- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Slayer, Anthrax, Kvelertak, Berlin 12.11.2015
miejsce, data: Berlin, Columbiahalle, 12.11.2015
Nie jest bezpiecznie jeździć na koncerty do państw muzułmańskich. Anglia, Francja, Niemcy, Dania - wszędzie tam może się zagotować. Oczywiście ironia losu w swej złośliwości może przerwać życie w najmniej spodziewanym momencie. Zwykła pirotechnika może przerodzić się w tragedię. Jadąc do Berlina o tym wszystkim nie myślałem, zresztą atak terrorystyczny nastąpił dobę później. Może i Europejczycy są mięczakami, bo każdy Arab po zamachu na meczet chwyciłby po kałasza, a nie znicze i kwiatki, lecz nakręcanie spirali nienawiści to też nie jest rozwiązanie problemu. Tak czy siak chciałem tu wyrazić sprzeciw wobec fanatyzmu religijnego w każdej postaci. Z ekstremizmem grupy metalowe powinny walczyć zaciekle, a nie z religią jako taką.
Slayer, o którym tu najwięcej będzie powiedziane, uprawia niestety tę najbardziej trywialną nagonkę na symbole religijne. W okresie, kiedy rodził się thrash metal może i miało to jakąś buntowniczą nutę, ale teraz (w szczególności po erze black metalu) brzmi to jak syk spuszczanego z dętki powietrza. Nie zmienia to na szczęście muzyki, a ta w przypadku Slayera brzmi ostro i drapieżnie, a 12 listopada w "Columbii", stojąc pod barierkami, czułem wręcz, że jestem na koncercie deathmetalowym. Taki był wyziew.
Na pierwszy ogień poszedł norweski Kvelertak. Właściwie ledwo wszedłem do klubu, a oni zaczęli grać. Prawie bym się spóźnił. O zespole tym od jakiegoś czasu "się słyszy", a to oznacza, że stają się rozpoznawalni. Ponieważ nie miałem bliższej styczności, zdziwiło mnie, że na scenie zainstalowały się aż cztery gitary. Osobiście uważam, że im mniej muzyków na deskach, tym lepiej. I rzeczywiście początkowo wszystko się zlewało w jedno kakofoniczne rzężenie, a na domiar złego wokal był słabo wyeksponowany. Im dalej, tym lepiej mi się tego słuchało, a ostatnie dwa bardzo długie, melancholijnie drapieżne utwory dosyć mi się podobały. Tyle osób na scenie, a raczej mało się działo, na szczęście wokalista nad tym panował (gitarzyści ewidentnie pilnowali, by się nie pogubić). Wydali dopiero dwa pełnometrażowe albumy i na nich oparli swój występ. W muzyce, na moje ucho, łączą viking metal z thrashem.
Slayer, bilet i kostka Scotta Iana, Berlin 12.11.2015, fot. Mikele Janicjusz
Zabawa rozkręciła się na maksa przy Anthrax. Uwielbiam tę kapelę za luz, za wesoły imidż, za świetny repertuar do wykonywania na żywo. Praktycznie od pierwszych dźwięków - jakże by inaczej - "Caught in a Mosh" zespół ustawił się na najwyższe obroty. Joey Belladonna przeleciał przez całą scenę jak wicher z mikrofonem przypiętym do ręcznego statywu, Scott Ian od razu zaczął kręcić te swoje szalone młynki, a Charlie Benante szalał za wspaniałym zestawem perkusyjnym. Frank Bello też nie trzymał się lewej strony sceny, może najmniej ekspresyjnie zachowywał się najmłodszy w ekipie Jonathan Donais. Niemcy od razu zaczęli podskoki pod sceną. Chociaż to chyba byli Polacy, a jak zawsze w pierwszych szeregach słychać było swojskie "napierdalać". Do "napierdalać" idealnie pasuje "Got the Time". Wokalista już przy krawędzi sceny przybijał piątki, na pewno bawił się lepiej niż niejeden fan z "bloku zachodniego". "Madhouse" i papa zaczynała mi się coraz bardziej cieszyć.
Widział ktoś koncert Anthrax bez "Antisocial"? Jeśli tak, to chyba był niezłym szczęściarzem. Ale to kawałek tak dynamiczny, tak wdzięczny do wspólnych zabaw z fanami, tak bardzo anthraxowy, że występ bez niego byłby jakiś niepełny. Absolutną nowością w programie był "Evil Twin", który trochę przystopował zabawę publiczności. Nie wszyscy też wczuli się w "Fight'em 'Til You Can't". Dopiero "Indians" na nowo rozkręcił młyn, choć to bardziej kawałek do pośpiewania niż do poskakania. Dla mnie zaskoczeniem był cover "March of the S.O.D.". Ostatnie dwa numery zagrane przez Anthrax to "In the End" oraz legendarny "Among the Living". Odniosłem jakoś wrażenie, że końcówka koncertu nie dorównywała początkowi - chyba napięcie trochę siadło po rewelacyjnym początku. Niemniej Anthrax to Anthrax, i cieszyłem się na spotkanie z nimi bardziej niż ze Slayerem.
