- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: The Sisters Of Mercy, Kraków "Klub Studio" 31.03.2009
miejsce, data: Kraków, Studio, 31.03.2009
O tym, że jedna z największych muzycznych Legend mojego muzycznego życia wybiera się do Krakowa, dowiedziałem się w okolicach połowy lutego. Szybko wygryzłem kolegów z rockmetala, jako konkurencję, czyhającą na prasową akredytację, wysłałem Naczelnemu kwiaty i bombonierkę, szefowej butelkę Chablis i zacisnąłem kciuki, wierząc, że głupi ma szczęście i to właśnie ja zostanę Wybrańcem i prasowym Delegatem. Głupi ja. Dziś już wiem, że tysiąc razy lepiej dla mnie i Eldritcha byłoby, gdybyśmy nigdy się nie zobaczyli. Dlaczego? Jak to dlaczego?
The Sisters of Mercy, Kraków 31.03.2009, fot. kriz
Koncert Sisters of Mercy w krakowskim klubie "Studio" był zdecydowanie najbardziej rozczarowującą i najgorzej zrealizowaną imprezą, jaką dane mi było w ciągu ostatniego roku oglądać. Największy zawód sprawił sam zespół, oferując żenującą, momentami wprost bootlegową jakość. Siostry przywiozły, jak zwykle, własnego dźwiękowca, który realizował koncert według swojej koncepcji muzyki. To nie był zwyczajny źle nagłośniony koncert. To było pośmiewisko - w trakcie dało się spokojnie rozmawiać! Halo! Jesteśmy na rockowym koncercie, nie na spotkaniach fanów muzyki szeptanej! Najśmieszniej było, kiedy dwóch gości obok mnie zaczęło śpiewać "This Corrosion" - kompletnie zagłuszyli nie tylko wokal, ale też gitary, a nawet Doktora.
Poziom nagłośnienia nie był jednak największym problemem. Gdyby tylko to szwankowało, to stalibyśmy cichutko, wstrzymując oddechy i wsłuchując się w głos Eldritcha. Nie, nie - przecież jeśli można coś spierdolić (pardon my French), to wypada to spierdolić na całego! Cóż zatem dostaliśmy (za stówkę od biletu)? Ano - gubiący się gdzieś za gitarami, słaby wokal. Gitary chowały się za łomotem Dra Avalanche - ale to nic, bo i tak gdzieś po drodze wszystko zlewało się w nieprzyjemne, bełkotliwe coś. Słucham Sisters od lat, naprawdę dobrze znam ich płyty - coś musi być naprawdę nie w porządku, kiedy numer rozpoznaję dopiero po refrenie - ale i tak mam wątpliwości, bo nie bardzo da się usłyszeć słowa i melodia jakaś taka dziwna...
Plusy były dwa. Po pierwsze - scena. Panowie od świateł spisali się na medal, wyciągając z instalacji tyle klimatu, ile się dało. Efekt potęgowała praca dymownic, które gotycką mgłą zasnuły całą scenę, momentami usuwając zespół z oczu widowni (wtedy było śmiesznie, bo nie było ich widać ani słychać...). Usłyszeliśmy przekrój przez lata kariery Sióstr, zarówno największe i najbardziej oczekiwane hity, jak i kilka mniej znanych i rzadziej granych na koncertach kawałków.
The Sisters of Mercy, Kraków 31.03.2009, fot. kriz
Zaczęło się od 35 minut opóźnienia. A potem, w mistycznym, podświetlonym na czerwono dymie pojawili się Chris Catalyst i Ben Christo, chwilę później dołączył do nich Andrew Eldritch. Zaczęli od "Crash And Burn", co jakby było przedsmakiem całej imprezy. Ten numer nie znajduje się na żadnym oficjalnym wydawnictwie zespołu, jest dostępny tylko jako bootleg - i właśnie tak zabrzmiał. Płasko, cicho, niewyraźnie, jakby grany przez bandę przebierańców podłączonych do Kasprzaka, gdzieś w przydrożnej knajpie na trasie Radom - Łódź. Troszeczkę lepiej było, kiedy Andrew zabrał się za "Ribbons". Trochę lepiej to wciąż tragicznie. Nie wiem, nie rozumiem kompletnie, jak możliwe jest, żeby akustyk tak nagłośnił zespół, że nie dało się rozróżnić słów, które śpiewał wokalista. Nic to, przecież na scenie jest Legenda! Zostaję - i dopiero po minucie orientuję się, że te niewyraźne, ciche dźwięki z głośników to mój ukochany kawałek "Detonation Boulevard". O rany. Ciężko opisać to uczucie, chyba najbliżej mu do zażenowania - jak to możliwe, żeby Oni grali tak słabo?
