicznym "Cult Of The Shadows", a potem zaserwowali kultowe "To Mega Therion". Co oba numery zrobiły z publicznością nie będę pisał - można się domyślić. Ale nie był to koniec koncertu, gdyż po jeszcze jednej krótkiej przerwie za kulisami kapela znów wypadłą na scenę i zaserwowała jeszcze dwa covery. I to był już naprawdę koniec. Niestety... Miejmy nadzieję, że Therion za niedługo znów nas odwiedzi.
PS. Na koniec jedno słówko o dystrybucji piwa: NIEPOROZUMIENIE! Za barem z dziesięć osób, ale przyjmujących zamówienia... raptem dwie! Efekt to oczywiście długaśny korek - ech, niektórzy nie myślą...