- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Six Feet Under, Illdisposed, In Slumber, Fairytale Abuse, Mindlag Project, Bad Tripes, Arcadia, Wrocław "W-Z" 3.05.2010
miejsce, data: Wrocław, W-Z, 3.05.2010
Obrodziło latoś koncertami, a przed nami jeszcze sporo wydarzeń, stąd i niska frekwencja na koncercie weteranów z Six Feet Under dziwić nie powinna, mimo całkiem porządnej akcji reklamowej. Plakaty były w mieście dobrze widoczne i sądzę, że podobnie było na łamach internetowych. W dodatku była to ich pierwsza wizyta w Polsce od czasu trasy promującej "Haunted".
Przyznać jednak muszę, że choć pod koniec liczba obecnych dochodziła zapewne do 200 osób, to początkowo tak wesoło nie było i występ otwierającego ten wieczór zespołu Arcadia obserwowała tak skromna garstka osób, że nie wierzyłem własnym oczom, pamiętając ten klub wypchanym do pełna na niejednym koncercie. A warto było przyjść nie tylko by posłuchać, ale także i zobaczyć kolejnego weterana - Paula Speckamana, który zajmował się stoiskiem sprzedaży. Podpytany na tę okoliczność zapowiedział, że być może w przyszłym roku zajrzy osobiście z koncertami. Może jednak by tak wcześniej? W końcu nowy album Master właśnie się ukazał.
W gruncie rzeczy ci, którzy dotarli później, nie muszą żałować, bo występ Arcadii był nędzny. Włosi zaprezentowali nudny i stereotypowy metalcore, z którego udało mi się zapamiętać tylko straszliwie rozkrzyczany wokal, a i ten niestety nie pokazał niczego, co nastroiłoby mnie do grupy choćby trochę przyjaźniej.
Znacznie weselej było podczas występu francuskiego (tego domyśliłbym się nawet bez zapowiedzi - po charakterystycznym akcencie wokalistki i różnych dygresjach muzycznych) Bad Trip. Zespół z dwoma niewiastami w składzie prezentował się wizualnie całkiem sympatycznie, a w dodatku pokazał całkiem rozrywkowy elektro metal(?) czy raczej kocioł z przeróżnymi składnikami. Bujali całkiem przyjemnie, zwłaszcza że chwilami dość udanie próbowali sięgać po sprawdzone wzory w postaci Ministry. A wokalistka z jakichś powodów kojarzyła mi się z samą Lori Bravo z Nuclear Death. Nisko strojone, masywne riffy przeplatane były wątkami orientalnymi, flamenco, ale największe wrażenie zrobił na mnie jakżeż francuski, na wpół knajpiany, a na wpół kojarzący się z pieśniami wilków morskich, akordeon. Publiczność reagowała wątłymi brawami, chyba bardziej z uprzejmości, bo widać było, ze propozycja Francuzów leżała raczej daleko od gustów obecnych.
Nieco bardziej rozruszał publikę austriacki Lost Dreams. Wprawdzie ile już takich zespołów słyszałem, to nawet nie podejmuję się zgadywać (zwłaszcza ostatnio obserwuję straszny wysyp, a może tylko więcej ich do mnie dociera?). Wiele mówiła koszulka The Haunted noszona przez jednego z gitarzystów, bo w rzeczy samej zespół ten zaprezentował dynamiczną i melodyjną zarazem wersję death metalu "Made in Gothenberg". Wyraźnie było słychać obowiązkowe maidenowskie zapożyczenia, a gitarzyści często i chętnie stroili miny i przyjmowali różne pozy. A wokalista oczywiście się dwoił i troił, starając się tworzyć sam z sobą dialogi za pomocą growlingu i histerycznych krzyków. O ile mogłem się zorientować, jakaś połowa seta pochodziła z ostatniego krążka Austriaków - "Wage of Disgrace". Były przez chwilę transowe klawisze, później pojawiły się też klimaty orientalne. Najlepsze wrażenie zrobił na mnie wolniejszy, bardzo rytmiczny początek "Death Machines" później rozwijający się w solidny czad, ozdobiony solówkami. Rzetelnie zabrzmieli, ale o porwanie mnie takimi dźwiękami może być ciężko, zwłaszcza że chwilami przesadzali z melodyjnością. Ale z pewnością jest to bardzo koncertowa muzyka.
