- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
relacja: Slipknot, American Head Charge, Katowice "Spodek" 1.02.2002
miejsce, data: Katowice, Spodek, 1.02.2002
Byłem wczoraj na koncercie Slipknot. Słowo daję, wszystko, co dotąd o nich czytałem i słyszałem, to prawda. Są kompletnie pojebani i przekręceni, jeśli oceniać ich po tym, co pokazują (na scenie i nie tylko). Nie wykluczam oczywiście, że pod maskami i numerkami kryją się całkiem normalni i kulturalni ludzie, ale to akurat mało mnie obchodzi.
Najpierw był support - ostatecznie tylko jeden: zespół wokalno-taneczny American Head Charge, znak rozpoznawczy: odwrócona amerykańska flaga. Łatwo się domyślić, że "siła" zespołu nie tkwi w ich muzyce. Trudno doszukać się oryginalności, daleko im też do ekstremum osiągniętego przez Slipknot. AHC to siedmiu muzyków, w tym aż dwóch "klawiszowców". Obaj jednak tylko udawali, że grają - wszystkie sample leciały "z puszki", a oni skupiali się na robieniu "show", najprymitywniejszego z możliwych (groźne miny, wyżywanie się na instrumentach itp.). Duże nadzieje pokładałem w finalnym akcie destrukcji, do którego wszystko na scenie bardzo wyraźnie zmierzało. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Nawet tandetne klawisze - wydawało się stworzone, by na nich demonstrować to, co nu-tone'owcy potrafią najlepiej - zostały ostatecznie oszczędzone. W muzyce nie usłyszałem niczego, co wykroczyłoby poza (dotychczas wytyczone) ramy nu-tone, "nu" raczej tylko z nazwy i tzw. oglądu, bo muzyka AHC to oczywiście mieszanka ogranych patentów. Krótko mówiąc: duże szanse na sukces rynkowy, choć na pewno nie na miarę tego, jaki stał się udziałem gwiazdy wieczoru.
Slipknot zaczął bardzo efektownie. Butelka z mineralną rzucona w tłum przez Coreya (dla niezorientowanych to muzyk #8 i jednocześnie główny wokalista) w czasie jednego z pierwszych kawałków szybowała i szybowała, przeleciała nad całą płytą Spodka, a ja cały czas śledziłem ją wzrokiem. Już wydawało mi się, że ma szanse trafić Wita z Viva-Polska, uznanego eksperta od muzyki metalowej, a tymczasem wylądowała ostatecznie na głowie bogu ducha winnego W. Tkaczyka z O.N.A., który przyjął to z zaskoczeniem (widocznie nie śledził trajektorii lotu jak ja), ale chyba i z uśmiechem. Po efektownym rykoszecie butelka opuściła lożę VIPów i wszyscy (którzy mieli świadomość nadciągającego niebezpieczeństwa) odetchnęli z ulgą. Rzut był jednak naprawdę imponujący - wiecie dobrze, że dystans od sceny do loży VIPów w "Spodku" jest spory.
Publika tylko w części składała się z tzw. "freaków", co napawało mnie nadzieją, że nie trzeba mieć kompletnie "nasrane we łbie", żeby w muzyce Slipknot odnaleźć coś dla siebie. No, ale tych manifestujących swoją inność było wyraźnie więcej niż na koncertach, nazwijmy je, old-metalowych. Najnowsza moda to: czerwone kombinezony bogato zdobione kodami kreskowymi i maski wszelkiego typu, od zwykłych "dżeksonek" po przeciwgazowe. Bardziej "tradycyjnych" makijaży, peruk czy tatuaży było mniej.
