- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: The Mars Volta, Warszawa "Stodoła" 21.06.2005
miejsce, data: Warszawa, Stodoła, 21.06.2005
Czy tak zabrzmieliby Jimi Hendrix i Robert Plant, gdyby razem spotkali się w Hawkwind? Takie myśli kłębiły mi się w głowie podczas koncertu The Mars Volta, zespołu powstałego na gruzach legendarnego już At the Drive-In. Nie udało się sprowadzić grupy do Polski na jesieni 2003 roku, i dopiero teraz, po wydaniu albumu "Frances, the Mute", muzycy z El Paso zawitali do naszego kraju.
Po wejściu na salę "Stodoły", można było doświadczyć uczucia deja vu. Zupełnie jakbyśmy przenieśli się gdzieś do początku lat siedemdziesiątych. Na scenie ustawione wzmacniacze z epoki, w tle muzyka wykonawców soulowych i bluesowych... Po chwili oczekiwania rozpoczął się koncert. Bez żadnego supportu. Około wpół do dziewiątej, przy dźwiękach muzyki Ennio Morricone (jak widać, nie tylko Metallica i The Ramones upodobali sobie tego kompozytora na wejście) na scenie pojawili się muzycy. Omar i Cedric w "firmowych" już fryzurach afro, prócz tego ciemne koszule, kamizelki - nic, co by się miało rzucać w oczy.
Od tego momentu, salę "Stodoły" zalał potok dźwięków. Dźwięków, których do końca nie oddadzą żadne słowa. Od cichych, ledwie słyszalnych uderzeń w struny, które potęgowały napięcie, aż po kaskady nut, graniczących z kakofonią, lejących się z kilku instrumentów naraz, układających się w dziwne konfiguracje i tworzących zaskakujące wzory. Szaleńcze tempa, dziwne podziały rytmiczne, atonalne dźwiękowe kolaże, nurzające się, to w psychodeli, to w ciężkim rocku, to w jazzie. Znalazło się nawet miejsce dla kubańskich rytmów... Do tego wokal Cedrica, który należy traktować jako kolejny instrument: wysoki, często osadzony w rejestrach graniczących ze słyszalnością.
Muzycy z The Mars Volta nie dali ani chwili wytchnienia. Długie, rozimprowizowane kompozycje, często połączone w jedną suitę, wypełniły program koncertu. "Drunkship of Lanterns", "Roulette Dares", "L' Via l'Viaquez"... Pomiędzy to wpleciona ballada "The Widow", która wybrzmiała tyleż urokliwie, co porywająco. Zespół w stu procentach skoncentrowany na swojej grze. Zero kontaktu z publicznością. Tylko na koniec rzucone nieśmiało przez Cedrika "Thank you" i "Goodnight", a Omar na pożegnanie złożył ręce i ukłonił się publiczności... Choć, według relacji świadków, którzy już wcześniej widzieli grupę zagranicą, to i tak dużo. Poza, czy nieśmiałość? A może po prostu bezwarunkowe poświęcenie się muzyce, które nie pozwala nawet na sekundę dekoncentracji? Mniejsza z tym. Publiczność, niczym barometr, żywo reagowała na wachlarz emocji płynących ze sceny. Czasami szalała przy ostrych dźwiękach, czasami stała jak zahipnotyzowana chłonąc każdą nutę, a czasami po prostu tańczyła. Tańczył też Cedric, tym swoim charakterystycznym tańcem, ledwie odrywając stopy od ziemi. Co chwila też kręcił młynki mikrofonem, a samym statywem podrzucał, niemal żonglował... Reszta muzyków, już nieco mniej rzucająca się w oczy, schowana była za swoimi instrumentami, w skład których, oprócz gitar, perkusji, organów, saksofonu i fletu poprzecznego, wchodziło też kilka takich, których nie jestem w stanie nawet nazwać.
Koncert trwał ponad dwie godziny. Nawet, jeśli nagłośnienie nie było perfekcyjne, przez co subtelniejsze instrumenty zostały schowane za ścianą dźwięku, to i tak nie można było narzekać. Pomimo ascetycznej oprawy wizualnej (tylko światła, oraz trochę psychodeliczny rysunek za sceną), sama muzyka przeniosła "Stodołę" na czas koncertu w inny wymiar. Bo to przecież muzyka nie z tej ziemi. A skąd? No chyba z Marsa.