Bo do mnie fenomen Slayera nie przemawia. Owszem, kocham tych skurwieli, ale tego kultu, którym się otacza Amerykanów, nie rozumiem. Widowisko dali świetne, pełne miażdżących riffów, potężnych uderzeń w bębny i poobracanych krzyży. Najpierw jednak scenę zasłoniła biała kurtyna - technicy postanowili zrobić nam niespodziankę, szykując scenę dla gwiazdy wieczoru. Tak więc oczekiwaliśmy na trąbę powietrzno-muzyczną. I w istocie tego się doczekaliśmy: tak grzmieli Araya i spółka, że ściana dźwięku wyrosła przed sceną, czemu towarzyszyły podmuchy wiatru. W takie miejsce się wjebałem pod scenę, że dmuchało mi w pysk z głośników. Ale po kolei.
Przy dźwiękach utworu instrumentalnego "Delusions of Saviour" na białej zasłonie zaczęły pojawiać się świetliste pentagramy i inne symbole związane z bohaterami wieczoru. Na zakończenie technicy szarpnęli zgrabnie kurtynę i oczom zgromadzonych ukazał się piękny widok: na tylnej ścianie zawieszono banner z reprodukcją okładki najnowszej płyty, w centralnym miejscu na podeście ustawiona była perkusja, pod sufitem wisiały dwa krzyże, które w rytmie utworów opadały i podnosiły się. Scena wybitnie bogata nie była, lecz z pewnością sugestywna. Jestem pewien, że moherowe babcie dostałyby palpitacji serca na taki widok. Jednym słowem, Slayer zaszokował. Niektórych.
Szokująca była setlista. 20 utworów, w tym wszystko, co powinno być. Na promocję "Repentless" (2015) grupa wybrała utwór tytułowy, który poleciał na początek, potem "When the Stillness Comes", "Vices" oraz "Implode". Przetasowane były te dzieła takimi petardami, jak "Postmortem", "Disciple", "God Send Death" czy "Waaaaaar Ennnseeembleee". Gdzieś tam po drodze wkradły się perełki z poprzedniej płyty, czyli "Hate Worldwide" i "World Painted Blood". Inaczej niż Anthrax, Slayer nie od razu wszedł na wysokie obroty, ale zyskiwał z każdym kolejnym numerem. Po "War Ensemble" już takie mięcho leciało ze sceny, że strach się bać!
Cofnięcie się do czasów, kiedy tryumfy święciły pierwsze płyty groźnego Slayera odzianego w pieszczochy z gwoździami, dowodzi, że ta muzyka się nie starzeje. "Mandatory Suicide", "Chemical Warfare", a potem nawet archaiczne kompozycje "Die By the Sword" i "Black Magic" wstrząsnęły klubem. Czasami używa się wyświechtanej formuły: "zespół nie brał jeńców", ale w tym przypadku naprawdę tak było. No tak napierdalali, że uszy bolały w ekstazie. Oczywiście Kerry King miał na to wyjebane i z obojętną miną robił swoje. Kompletnie nie obchodziły go odczucia fanów, ważne było, co sam o tym myśli. Podczas "Seasons in the Abbys" nie miałem już sił. A jeszcze poprzedzony słynnym wstępem wokalisty "Dead Skin Mask" i mroczny zastrzyk "Hell Awaits".
Na chwilę zeszli ze sceny. Na bis była potworna wiązanka: "South of Heaven", "Raining Blood" i "Angel of Death". Ostatni gwóźdź do krzyża. Totalna masakra. I krwawy wymiot. Eksperyment na żywych nie powiódł się - nikt nie wyszedł z klubu martwy i niezadowolony. Piękny koncert. Inny niż Anthrax i w tej kategorii trudno mówić, który lepszy. Wieczór należał do Slayera - to oczywiste.
Forma muzyków chyba bez zarzutu. Grali spokojnie, a wyszło wściekle. Jak oni to robią? Tom Araya uśmiechał się szatańsko... Coś mi się wydaje, że on wie, jak to się robi. Przez chwilę złapałem z nim dłuższy kontakt wzrokowy, ale na backstage mnie kurwa nie zaprosił! Kerry King olewał wszystkich, żadnego sygnału, że koncert sprawia mu frajdę. Najwięcej chyba zależało Gary'emu "Awaits" Holtowi, który często coś tam zagadywał do fanów. Obdarował też ich niezliczoną ilością kostek. Pechowo stałem między Arayą i Kingiem. Zupełnie niewidoczny był perkusista Paul Bostaph. Robił swoje i tyle w temacie.
Krótko po północy, siedząc już w busie, dostałem takiego esemesa: "Philthy Animal zmarł". Trochę mi ta wiadomość popsuła nastój. Kochałem tego skurwiela. Co jednak będzie, gdy pewnego razu przeczytam: "Ian Lemmy Kilmister nie żyje"...