Siostry brnęły do przodu przez oporną materię dźwięków. Starali się zagrać "Alice", "Flood I" - który skutecznie, totalnie i kompletnie zagłuszyła śpiewająca publiczność - co wcale nie było trudne. Później "Anaconda", zupełnie słabe i pozbawione eldritchowskiej charyzmy "Marian", "We Are the Same, Susanne" i "Arms". Tragedia (a właściwie tragifarsa, ale nie bawmy się w intelektualizowanie) trwała i trwała, słuchacze, coraz bardziej wkurzeni, gwizdali i krzyczeli, domagając się przynajmniej tego, żeby kapelę było słychać, skoro nie może być jej słychać dobrze. Akustyk dzielnie nic sobie z tego nie robił, może siedział w słuchawkach i w jego głowie było głośno? Coś tam zaczęło się poprawiać przy "Giving Ground", a w połowie "Mother Russia/Dominion" zaczęło już być przeciętnie, co przy poziomie całej imprezy wydawało się nam co najmniej przedsionkiem niebios. Mimo wszystko, śpiewany przez publiczność refren ciągle bez najmniejszego problemu zagłuszał i wokal, i gitary. A gdy po "Summer" Andrew zniknął ze sceny pomyślałem sobie, że obraził się na nas o gwizdy i krzyki. Koniec? Na szczęście nie, po chwili zabrzmiało "First, Last and Always", a po nim "This Corrosion" i prawie dobry "Flood II" - i przez chwilę czuć było magię Sióstr.
The Sisters of Mercy, Kraków 31.03.2009, fot. kriz
16 numerów i przerwa, czekamy na bisy - być może się uda i będą chociaż tak dobre, jak te trzy ostatnie utwory. Jest cień nadziei - "Something Fast" brzmi całkiem znośnie, Andrew coś tam nawet machnął rączką w stronę publiczności - to szokujące złamanie dystansu, zupełnie do niego niepodobne. Później "Vison Thing" i tak bardzo oczekiwana przeze mnie "Lucretia". Te dwa kawałki zabrzmiały chyba najlepiej z całego seta. Na zakończenie gitarowy popis w "Top Nite Out" - Eldritch opuścił scenę i chłopaki mogli poszaleć - biegali po scenie, włazili na odsłuchy i machali gitarami. Fajna odmiana od stania na baczność pod dyktando kierownika. I wreszcie finał - czterominutowa (haha) wersja "Temple of Love". I koniec.
Chyba żałuję, że byłem na tym koncercie. Parę setek fanów, którzy poświęcili wieczór i ładny kawałek grosza, pewnie też wolałoby znaleźć się w kinie czy u dentysty, zamiast przeżyć takie rozczarowanie. Szkoda, bardzo szkoda. Myślę, że dla wielu fanów to brutalne zderzenie legendy i rzeczywistości zakończyło się ciężką niestrawnością muzyczną. Doktor Avalanche zapewne poleciłby na nią wygodny fotel, czarną kawę, papierosa i którąś z płyt Sióstr, puszczoną na dobrym sprzęcie.
Czy było cicho? za cicho jak dla mnie, mogłam słyszec co ludzie stojący za mna i przede mną mówią do siebie. Aż miałam ochotę krzyknąc "nie gadac, k##wa, bo zagłuszacie kapelę." Ale i tak było warto wydac taka sumę na koncert, w końcu słuchac Sisters tyle lat i nie byc na ani jednym koncercie...
1. Ekipa nagłośnieniowa postawiła sprzęt wysokiej jakości - robią dla klubu wszystkie większe koncerty i robią to dobrze. Główną przyczyną jakości dźwięku jest fakt, że wokalista sam z siebie prawie go nie wydawał, a ciężko wtedy wyciągnąć resztę, żeby go nie zagłuszyć. Sposób realizowanie to druga połowa porażki.
2. Światło - nie wiem czym się zachwycacie. Fakt, że ekipa od światła również postawiła dobre zaplecze, ale sama realizacja ? Kupa dymu (wtedy zawsze jest ładnie i kolorowo), a poza tym kilka programów na krzyż i praktycznie zero jakiegoś pomysłu na zaskoczeniu publiki światłem. To tyle.
M a s a k r a
dobry koncert nie polega na tym żeby suwaki dać na max i niech się dzieje co chce, więc wina jest obustronna:-).