- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: The Killers, James ("Coke Live Music Festival"), Kraków "Muzeum Lotnictwa" 20.08.2009
miejsce, data: Kraków, Lotnisko - Muzeum Lotnictwa, 20.08.2009
Czego spodziewać się po zespole, który nagrywa takie badziewie, jak "Day & Age"? Raczej niczego dobrego. Dlatego do koncertu The Killers, który odbył się pierwszego dnia "Coke Live Music Festival" w Krakowie, podchodziłem z ogromną rezerwą, traktując go bardziej jako wydarzenie towarzyskie, niż występ wielkiej gwiazdy.
Przyznaję - nie zaskoczyli mnie ani trochę. Zamiast prawdziwego, rockowego show, jakie w wykonaniu tej grupy miałem przyjemność oglądać w zeszłym roku w Budapeszcie (czyli jeszcze przed wydaniem gniota dekady), dostałem kapelę indie, która nad gitarę przedkłada brzmienie tanich syntezatorów, bo ta pierwsza mogłaby wystraszyć tysiące piętnastolatek w pierwszych rzędach, piszczących kolejne wersy poszczególnych piosenek. Tu w zasadzie mógłbym skończyć relację, bo to stwierdzenie wyczerpuje temat, ale obiecałem sobie, że mimo wszystko coś napiszę. No to po kolei...
"Coke Live Music Festival" rockowym festiwalem nigdy nie był i raczej nie będzie. Organizatorzy liczą na zupełnie inny target i skoro od paru lat przyciągają na już trzy ("Coke", "Open'er" i "Selector") coroczne imprezy coraz większe tłumy, to najwidoczniej znają się na swojej robocie. Mimo to, podobnie jak w zeszłym roku (Kaiser Chiefs), w tym również postanowili ściągnąć na popularnego "Kołka" gwiazdę gitarowego grania, aby zachęcić do pojawienia się na festiwalu młodych fanów muzyki indie. Ci normalnie raczej nie pojawiliby się w tym czasie w Krakowie, ale skoro już jadą na swój ulubiony zespół, to chętnie zostaną również na pozostałe dni, by potem w szkole opowiadać znajomym, że byli na Shaggym czy 50 Cencie.
Właśnie taka młodzież stanowiła zdecydowaną większość publiczności. O ile jeszcze podczas poprzedzającego Killersów występu Jamesa pod sceną można było spotkać dość różnorodnych fanów muzyki, później dominowały już przede wszystkim nastoletnie dziewczęta. A teraz pozwólcie, że zatrzymam się właśnie przy Jamesie, bo tak naprawdę to oni byli dla mnie prawdziwą gwiazdą tego wieczoru. Ponieważ podczas ich występu miałem być zupełnie gdzie indziej, nawet nie zadałem sobie trudu, aby wcześniej poznać festiwalowych artystów, nawet gdy na mojej szyi wylądował pełny program imprezy. Biorąc pod uwagę nazwę, spodziewałem się raczej, że na scenie pojawi się raper o takim właśnie imieniu. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że to rockowy zespół ze sporym już stażem (mój rocznik, 1981, więc nawet nie wypada mi nie polecać) i przede wszystkim jajami, których niestety brakuje wielu nowym grupom. Nawet takie żuczki jak ja, w ogóle nie zaznajomione z ich repertuarem, mogły od razu pokochać tę kapelę, gdy zamiast na rozświetlonej reflektorami scenie, muzycy pojawili się wśród publiczności, przechodząc ze swoimi instrumentami wzdłuż prowadzącego od stanowiska akustyka do sceny ogrodzenia i witając się z ludźmi.
