- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Slayer, The Haunted, Daath, Berlin "Columbiahalle" 3.07.2010
miejsce, data: Berlin, Columbiahalle, 3.07.2010
Ależ mi się urlop zaczął w tym roku... Od Slayera! A drugie szczęście? Widzieć Amerykanów drugi raz w przeciągu miesiąca i to wcześniej w towarzystwie "Big Four"! O ile czerwcowy występ w Warszawie był bardzo dobry, to jednak dopiero impreza klubowa pokazała, jak zespół tej klasy powinien brzmieć. A brzmienie było siarczyste, aż zastawki w sercu się szerzej otwierały, by krew nadążyła przepływać. Ten dzień był szczególny, przynajmniej dla Niemców, z jeszcze jednego powodu: reprezentacja czarnych koszul upokorzyła Argentynę, co mogło mieć wpływ na poziom zadowolenia pod sceną. Wspominam o tym, bowiem nie sądziłem, że będzie aż tak potworny młyn. Może nie należy tego łączyć ze sobą, może młyn byłby większy, gdyby podopieczni Maradony spuścili lanie Szkopom, a może fani Slayera wszędzie są popieprzeni, niezależnie od szerokości geograficznej. "Columbiahalle" należy do najlepszych klubów koncertowych: szeroka scena, kilka wejść, profesjonalna obsługa, dobre warunki akustyczne. Brakowało jedynie przewiewu, który studziłby pomieszczenie.
Wybrałem miejsce pod samymi barierkami. Jako pierwszy na scenie pokazał się zespół Daath. Pisownia nazwy mnie trochę zmyliła - znaki diakrytyczne nad literami "a" kazały umieszczać korzenie kapeli w Skandynawii, lecz przybyła ona z Atlanty w USA. Również muzyka, którą zaprezentowali, była trochę nieamerykańska: połączenie viking metalu z death metalem. Ale grali sprawnie, śmiem nawet twierdzić, że przeskoczyli The Haunted, który nie porywa mnie ani w wersji studyjnej, ani w koncertowej, jak się okazało. Ci drudzy dostali sporo czasu na przypodobanie się maniakom i dobrze to wykorzystali, bo jakieś tam owacje na koniec były. Thrash w ich wykonaniu jest bezbarwny, pazur ostry, ale... trudno posądzić Szwedów o złe zamiary (he, he).
Slayer za to zaprezentował się wybitnie. Co to oznacza, wiedzą wszyscy, którzy wiedzą: pourywane łby, mokra podłoga, podarte lumpy. Już od pierwszych taktów "World Painted Blood" tłuszcza pod sceną kłębiła się jak larwy na śmierdzącej padlinie. Obok mnie stali dwaj niezbyt rośli Niemcy, po dwóch numerach błagali ochronę o ratunek. Ich miejsca zaraz zajęli potężni kolesie, którzy tak mnie poturbowali, jak nikt na żadnym koncercie. Wybrałem się na Slayera do Berlina, bo miałem nadzieję, że chociaż tu będzie łatwiej... Nic z tego. Kocioł nie był gorszy od tego, jaki widuje się w Polsce - fani Zabójcy wszędzie są nieobliczalni. Dostrzegł to Araya, który rzucił w przerwie między "Disciple" a "Beauty Through Order", że pełno tu maniaków. Trzeba w tym miejscu dodać, że w "Columbiahalle" tłumnie stawili się Polacy i tak naprawdę to oni nakręcali młyn, nie ujmując niczego Niemcom. Ale i tak wszystkie komplementy szły na konto gospodarzy. I znów okaże się, że to najlepsza publiczność na świecie.
Ciśnienie stale rosło: "Jihad", "War Ensemble", "Expendable Youth", "Payback", "Season in the Abyss". King się nie oszczędzał i tłukł łbem w rytm grobowych kołysanek. Hanneman był bardziej oszczędny w okazywaniu emocji. Moment kulminacyjny nastąpił podczas wykonywania "Raining Blood". Muzycy odwróceni tyłem do widowni, skupieni wokół perkusji, na której okrutnie wyżywał się Lombardo. I zaczęło się: ten piekielny riff rozsadził salę, która i tak trzeszczała już w posadach. Ludziska nie zważali już na nic i tratowali się jak w amoku. Wtedy też poleciały moje seki w kanał i tylko dzięki wyjątkowej uprzejmości ochroniarza odzyskałem je nietknięte. Zapadła decyzja: nigdy więcej Slayera pod sceną. Dla okularników to zbyt duże ryzyko. Posępnie zabrzmiały kolejne utwory: "Aggressive Perfector", "Hell Awaits", "Mandatory Suicide", masakrycznie zagrali "Chemical Warfare". Nie miałem już sił, by skandować nazwę zespołu.
Światła na tym show były naprawdę doskonałym tłem do muzyki - szczególnie te jaskrawe flesze usytuowane tuż przed podestem, których sukinsyńską rolą było oślepianie publiki.
"South of Heaven" to jeden z najbardziej melodyjnych i rozpoznawalnych kawałków Zabójcy - perfekcyjnie wykonany. "Silent Scream" i nieśmiertelny "Angel of Death" dopełniły dzieła zniszczenia. W sumie przez uszy przeleciało 18 kawałków. Półtorej godziny czystego thrashu, niemiłosiernej młócki, która trzewia zmieniła we wióry. Bez bisów, bez mizdrzenia się, ale i bez szpanu. Komu się podobało, to dobrze, komu nie - mógł siedzieć w domu. Minusy? Brak "Dead Skin Mask" w zestawie.
W domu odkryłem liczne siniaki na całym ciele. Czyli było doskonale.
Materiały dotyczące zespołów
- Slayer
- The Haunted
- Daath