zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

relacja: Steve Hogarth, Kraków "Rotunda" 20.06.2009

30.06.2009  autor: tjarb
wystąpili: Steve Hogarth
miejsce, data: Kraków, Rotunda, 20.06.2009

Steve: Wow, I can't believe there's so many of you. Lenny Kravitz plays for free, but you're here. I'm really impressed.
Ktoś: Fuck Lenny Kravitz!
Steve: Yeah, many would love to!

Steve Hogarth w klubie "Palladium" w Warszawie, fot. Lazarroni
Steve Hogarth w klubie "Palladium" w Warszawie, fot. Lazarroni

I tak właśnie rozpoczął się ten wyjątkowy koncert w krakowskiej "Rotundzie", 20 czerwca 2009 roku. Wcześniej już od wielu dni towarzyszyła mu dość osobliwa aura. W końcu miał się odbyć w tym samym dniu, kiedy w ramach Wianków występował sam Lenny Kravitz. Dopiero na tydzień przed koncertem, pod wpływem licznych próśb fanów, podjęto decyzję o przesunięciu występu Steve'a Hogartha o godzinę, aby kto chce, mógł wziąć udział w obu wydarzeniach. Zwłaszcza, że 120 zł za występ przy fortepianie muzyka bardzo słabo znanego z solowej twórczości i koncertów, to dość wygórowana cena, gdy tuż obok mamy darmowy koncert jednej z największych gwiazd rocka. Dlatego wielu, nie wyłączając mnie, spodziewało się bardzo niskiej frekwencji. Okazało się jednak inaczej, na co kurtuazyjnie zwrócił uwagę Steve.

Zanim otwarte zostały drzwi do głównej sali "Rotundy", chętni mogli nabyć plakat, DVD z solowego występu Hogartha "Naked In The Chapel" i ostatnią płytę Marillion "Happiness is the Road", ale asortyment był zdecydowanie zbyt ubogi, zwłaszcza że część fanów nastawiała się na większe zakupy. Kiedy w końcu wpuścili nas na główną salę, miejsca szybko się zapełniły i wkrótce zaczęły błyskać flesze. Na razie jeszcze nie dla Hogartha - żywe zainteresowanie wzbudzał ustawiony na scenie fortepian i jeśli dobrze policzyłem - 51 świeczek na skraju sceny. Niektórzy nawiązywali znajomości z sąsiadami, inni w skupieniu czekali na koncert, który za chwilę miał się rozpocząć.

Około dziewiętnastej Steve Hogarth wyszedł na scenę i witając się ze wszystkimi usiadł przy fortepianie. Pierwsze oklaski i dowcipy przybliżyły do siebie słuchaczy i artystę, który od razu zapowiedział, że chętnie spełni każdą zachciankę zgromadzonych fanów, o ile tylko będzie w stanie ją zagrać. Uzbrojony w doświadczenia z warszawskiego koncertu, jaki odbył się dzień wcześniej, przyniósł ze sobą laptopa z zapisem piosenek, o jakie wówczas bezskutecznie prosili niektórzy słuchacze. Obiecał też odpowiedzieć na wszystkie pytania, jak choćby skąd ma taką fajną kurtkę, jednak bariera językowa sprawiła niestety, że odważnych do tego zadania brakło. Wśród pierwszych próśb o ulubione przeboje Marillion, rozbrzmiały dźwięki "Real Tears For Sale" - piosenki jakże udanie zamykającej ostatni album grupy.

Steve Hogarth w klubie "Palladium" w Warszawie, fot. Lazarroni
Steve Hogarth w klubie "Palladium" w Warszawie, fot. Lazarroni

Lepiej ten występ rozpocząć się chyba nie mógł. Ach, cóż to było za wykonanie - nawet ci, którzy słabo znali ostatnią twórczość grupy, zgodnie twierdzili po koncercie, że to był prawdziwy hit wieczoru. Fortepianowa aranżacja wydobyła z tej piosenki pokłady prawdziwego piękna i aż szkoda, że nie zostało jeszcze wydane w tej wersji. Sala została zaczarowana, a serca publiczności zdobyte już od pierwszych dźwięków. Podobnie było z delikatnym "Map of the World" i przyjętym gromkimi oklaskami "This is the 21st Century", zagranej i zaśpiewanej w naprawdę fantastycznej wersji. Piosenki te Hogarth grywa na swoich koncertach bardzo często i ich aranżacje ma elegancko dopracowane, lecz w przypadku tych, które grywane są przede wszystkim na prośbę publiczności, bywało z tym już gorzej. Póki co czekała nas jednak prawdziwa uczta dla uszu - pierwszym coverem wieczoru okazał się kawałek "Famous Blue Raincoat" Leonarda Cohena, po nim zaś usłyszeliśmy "The Only Unforgivable Thing", którego chyba nikt się nie spodziewał, ale który zdecydowanie należał do najmilszych momentów całego wieczoru.

Wielu liczyło, że usłyszymy ciekawe wykonanie "Easter", ale niestety utwór ten pozbawiony został swojej żywszej części. Śpiewanie refrenu Hogarth pozostawił publiczności, która jednak okazała się nieśmiała. Spory wpływ na to miał pewnie fakt, że wszyscy siedzieli na krzesłach i sam próbując śpiewać czułem się prawie jak w Opolu. Refren udało się jednak dociągnąć do końca, czego według Steve'a nie dali rady zrobić fani w Warszawie. Słuchacze przyjęli to z niepozbawionym złośliwości entuzjazmem i ostatecznie się rozluźnili. Dalsza podróż przez albumy Marillion zaobfitowała w "Dry Land". O ile wcześniej nie spodziewałem się usłyszeć tego kawałka, większym zaskoczeniem okazało się to, jak przyjemnie zabrzmiał w akustycznej wersji.