A to był dopiero początek ich występu. To, co zaskakiwało przede wszystkim, to charyzma wokalisty, Tima Bootha, obdarzonego egzotycznymi rysami twarzy. Jeśli do tego dołożyć niezły głos, to aż dziwię się, że wcześniej o nim nie słyszałem. Ale to pewnie po prostu moje muzyczne braki. Wokół niego latał saksofonista w taniej kiecce, który poza tym jakoś szczególnie się nie wyróżniał, a i nagłośniony był raczej kiepsko. Ludzie świetnie się bawili, bo repertuar zespołu wpada w ucho już po paru taktach, zresztą część publiczności znała te piosenki. Równie oryginalny, co początek koncertu, był jego koniec. Przed ostatnią piosenką Tim Booth zszedł do publiczności, pogadał chwilę z ochroną, po czym wskazał kilka osób i... zaprosił je na scenę. Szczęśliwców było łącznie prawie dziesięcioro i przy skocznych dźwiękach kapeli bawili się świetnie, tańcząc razem z muzykami.
Z dziennikarskiego obowiązku wspomnę jedynie, że w tym samym czasie na innej scenie publiczność rozgrzewała nasza rodzima Coma. Muzycy wiedzieli doskonale, że gdy tylko pojawią się The Killers, praktycznie wszyscy stracą zainteresowanie ich występem, dlatego specjalnie zagrali swoje najlepsze kawałki na początku koncertu. Kumkę Olik, która pojawiła się przed nimi, pozwolę sobie przemilczeć.
A The Killers, no cóż, wystąpili. Jeśli koncert zaczyna się od "Human", to dobry być nie może. Oczywiście setlista zdominowana była przez piosenki z nowej płyty, do których dodatkowo idealnie pasowała "Shadowplay", z chóralnym "uuuu" publiczności. Rozentuzjazmowane (dla niektórych był to raczej pierwszy koncert tego formatu gwiazdy) nastolatki wykazywały dość dobrą znajomość tekstów. Nieco gorzej było z ich angielskim, a tym bardziej z głosami, ale dało się to mimo wszystko wytrzymać. Brandon (wokalista grupy) podsumował to nawet słowami "beautiful voices" - do dzisiaj się zastanawiam, czy to tylko kurtuazja, czy też jego ostatnia płyta aż do tego stopnia wypaczyła mu gust. Sam szczególnie rozrywkowy nie był, zwłaszcza w porównaniu do Tima Bootha, którego kapela pod względem show zjadła Killersów na śniadanie. Zdążyłem wymienić smsy z kumplem, który również był na tym koncercie, tylko w zupełnie innym miejscu. Co mnie zaintrygowało, na moje "indie to zbrodnia na muzyce rockowej" odpowiedział "The Killers to zbrodnia na muzyce indie". Czyli można i tak.
Warto wyróżnić fakt, że w ogóle zagrali "Somebody Told Me", "Mr. Brightside", "All These Things That I've Done" czy "Smile Like You Mean It", a na bisy również "Jenny Was a Friend of Mine" i "When You Were Young". Niestety bisy okazały się wielką pomyłką. Pomimo dość ostrego początku, przekombinowana aranżacja "Jenny..." wołała o pomstę do nieba (jedyna piosenka, w której syntezatory faktycznie są uzasadnione, była ich praktycznie pozbawiona, przez co genialny finał piosenki zabrzmiał żałośnie), z kolei "When You Were Young", przed którym Brandon zapowiedział, że postarają się zagrać naprawdę mocno, odegrali chyba tylko do połowy, bo tak naprawdę to nie mam pojęcia, co im się wtedy stało. Ale status gwiazdy robi swoje - choćby nawet zagrali totalną sieczkę, wokół i tak słychać byłoby same zachwyty i radosne pianie.
W ten sposób pierwszy, "rockowy" dzień "Coke Live Music Festival" przeszedł do historii. A mi pozostaje mieć nadzieję, że The Killers zrobią sobie przerwę i pójdą po rozum do głowy. W końcu po okrutnym, funkowym "Hot Space" Queen też zabrali się do prawdziwego grania.
Materiały dotyczące zespołów
- The Killers
- James
- Coma
- Kumka Olik