- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: The Stranglers, The Black Tapes, Warszawa "Proxima" 18.01.2009
miejsce, data: Warszawa, Proxima, 18.01.2009
The Stranglers mają w Polsce swoich oddanych fanów i wyraźnie lubią przyjeżdżać do naszego kraju - jak bowiem inaczej tłumaczyć fakt, iż właśnie odbył się ich szósty występ na ziemi piastowskiej?
The Stranglers, Warszawa "Proxima" 18.01.2009, fot. W. Dobrogojski
Koncert był częścią wielkiej europejskiej trasy "Greatest Hits Tour", promującej wydaną w zeszłym roku składankę "FortyTwoForty". Burnel zapowiada, że jest to prawdopodobnie ostatnie tak duże tournee zespołu, zatem bardzo możliwe, iż wizyta w "Proximie" 18 stycznia 2009 była ostatnią okazją, by ujrzeć Stranglersów na scenie. Należy jednak jeszcze wyjaśnić, że wbrew temu, co można było tu i tam w zapowiedziach wyczytać, zespół wcale nie wystąpił w oryginalnym składzie. Zobaczyliśmy co prawda Jean-Jacquesa Burnela i Dave'a Greenfielda, miał też pojawić się siedemdziesięcioletni Jet Black, zastąpiony jednak w ostatniej chwili technikiem, lecz by mogła być mowa o oryginalnym składzie, należałoby jeszcze dodać Hugha Cornwella, wieloletniego wokalistę Dusicieli. Jego w dalszym ciągu w zespole brak i nie zanosi się, aby ten stan rzeczy miał w najbliższej przyszłości ulec zmianie. Zamiast niego skład grupy uzupełnił Baz Warne, który już od prawie 10 lat pełni w niej obowiązki wokalisty i gitarzysty.
Nie podejrzewałem, że Stranglersi są nadal tak popularni. Spodziewałem się, że w "Proximie" będzie dość luźno, tymczasem fani wypełnili prawie cały klub. Publikę stanowili w dużej mierze ludzie dojrzali, wielu z nich - sądząc po wyglądzie - mogła śledzić karierę Brytyjczyków od samego początku. Osobników przed trzydziestką dostrzegłem w okolicy zaledwie kilkoro. Fakt ten miał duży wpływ na panującą tego wieczora w "Proximie" atmosferę. Biorąc pod uwagę, że przed koncertem rozbrzmiewały takie hity, jak "Little Wing" w wykonaniu Stinga czy "What's Love Got To Do With It" babci Tiny, można było się poczuć jak w jakimś nocnym klubie.
Rolę supportu organizatorzy powierzyli warszawskiej formacji The Black Tapes. Panowie zaprezentowali bardzo żywiołową mieszankę punku i rock'n'rolla, przywodzącą na myśl twórczość The Hives, chociaż wpływy supportowanej tego wieczora gwiazdy również były odczuwalne (chociażby za sprawą oryginalnego wykorzystania klawiszy - swoją drogą warszawiacy bardzo patriotycznie przerobili umiejscowione na nich logo firmy Roland). The Black Tapes niewątpliwie zdali egzamin jako rozgrzewacze, lecz ich repertuar na dłuższą metę był zbyt monotonny. Nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że większe wrażenie niż muzyka robił na publice charyzmatyczny, rozwrzeszczany wokalista.
Po występie warszawiaków przyszła pora na przerwę techniczną. Można było w tym czasie udać się do baru (niezalecane: utrata zajętego wcześniej dobrego miejsca gwarantowana), przyjrzeć się pracy technicznych (i przy okazji spróbować podejrzeć rozklejaną przy wzmacniaczach listę utworów) lub nawiązać nowe znajomości z miłośnikami gwiazdy wieczoru. Wszystko to w rytmie całkiem porządnej muzyki (Audioslave, Tool), która umilała upływ czasu. Chociaż, kiedy już przed samym koncertem trzeci raz poleciała ta sama piosenka Tiny Turner, niektórym zaczęły puszczać nerwy. Na szczęście tym razem wszystko odbyło się zaskakująco punktualnie, jak na zwyczaje "Proximy", i tuż po wpół do dziesiątej rozbrzmiało z taśmy psychodeliczne intro, a na scenę zaczęli wychodzić znajomo wyglądający muzycy.