Wśród muzyków trzon stanowili: Corey (#8), didżej (muzyk #0) - tu już wszystko grane jak najbardziej na żywo z gramofonów (myślę, że umiejętności i zręczne palce doceniliby nawet zaawansowani technomaniacy), gitarzysta (ten z #7, bo jego udział w tworzeniu ściany dźwięku i tła dla pozostałych wygłupów wydał mi się największy), no i naprawdę dobry perkusista (numer niewidoczny). Reszta to raczej showmani, ale i bez nich drużyna Slipknot na pewno nie mogłaby się obejść (mają oczywiście swoje pełnowartościowe numery). Wśród nich najbardziej charakterystyczny Clown (drugi wokal, bieganie po perkusji, fucki, wypinanie się na publiczność, rytm), jeszcze ten z kolcami wokół głowy (wyraźnie poszkodowany: schowany w głębi sceny musiał się zadowolić oglądaniem rozpierduchy z tyłu i - zdaje się - uruchamianiem sampli), jeszcze jeden perkusista (rytm, fucki, wypinanie się, wydzielanie śliny, skoki) i - jeśli tylko wyszło w sumie dziewięciu - mamy całą drużynę!
Sposób, w jaki Corey - mistrz ceremonii - dyrygował publicznością, był naprawdę imponujący. Nie wierzyłem przed koncertem, że na płycie Spodka tak dobrze uda się przeprowadzany przez niego na każdym koncercie (w czasie "Spit it Out") manewr pt. "wszyscy kładziemy się na ziemi, a na jumpdafuckup skaczemy". Wyglądało to niezwykle efektownie, a publiczność dostała zasłużone komplementy. Już trochę mniej przekonujące było "a teraz uwaga, wyciągam kamerę i wszyscy będziecie w TV" (też zawsze w czasie "Spit it Out"). Rzadko zdarzają się u nas koncerty zachodnich gwiazd, na których obyłoby się bez zamanifestowania szczególnego przywiązania do naszego kraju. Również i tym razem dokonało się to w dwójnasób: poprzez owijanie się polską flagą ("Dawać mi tu ją!", "Mogę ją sobie zatrzymać?") i powtarzanie wyuczonych polskich zdań (nie uwierzycie, ale akurat wśród nich nie było żadnych wulgaryzmów!). No i do tego oczywiście "kocham was, jesteście najlepsi!". Nie podejmuję się oceny szczerości tych i podobnych dokonań, stwierdzam tylko, że miłość do Polski bijąca z twarzy Coreya nie była na tyle silna, by wydostać się poza maskę i dać się zauważyć (choć znaleźli się tacy, którzy uważali inaczej). A przecież przywiązanie do naszego kraju można zamanifestować na tyle innych sposobów (podsunę tylko jeden: zagrać choć trochę dłużej niż 75 minut)!
Wydarzyło się w czasie koncertu Slipknot i coś, czego tanim efekciarstwem bym nie nazwał: solo perkusyjne - pokaz niewątpliwych umiejętności muzyka. Pokaz tym lepszy, że - obracający się na wszystkie możliwe sposoby zestaw perkusyjny - ustawił się wreszcie i tak, że grę (przypiętego pasami) perkusisty mogliśmy podziwiać z góry! No a bardzo efektowne oświetlenie dopełniało całości. Jedynie tzw. oprawa satanistyczna koncertów, której Slipknot jest wierny, pozostawia niewielkie pole do popisu. Tu naprawdę ciężko, niestety, wymyślić cokolwiek nowego. Panowanie kozłów, świecących szóstek i pentagramów wydaje się niezagrożone. W tej materii pozostaje jedynie dążenie do perfekcji, co zespołowi Slipknot udaje się świetnie.
P.S. Muzyka bardzo mi się podobała i wyprawy na koncert ani trochę nie żałuję. Imponuje mi, ilekroć komuś udaje się przekroczyć dotychczasowe ramy gatunku. Najbardziej spodobały mi się kawałki #3, #4, #7, #11. Szkoda, że zabrakło moich ulubionych #5 i #8. Najbliższa przyszłość heavy metalu należy zapewne do Slipknot i tych, którym uda się ich prześcignąć. Panowanie zespołów na "S" (bo tych na "M" chyba już nikt nie pamięta) będzie trwało nadal, tylko że na pewno nie będą już nimi Slayer i Sepultura (chyba pora przestać się łudzić, że nagrają jeszcze coś dobrego).