- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: RPWL, Quidam, Kraków "Miasto Krakoff" 13.03.2002
miejsce, data: Kraków, Miasto Krakoff, 13.03.2002
Pierwsze nadzieje na koncerty RPWL w Polsce pojawiły się przed zeszłoroczną trasą Porcupine Tree. Niemcy stanowili jeden z dwóch, obok Karnataka, zespołów otwierających występy Wilsona i S-ki na zachodzie. W Polsce jednak popularne Jeżodrzewie zagrały bez supportu. Teraz, rok po tych wydarzeniach, to RPWL przyjeżdża do nas jako gwiazda. Nie pierwszego formatu - muzycy nie zapełniają stadionów, nie nawet drugiego, bo do popularności Porcupine Tree również im jeszcze daleko, ale... Koncert z 13 marca w krakowskim klubie "Miasto Krakoff" dowiódł, że to może, a przynajmniej powinno, się rychło zmienić. Nie wypada po prostu, aby zespół o takim potencjale przebojowym, z tak chwytliwym i idealnie nadającym się na koncerty repertuarem, miał grać przed kilkusetosobową publicznością. Ale muzycy RPWL są skromni i gra w klubowych warunkach bardzo im odpowiada, z przyjęcia w Polsce byli naprawdę zadowoleni.
Zaczęło się, co jest tradycją jeśli chodzi o krakowskie koncerty progresywne, od obsuwy czasowej. Publiczność jednak czekała z nadzieją na koncert inowrocławskiego Quidam, który grał jako support - i nie zawiodła się. Od pierwszych do ostatnich dźwięków zespół zaprezentował się w pełni profesjonalnie, jeśli nie liczyć drobnych, ale jakże uroczych i również wkomponowanych już w tradycję, wpadek wokalistki Emilki Derkowskiej, której zdarzało się mylić krótkie fragmenty tekstów. Uroczych tym bardziej, że Emilka potrafi wychodzić z takich sytuacji naprawdę w miły sposób, co wie każdy, kto słyszał choćby prezentację muzyków na nagranym na płycie koncercie podczas Baha Prog Festiwal.
Quidam promował nową płytę "Pod Niebem Czas", która wówczas miała się ukazać, ostatecznie jednak jej premiera przesunięta została na 22 kwiecień. Usłyszeliśmy zatem wiązankę utworów na niej zawartych. Wrażenie zrobiły przede wszystkim rozpoczynające koncert klimatyczne, nieco dead can dance'owe intro "List Z Pustyni" ze wspaniałymi wokalizami Emilki, dwuczęściowe "Credo" oraz również znajdujący się na nowej płycie cover Led Zeppelin "No Quarter". Prócz tego usłyszeliśmy "Kozolec" - utwór, który najprawdopodobniej zostanie dołączony do "Pod Niebem Czas" jako rekompensata za długi czas oczekiwania na wydanie albumu. Wesoły, skoczny, melodyjny, ale nie tak dobry jak "Bajkowy", mam obawy, czy aby nie ma on zastąpić "Bajkowego" w repertuarze koncertowym. Byłaby ogromna szkoda. Zestaw ten uzupełniały kompozycje z pierwszej płyty zespołu - "Quidam". Brakło nieszczęśliwie utworów z moich ulubionych "Snów Aniołów", prócz krótkiego fragmentu "Wesołej". A ogromna szkoda, bo "Łza", "Przebudzenie", "Jest Taki Samotny Dom" czy magnum opus "Pod Powieką" brzmiałyby w tym dniu naprawdę cudnie. Zespół przygotował natomiast niespodziankę. Było nią zmienione kompozycyjnie i nieco przearanżowane "Sanktuarium", rozpoczynające się w tej wersji wspaniałym, długim wstępem. O zgrozo jednak - całkowicie wycięta została solówka Maćka Mellera, zarówno ta stanowiąca cytat z "Firth Of Fifth" Genesis, jak i jego własna. Takie coś staremu fanowi ciężko jest wybaczyć. Ogólnie dobre wrażenie zrobił na mnie jak zwykle utwór "Ja Płonę". Krakowska publiczność rozkochana w Quidam długo nie chciała puścić muzyków ze sceny, w związku z czym koncert dodatkowo się wydłużył. Ale to przecież miała być dopiero przygrywka do głównego dania tego wieczoru.
Siłą RPWL są z jednej strony melodyjne, chwytliwe przebojowe tematy, a z drugiej świetne aranżacje utworów. I obie te zalety muzycy doskonale pokazali na koncertach. Okazało się, że materiał z płyt studyjnych - debiutanckiej "God Has Failed" i promowanej obecnie "Trying To Kiss The Sun" - doskonale nadaje się na koncerty. Powiem więcej - rzadko zdarza się, aby na jakimś koncercie faktycznie można było usłyszeć przebój po przeboju, a jednocześnie nasycić się i pięknem muzyki. A tak właśnie wyglądał występ RPWL. Usłyszeliśmy właściwie cały materiał z obu płyt studyjnych oraz zapowiadany cover Pink Floyd. Był to "Welcome To The Machine", w tajemniczej, ale i porywającej, rozbudowanej do blisko dziesięciu minut wersji. Świetnie pasował do mającej przecież floydowskie korzenie twórczości własnej grupy, a kwadrofoniczne nagłośnienie potęgowało efekt jaki wywołał na słuchaczach.
