- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Slayer, Megadeth, Vader, Łódź "Hala Arena" 11.04.2011
miejsce, data: Łódź, Hala Arena, 11.04.2011
Od dawna oczekiwany koncert zaczął się dla mnie już na trasie do Łodzi. Zwykle jeżdżę na wszelkie gigi sama, pociągiem, ale tym razem zdecydowałam się na samochód pełen fanów Megadeth. Moje plany, by przespać się trochę w czasie jazdy, aby odżyć po intensywnym weekendzie, wzięły w łeb, lecz za to odrodził się klimat, którego mi brakowało - zażarte dysputy o wyższości jednych zespołów nad innymi, niewybredne żarty, śpiewanie idiotycznych piosenek i ogólnometalowe rozważania na tematy egzystencjalne. Śmiałam się przez całą drogę. W Łodzi, która okazała się jeszcze bardziej paskudna, niż się spodziewałam, zafundowaliśmy sobie wycieczkę krajoznawczą, podczas której - poszukując klubu "Lizzard King" - pomyliliśmy trasę i znaleźliśmy się w plątaninie wąskich, szarych uliczek.
Megadeth, Łódź 11.04.2011, fot. W. Dobrogojski
Na szczęście spotkanie z Ellefsonem (David Ellefson, basista Megadeth - przyp. red.) przesunęło się i zdążyliśmy zobaczyć jeszcze, jak muzyk prezentuje swoje umiejętności na scenie. Ucieszyło nas to niezmiernie, bo błądząc w deszczu straciliśmy już nadzieję na ujrzenie muzyka i zaczęliśmy planować zbiorowe samobójstwo. Po podpisaniu wszystkich podetkniętych gwieździe fantów ruszyliśmy pożywić się trochę, aby zebrać siły na masakrę, która nas czekała. Zostawiliśmy samochód kawałek przed "Areną". Stwierdziłam, że nadmiar rzeczy będzie mi przeszkadzał, więc ruszyłam w kierunku hali w samym bezrękawniku. "Nie jest ci zimno?" - pytali znajomi. "Nawet jeśli teraz nie jest, to po koncercie na pewno będzie!". Ja jednak byłam absolutnie przekonana, że po koncercie będę zupełnie obojętna na warunki atmosferyczne, ponieważ euforia rozgrzeje mnie od środka, zaburzając zwykły sposób odczuwania. Nie pomyliłam się.
Koncert Vadera jakby przepłynął obok mnie. Szybko się zakończył, ustępując miejsca oczekiwaniu na Megadeth. Gdy tylko zespół wszedł na scenę i zaczął "Trust", już wiedziałam, że coś mi nie pasuje. Po dwóch kolejnych kawałkach utwierdziłam się w swoim przekonaniu. Wokal Dave'a był słaby, jeszcze dodatkowo ściszony, pewnie po to, by nie eksponować jego niedoskonałości, co jednak przyniosło odwrotny efekt. Jednak o ile to dało się jeszcze jakoś przeżyć, to to, co akustycy zrobili z perkusją Drovera, zabijało jakość odbioru. Za każdym razem, gdy stopa grała gęściej, z dźwięku robił się jeden wielki huk, linie Brodericka i Ellefsona gubiły się w tym wszystkim, a Mustaine po prostu niknął. Najbardziej dramatycznie zarżniętym przez to kawałkiem był "Head Crusher", który dotarł do mnie jako dudniąca dźwiękowa papka ze znajomymi motywami. "Symphony of Destruction" jak zawsze wywołało entuzjazm wśród publiczności, a końcówka z "Mechanix" - szpila wymierzoną w Metallicę - nie u wszystkich znalazła zrozumienie, bo parę osób wyraźnie śpiewało nie to, co trzeba. Dave pomachał, przesłał całusy, poprzechadzał się wzdłuż sceny i zakończył gig. Może nie było to do końca pozbawione związku z moim skrajnym zmęczeniem, ale koncert Megadeth wydał mi się bardzo słaby.
Megadeth, Łódź 11.04.2011, fot. W. Dobrogojski
Podczas przerwy przewiesiłam się przez barierkę i chyba zasnęłam na moment. Po niespaniu przez dwa dni opanował mnie tragiczny kryzys. "No, nie śpij, kurwa, teraz będzie Slayer!" - mówiłam do siebie, ale głowa bezlitośnie ciążyła mi w dół. Nad scenę wjeżdżały slayerowe dekoracje, sprawdzał się dźwięk, a ja spałam sobie w najlepsze.