The Stranglers, Warszawa "Proxima" 18.01.2009, fot. W. Dobrogojski
The Stranglers zaczęli hiciorami z przeszłości: "Five Minutes" oraz "(Get A) Grip (On Yourself)" z debiutanckiego "Rattus Norvegicus". A jak już byli przy debiucie, nie omieszkali zagrać swojego pierwszego wielkiego hitu - "Peaches". Po nim Baz Warne przywitał się z publiką słowami "dobry wieczór", szczerze przyznając, iż więcej po polsku powiedzieć nie potrafi, i zaczęła się prawdziwa lista przebojów. "Skin Deep", "No Mercy" - lecimy "Aural Sculpture". Baz pyta w pewnym momencie: "wanna sing with The Stranglers?" Publiczność krzyczy, lecz nagłośnienie tego wieczoru okazuje się godnym przeciwnikiem dla naszych gardeł. "No, no... I said... do you wanna sing with The Stranglers?" Teraz usłyszał. W nagrodę dostaliśmy wypełniony klawiszową przestrzenią skrytego za ścianą keyboardów Dave'a Greenfielda "Always The Sun" - przebój, który do dziś gra większość ogólnopolskich stacji radiowych.
A potem już mogliśmy posłuchać utworów pochodzących z całego trzydziestopięcioletniego katalogu singli Dusicieli. Nie mogło zatem zabraknąć "Walk On By", "All Day And All Of The Night", "Strange Little Girl", "Something Better Change" czy oczywiście ponadczasowego "Golden Brown". Aczkolwiek w przypadku tego ostatniego były małe problemy... Na początku Greenfield pomylił się wygrywając ten klasyczny, walczykowy motyw. Potem w okolicach solówki jeden z pieców zaczął niemiłosiernie piszczeć. Ale tak naprawdę żaden z tych incydentów nie popsuł wykonania tego klasycznego już utworu. W setliście nie pominięto też ostatnich singli zespołu - usłyszeliśmy "Big Thing Coming" z "Norfolk Coast", a także "Spectre of Love" z ostatniej jak dotąd płyty Dusicieli, "Suite XVI". Sprawdziły się na żywo wcale nie gorzej od klasyków. Podstawowy set trwał niewiele ponad godzinę i zakończył się na jakiś kwadrans przed jedenastą.
Publiczność jednak wiedziała, że to nie może się tak skończyć. Zabrakło przynajmniej jednego utworu, którego refren nieśmiało skandowali niektórzy z fanów. Większość jednak skupiła się na wrzeszczeniu po prostu "Stranglers, Stranglers" - no i wywrzeszczeli. Panowie wrócili na scenę, by zagrać dwa numery i... zejść ponownie. Teraz już wszyscy wokół zaczęli skandować refren utworu, którego brakowało. Dusiciele wrócili kolejny raz i odegrali tę piosenkę - "No More Heroes". Była to ostatnia okazja, by tego wieczoru sobie poskakać i pośpiewać - publiczność należycie ją wykorzystała, a i sam zespół poszalał. Greenfield odgrywał swoją partię na klawiszach jedną ręką, w drugiej trzymając piwo. Gdy je skończył, rzucił kubkiem w stronę Warne'a, który odbił ów plastikowy pojemnik "na główkę" w stronę Burnela. Basista ostatecznie wykopał kubek pod scenę, a show wkrótce potem dobiegł końca.
Mimo że średnia wieku Dusicieli przekracza już 50 lat, dalej widać jak wspaniale bawią się na scenie i że potrafią dać energetyczny występ. Szkoda, że nie popisali się oświetleniowcy - cały koncert odbył się w statycznym, czerwonym świetle, jedynie z tyłu czasem coś się działo. Nagłośnienie na pewno nie dało się uczyć do sesji zamieszkującym otaczające "Proximę" akademiki studentom, choć czasami, gdy do głosu dochodził Burnel, jego wokal dość trudno przebijał się przez gitary i klawisze. Na szczęście te ostatnie było słychać rewelacyjne - co bardzo ważne w przypadku zespołu, który w wielu utworach buduje atmosferę właśnie za pomocą charakterystycznego brzmienia keyboardu. Mimo że przy największych hitach zdarzały się od tej reguły wyjątki, ogółem atmosfera w klubie była dość spokojna (zapewne ze względu na dopasowany do wieku muzyków wiek obecnych na miejscu fanów) i nie było najmniejszego problemu z utrzymaniem miejsca przy barierkach.
Mimo że chciałoby się dłużej i więcej, myślę, iż każdy usłyszał na tym koncercie to, po co przyszedł (chociaż ja nieśmiało liczyłem jeszcze na mój ulubiony "Midnight Summer Dream"...). Dla dojrzałych fanów The Stranglers była to wymarzona podróż w czasie, a dla (nielicznych) młodszych - doskonała lekcja rockowej klasyki.