Po swój solowy repertuar Hogarth sięgnął dopiero teraz, a jak się później okazało - był to ostatni taki utwór. Piosenka "Cage" z wywołującymi niekiedy ciche śmiechy zwrotkami i pięknym refrenem została ciepło przyjęta przez publiczność i po serii ballad stanowiła ciekawy przerywnik, zwłaszcza w drugiej części, kiedy jej fragmenty skandowane były na zmianę przez Steve'a i słuchaczy. "It's Too Late" to kolejny mniej znany przez zgromadzonych fanów utwór, cover amerykańskiej piosenkarki Carole King. Choć w opinii publiczności pewnie śmiało mogłoby go nie być, słuchało się go miło, czekając na coś bardziej znanego. A cóż może być bardziej znane, jak "Beautiful"? Od tego kawałka rozpoczął się koncert w Warszawie, tutaj usłyszeliśmy go dopiero w połowie występu. Warto było czekać, bo zabrzmiał świetnie, a Steve zaśpiewał go do samego końca, łącznie z finałową partią, wyciszaną stopniowo w normalnej wersji piosenki.

Wśród tych wszystkich próśb o piosenki i mnie udało się coś wywalczyć - gdy w końcu przestałem nalegać na odegrany w Warszawie "Runaway", Steve przychylił się do mojej prośby o "Made Again", z tej samej, ulubionej przez wielu płyty "Brave". Zaśpiewanym fragmentem Steve zdobył serca chyba wszystkich zgromadzonych, niestety jednak, gdy nadeszła druga, żywsza i właściwie główna część kompozycji, przez chwilę próbował się z nią zmierzyć, by jednak odpuścić. Dostał jednak zasłużone brawa, które szybko zamieniły się w wielką radość, gdy usłyszeliśmy pierwsze dźwięki świetnie wykonanego "Afraid of Sunlight". Później powróciliśmy na płytę "Marbles", by wysłuchać rozmarzoną piosenkę "Fantastic Place". Wielka szkoda, że aranżacja nie obejmowała finałowej, pięknej w swej prostocie gitarowej solówki. W zamian doczekaliśmy się "The Hollow Man", o którą wcześniej prosiło kilka osób, oraz coveru "Fake Plastic Trees" Radiohead. Niestety, pod koniec piosenki nagle coś zaczęło się dziać...

Steve Hogarth w klubie "Palladium" w Warszawie, fot. Lazarroni
Steve Hogarth w klubie "Palladium" w Warszawie, fot. Lazarroni

Nie mam pojęcia, czy odpowiada za to organizator, ktoś z "Rotundy", czy ktokolwiek inny, nie wnikam. Ale jeśli ludzie płacą po 120 zł za występ artysty, mają prawo oczekiwać, że dane im będzie wysłuchać go do końca. Tymczasem pod koniec "Fake Plastic Trees" rozległ się huk, Steve wskazał na słuchawki, że nic nie słyszy i wkrótce okazało się, że padło całe nagłośnienie. Hogarth, choć bez mikrofonu słabo było go słychać, próbował ratować sytuację częstując fanów piwem, z którym później obdarowani słuchacze chętnie się fotografowali. Następnie znikł na chwilę ze sceny, a gdy wrócił, zarządził przerwę na autografy. W jej trakcie praktycznie nikt, kto chciał z muzykiem zamienić parę słów, nie został przez niego pominięty, dlatego o jego postawie mogę się wypowiadać wyłącznie dobrze. Niestety jednak, choć przerwa trwała bardzo długo, nagłośnienia nie udało się naprawić.

Gdy wszyscy dostali już autografy i porobili z muzykiem okolicznościowe fotki, Steve spróbował jeszcze kontynuować koncert. Ponieważ jednak przy akompaniamencie fortepianu ledwo byłoby go słychać, poprosił publiczność o podejście do sceny i zaśpiewanie paru piosenek wraz z nim. Wybrał rzadziej grywane na koncertach Marillion piosenki, ale za to takie, przy których można było robić choćby "lalala" czy "nanana", co Steve ułatwiał wskazując odpowiednie momenty tym, którzy nie mieli wcześniej okazji ich poznać. Usłyszeliśmy zatem bardzo ciepło przyjęte, pomimo oryginalnie dość smutnego klimatu kompozycji, radośnie zaśpiewane (przez Steve'a i znających tekst) oraz wynucone (przez wszystkich) "Three Minute Boy" z albumu "Radiation", a potem przebojowe "Cover My Eyes", przy którym zabawa była już naprawdę wesoła. Steve zszedł jeszcze na chwilę ze sceny, ale powrócił na nią, by cały występ zakończyć beatlesowskim "Hey Jude".

Ci, którzy widzieli Marillion i Hogartha na żywo po parę razy, mogli się tylko cieszyć obrotem sytuacji - dostali koncert z niespodzianką, jaka pewnie prędko się nie powtórzy. Przeważały jednak głosy rozczarowania - oczywiście nie Hogarthem, lecz problemami ze sprzętem. Biorąc pod uwagę rozpiskę z warszawskiego koncertu, fani w Krakowie stracili aż sześć piosenek i ciekawą opowieść artysty o jego codziennym życiu na trasie. Jeśli jednak będzie jeszcze okazja zobaczyć artystę na żywo z solowym występem - zdecydowanie polecam. Zabawa była przednia, a muzyka zawsze będzie tego warta.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?