Zresztą Lost Dreams i tak wypadli w moich oczach lepiej niż francuski Mindlag Project, dokooptowany w ostatniej chwili do składu w zastępstwie za duński Fairytale Abuse. Nie powiem, starali się. Ale nie wyszło. Głównym skojarzeniem, jakie mnie nachodziło, było to, że jak się naładuje tyle grzybów w jeden barszcz, to któryś z nich może się okazać trujący. Intro na elektrycznej wiolonczeli, kojarzące się z posępnymi klimatami My Dying Bride, kazało się spodziewać kolejnego zaskakującego zwrotu akcji na tym i tak już dziwnym koncercie. Tymczasem później zapodano żwawy death - core - thrash. A zresztą - czego tam nie było? Nawet jakieś blackowe elementy się znalazły. Nie bardzo było wiadomo, w jakim kierunku ciągną, bo głównemu wokaliście bliżej było (następny!) do Lindberga z At The Gates. Za to gitarzysta o aparycji spasionego Nocturno Culto preferował bardziej bazowe death'n'rollowowe klimaty, ale czasem chyba sądził, że jest wirtuozem swojego instrumentu. Straszna mieszanka, jako całość zdecydowanie niestrawna. Wyraźnie widać było, że dwóch liderów w tym zespole to o jednego za dużo.
Kolejni Austriacy, z In Slumber, bez zbędnego wstępu dołożyli mięsistym, ale niepozbawionym melodii death metalem i dla mnie właściwe dopiero od tego momentu koncert naprawdę się zaczął, bo zasada doboru supportów jest wielką zagadką i na pewno nie wyszła całości na dobre. Robiły wrażenie utwory z ostatniej płyty In Slumber - "Arcane Divine Subspecies", sprawiając, że chyba zapoznam się bliżej z ich ofertą. "Fragile Synthetic Order" brzmiał chwilami wręcz nostalgicznie, choć duża jego część oparta była na solidnych blastach. Ale w utworze tym sporo było oddechu, pozwalającego nawet umieścić w nim jeszcze jakieś solo. Wokalista zespołu starał się nawiązać kontakt w widownią, dzięki czemu pod sceną znów trochę ożyło. Mógł się podobać także "Patchwork Masquerade", gdzie panowie nabrali niemal blackowej intensywności. Całość ich krótkiego z konieczności występu zamknął utwór tytułowy z poprzedniej płyty - "Scars: Incomplete", łączący w sobie wolniejsze, majestatyczne partie z kolejną porcją ostrej jazdy.
Duński llldisposed zaskoczył mnie intrem, w którym głównym elementem był gotycki wokal bliski dorobkowi Sisters Of Mercy. Na szczęście to tylko taka mała prowokacja, bo później było już bardziej znajomo. Pierwsze utwory jakoś mnie nie przekonały, choć był wśród nich świetny "Purity of Sadness". Nagłośnienie pozostawiało moim zdaniem wiele do życzenia i dopiero gdzieś w trakcie trzeciego w zestawie "Weak Is Your God" się poprawiło. Bo Summer wydawał się początkowo bujać w obłokach, a jego wzrok sięgał gdzieś daleko, ale na pewno nie na widownię. Na szczęście złapał kontakt z fanami, a nawet nakłonił do odśpiewywania "Weak Is Your God", a później do wspólnego pokrzykiwania. Wcześniej pojawił się też jedyny utwór z ostatniego krążka, czyli "Just Come and Get Me". Ale tak naprawdę rozruszał mnie, jak to określił Bo - "some old shit", czyli utwór tytułowy z "Submit". Tu wreszcie zobaczyłem zespół, który zapamiętałem najlepiej. Niestety panowie nie sięgnęli w głębszą przeszłość, czyli moje ulubione początkowe krążki.
Od strony wizualnej wypadli rasowo, bo ilość tatuaży zdecydowanie przekraczała średnią, a Jakob "Batten" Hansen szpanował gitarą, na której pyszniła się duńska flaga, a i jego sola robiły wrażenie swą mocą. Jak na pierwszy koncert w naszym kraju w swej prawie 20-letniej karierze grali zdecydowanie za krótko, ale za to postarali się o przekrojowy set, bo po "Submit" pojawiły się utwory także z "1800 Vindication", "There's Something Rotten in the State of Denmark" czy wieńczący całość "Throw Your Bolts" z "Burn Me Wicked". W trakcie tego ostatniego Bo wskoczył na chwilę w szalejący pod sceną młyn, co wyraźnie spodobało się obecnym i trudno się temu dziwić. Czułem pewien niedosyt, ale tego dnia najwyraźniej wszyscy bardzo się spieszyli, bo zespół daleki był od wykonania pełnej listy utworów.