Na scenie pojawił się Slayer. Zmartwychwstałam w sekundę. Nagle całe wyczerpanie rozwiało się, a na twarzy zakwitł mi uśmiech. Głowa opadła w dół już nie po to, by zawisnąć bez ruchu - teraz rozpoczęło się szalone wirowanie włosów i darcie mordy - "World Painted Blood". Forma chłopaków zaskoczyła swoją perfekcyjnością. Zespół, który gra już milion lat, potrafił wyrzucić z siebie nieskończone pokłady energii. Grali po prostu doskonale. Wokal Tomka, po nie do końca udanych staraniach Dave'a, wydawał się sto razy mocniejszy niż zwykle, Kerry rzucał łysą głową, na której błyszczącej powierzchni migotały światła, Lombardo zapierdzielał jak maszynka, a O'Brien wymiatał równo, dzielnie wspierając zespół - tak, jak można się było spodziewać, bo w opinii wielu osób jest lepszym gitarzystą niż Hanneman. Gdy doszło do "War Ensemble", nastapił rozkurw kosmosu. Trudno byłoby chyba znaleźć osobę, która nie dałaby się ponieść i nie wydzierałaby się razem z Tomem. "Postmortem, temptation...".
Slayer, Łódź 11.04.2011, fot. W. Dobrogojski
Tomek bierze mikrofon: "Dance with the dead in my dreams..." Nie wytrzymuję i drę się: "Aaaaaaaaaa!!!" - bo na nic lepszego nie było mnie stać. No, grajcie! "Dead Skin Mask" było jednym z obowiązkowych punktów programu, ponieważ po "Sonisphere" pozostawiło we mnie niedosyt, spowodowany nieodpowiednim nagłośnieniem, zabijającym gitarowy motyw, a teraz... O, tak! Teraz ów riff zrobił to, co zrobić powinien, czyli przejechał mi walcem po flakach. Dostałam ataku dzikiego szału i chyba zabiłam kogoś stojącego obok, waląc go czaszką w twarz, ale nic mnie to nie obchodziło. Cóż to była za moc! Moja ekstaza rosła z każdym kolejnym kawałkiem. "The Antichrist", "Americon", "Payback", "Seasons in the Abyss"... Na "Snuff" Lombardo narzucił takie tempo, że kawałek trwający cztery minuty chłopaki zagrali w dwie, profesjonalnie radząc sobie z sytuacją i grając dwie solówki na raz. Chyba im też udzieliło się podniecenie publiczności. Jeśli ktoś stał bez ruchu podczas tego koncertu, to musi być jakimś mutantem, naprawdę. Na "Raining Blood" znów wrzaski z całej sali, odgłos ciał uderzających o barierki. Wieńczący koncert "Angel of Death" ostatecznie zmasakrował wszechświat. Ujmujący uśmiech Tomka na pożegnanie - koniec.
Slayer, Łódź 11.04.2011, fot. W. Dobrogojski
Wydawało mi się, że grali bardzo krótko. Zawsze mam takie poczucie po najlepszych koncertach. Z głową jeszcze wirującą, z mózgiem falującym wewnątrz czaszki wyszłam z "Areny" w chłód nocy. Było mi tak gorąco, że moje ramiona i głowa parowały. Ktoś mówi coś o Megadeth, podniecając się koncertem. "Mówcie o Megadeth co chcecie, ale Slayer to jest, kurwa, moc!" - rzucam w pokoncertowym amoku. Spod każdego wiaduktu, z każdego tunelu, odbijające się echem od każdego muru: "Slayer kurwa!!!". Na plakatach wokół "Areny" napisy czarnymi markerami: "Slayer kurwa!!!" Ooooch... Mój kark. Moje łydki. Moje łokcie. Moje wszystko. Au. Nie da się ukryć - Slayer pozamiatał. To był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam. Dodatkowy plus dla zespołu za to, że nie będąc na szczycie listy moich ukochanych, potrafił wzbudzić we mnie takie emocje... Wow. Powrót do domu w samochodzie pełnym Megadethowców. "I co?" - pytam. "Slayer, kurwa, zmiażdżył".
Zobacz:
- zdjęcia z koncertu w Łodzi 11.04.2011: Slayer, Megadeth,
- zdjęcia z koncertu w Pradze 10.04.2011: Slayer, Megadeth.
- relacja: Slayer, Megadeth, Vader 11.04.2011, autorka: Katarzyna "KTM" Bujas,
- relacja: Slayer, Megadeth, Vader 11.04.2011, autor: Krzysiek "kksk".
Megadeth zagrał jednej z najlepszych koncertów na jakich byłem a byłem na dość dużej ilości.
Jedż na lady gage to mozę ci będzie odpowiadało :)
Zobacz inne relacje
Slayer, Megadeth, Vader, Łódź "Hala Arena" 11.04.2011
autor: Katarzyna "KTM" Bujas
Slayer, Megadeth, Vader, Łódź "Hala Arena" 11.04.2011
autor: Krzysiek "kksk"