Zaczęło się jednak od "Trying To Kiss The Sun" oraz od paru utworów z tej płyty. Cudownie brzmiały prześliczne ballady "Waiting For A Smile", "Sunday Morning", "Believe Me" czy z poprzedniej płyty interesująco wykonany "What I Need". Nie brakowało kawałków z ostrym rockowym pazurem, przy których od razu na sali robiło się gorąco - wspomniany "Trying To Kiss The Sun" czy ciężkie, odśpiewane przez megafon "Sugar For The Ape", przed którym muzycy po kolei zademonstrowali, jak należy robić groźne miny, czego potem wokalista Yogi (który w partiach instumentalnych siadał za drugim kompletem klawiszy) uczył zgromadzoną publiczność. Brakło niestety samego finału piosenki, delikatnego sola na klawiszach, ale siła z jaką wykonano ten i tak pełen emocji utwór powalała, a łagodna studyjna końcówka chyba nie do końca jednak pasowałaby do atmosfery, jaką to nagranie wywołało na koncercie. Inny fragment który zwracał uwagę, to beatlesowski w stylu przebój z pierwszej płyty - "Who Do You Think We Are". Na koncercie nie dość że zabrzmiał z prawdziwym wykopem, to jeszcze wydłużony został o piękne dwie minuty, obudowane wokół ostatnich słów utworu "(let's stop for the while) and dream again", które do dziś brzmią mi w uszach i których tak brakuje mi teraz, gdy słucham tej kompozycji z płyty.
W drugiej części koncertu najcieplej przyjęte były "Farewell", "Home Again" oraz utwór na który czekali wszyscy zgromadzeni słuchacze - "Hole In The Sky", który wybrzmiał w połączonych ze sobą częściach pierwszej i trzeciej, zresztą wykonanej z prawdziwym kunsztem przez gitarzystę Karlheinza Wallnera. Muzyk ten, prócz wspaniałych solowych popisów towarzyszących przez cały koncert, szokował również wyglądem. Sprawiał bowiem wrażenie jakby urwał się z jakiegoś boysbandu, ale w jak najlepszym tego słowa znaczeniu - takie bowiem były refleksje pań, które w ten oto sposób doceniały go jako młodego, przystojnego faceta.
Publiczność dopisała, ale wytknę pewne zgrzyty. Wszyscy świetnie się bawili, śpiewając utwory wraz z Yogim, który czasem miał jednak problemy z nakłonieniem widzów do wspólnej zabawy, a to z racji nieznajomości przez polskich fanów języka angielskiego. Szczególnie dotknęło mnie to na samym końcu koncertu. Muzycy bowiem, wyciągani głośnymi i nieustającymi brawami na scenę (oraz przez grupkę fanów, którzy wbrew powszechnemu w Polsce zwyczajowi odczytywania nazwy grupy po polsku, zaczęli skandować ją w angielskim narzeczu), wyszli do nich po raz wtóry by zapowiedzieć, że proszą wszystkich o kilkanaście minut przerwy, a potem obiecują zagrać jeszcze kilka kawałków. Trzeba przyznać, że już wcześniej bisowali dwa razy, a koncert był naprawdę długi i zagrali cały swój znany polskim fanom repertuar. Gdy zaś tylko znikli ze sceny, widownia jakby głucha na ich słowa natychmiastowo zaczęła rozchodzić się w kierunku szatni. Zachowanie, którego chyba nigdy do końca nie zrozumiem. Niestety największy zgrzyt spowodowany został przez publiczność. Innym minusem był brak porządnego stoiska z płytami i gadżetami. Płyty wprawdzie można było nabyć, ale koszulek nigdzie nie dało się znaleźć, przez co kilka razy dało się słyszeć skandowane z widowni "Where are those f*** t-shirts?". Jak się jednak okazało - kto chciał, mógł taką koszulkę nabyć tanio od samego zespołu już po koncercie. Niestety nie wszyscy chętni dowiedzieli się o takiej możliwości.
Jeśli chodzi o wrażenia samych muzyków, wypowiadali się o koncercie bardzo ciepło i mieli zadowolone, choć zmęczone miny. Phil Paul Rissettio, perkusista zespołu, w relacji z polskiej części trasy jaką umieścił na internetowej stronie zespołu www.rpwl.de, komplementował wystrój i architekturę klubu, wspomniał także o ekipie technicznej, a konkretnie o jednym jej członku (którego sam serdecznie pozdrawiam. ;) Z uporem, ale i cierpliwością, uczył on Phila niekoniecznie cenzuralnych polskich słówek oraz tłumaczył jak obchodzić się z fanami. Zresztą niektóre z zabawnych sytuacji, jakie miały miejsce na i po tym koncercie, na długo pozostaną tematami różnych anegdotek.
Krakowski koncert był znakomitym zakończeniem trzydniowej trasy RPWL po Polsce. Każdy z występów miał swój szczegolny klimat; dość powiedzieć, że w Poznaniu zespół wystąpił przed publicznością siedzącą przez cały czas na krzesełkach, co muzycy przyjęli z optymizmem, ciesząc się, że mogą w pełni zaprezentować swoje możliwości przy skupionej widowni. W końcu RPWL to nie tylko przeboje, ale i utwory wspaniale zaaranżowane, z przepięknymi fragmentami solowymi, które zachwycają swoim bogactwem i urokiem. Ten zespół naprawdę ma ogromny potencjał i mam nadzieję, że zdobędzie kiedyś zasłużone laury. Póki co cieszmy się nim w wąskim gronie, doceniając prawdziwe piękno tej muzyki.