Pojawienie się na scenie Chrisa Burnes'a wywołało spory entuzjazm zgromadzonych, którzy po każdym utworze skandowali gromko nazwę gwiazdy wieczoru, czyli Six Feet Under. Patrząc na członków zespołu, widać było, że to już weterani sceny, w końcu każdy ma na koncie ćwierć wieku na grania, ale zaprezentowali się bardzo rzetelnie, choć może trochę za bardzo rzemieślniczo. Poza kilkoma utwory mocno mi się zlewały, brzmiąc bardzo podobnie. Słuchając Chrisa zrozumiałem, dlaczego na płytach z coverami, a jest ich już trzy, nawet nie próbuje używać innych wokali niż swojego firmowego głębokiego growlingu, bo próby skrzeczenia wypadały chwilami dość groteskowo, przypominając głosy filmowych Nazguli. Ryk ma jednak potężny i to on zdominował koncert na równi z masywnymi riffami Steva Swannsona i Terry'ego Butlera, starych kumpli jeszcze z czasów Massacre.
O dorobku SFU i koncercie tym wiele mówi fakt, iż na 18 zagranych utworów aż 7 pochodziło z "Haunted", zdaniem wielu najlepszej, debiutanckiej płyty Chrisa i kumpli, nagranej w czasach, kiedy w zespole był jeszcze Allen West. Zdominowały one zdecydowanie drugą połowę koncertu i tu nie mogło zabraknąć między innymi "Lycanthropy", "Suffering in Ecstacy" czy "Beneath a Black Sky", ale tak naprawdę wrażenie zrobił na mnie jedynie klasyk pełną gębą, czyli "Human Target", którego motoryka chyba nikomu nie pozwala pozostać obojętnym. Nie mogło zabraknąć także utworów bardziej współczesnych, choć znaczenie okresu "westowskiego" podkreśliły jeszcze dwie kompozycje z "Warpath". Rozpoczęli jednak symbolicznie od "The Day the Dead Walked". Biorąc pod uwagę sukces albumu "True Carnage", dziwiło że był to jedyny wybrany z niego utwór, ale spełnił swoje zadanie, pokazując zespołowi, że widownia jest głodny takiego właśnie death metalu.
W czasie jednej z przerw między utworami Krzychowi szybko udało rozkręcić obecnych, którzy byli początkowo - jak na jego gust - zbyt cisi i spokojni. Zespół sprawnie przetaczał się przez kolejne utwory dość przekrojowo traktując swój dorobek. Poza debiutem priorytetowo potraktował jeszcze płytę "Maximum Violence", prezentując z niej trzy utwory, w tym "Feasting on the Blood of the Insane", oraz krążek "Commandment" z dwoma kawałkami. Pozostałe reprezentowały pojedyncze kompozycje. Pochodzący z "Death Rituals" utwór "Seed of Filth" ze swoimi monumentalnymi, potężnymi zwolnieniami stanowił dla mnie kulminację głównej części koncertu i brzmiał jeszcze bardziej imponująco niż w wersji studyjnej.
Przejście do bisów, na które złożyły się jak zawsze smakowity "War Is Coming" oraz "Shadow of the Reaper" i "Ghosts of the Undead", było właściwie niezauważalne. Tym większe było zaskoczenie obecnych, w tym i moje, kiedy po skończeniu partii wokalnych w tym ostatnim Chris, nie żegnając się, po prostu zszedł ze sceny i już nie wrócił. Po raz kolejny nie wierzyłem własnym oczom, bo takie zachowanie widziałem na koncercie po raz pierwszy i mam nadzieję, że ostatni. Zapachniało gwiazdorstwem i to w najgorszym stylu. Zdawało się to potwierdzać niestety uczucie, jakie tliło się we mnie podczas tego występu, że jest to dla nich kolejna praca do wykonania.
Poniżej pewnego poziomu nie schodzą, ale chyba nie chciało im się tego dnia wejść na wyższy. Okazali się w moich oczach sprawnymi rzemieślnikami. A pamiętając fantastyczny koncert, jaki dali wiele lat temu w Poznaniu, promując album "Haunted", oczekiwania były jednak odmienne.