- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Roskilde Festival 2002, Dania, Roskilde 27-30.06.2002
miejsce, data: Roskilde, 27.06.2002
miejsce, data: Roskilde, 28.06.2002
miejsce, data: Roskilde, 29.06.2002
miejsce, data: Roskilde, 30.06.2002
Roskilde Festival 2002 był wydarzeniem, na które długo czekałem nie tylko ja, moi znajomi i przyjaciele, ale również i pozostałe około 30 osób, zwycięzców konkursów zorganizowanych na falach Trójkowego Ekspresu czy też stronach Tylko Rocka. Niestety pech chciał, że niektórzy z nich nie mogli pozwolić sobie na spędzenie tygodnia na duńskiej ziemi. Powody różne: brak urlopu, sesja w szkole, obrony czy też drastyczny brak gotówki.
Niemniej jednak nasza grupa licząca około 30 osób (w tym 7 wspomnianych wyżej zwycięskich osób) wybrała się do Danii już kilka dni przed oficjalnym otwarciem imprezy. Pole namiotowe otworzyło swoje bramy w poniedziałek 24 czerwca o godzinie 12. I o dziwo, według relacji ubiegłorocznych festiwalowiczów, owe otwarcie przyciągnęło znacznie większe tłumy, niż rok wcześniej. Do oficjalnego otwarcia festiwalu pozostały jeszcze trzy dni. Nie tracąc czasu, część z nas wybrała się na zwiedzanie Roskilde, inni z kolei Kopenhagi. Reszta obozowiczów zaś dopełniała obowiązków gospodarzy, siedząc i racząc się duńskim napojem bogów w mile upływającej kempingowej atmosferze. Długo trzeba by pisać o tym, jak Polacy potrafią bawić się na obczyźnie. Zapewne znudziłoby Was czytanie. Aby zaspokoić ciekawość, powiem tylko tyle, że przez nasze miejsce na festiwalowym polu namiotowym przewinęło się kilkanaście skrzynek z piwem, tyleż samo butelek i kartoników czerwonego wina oraz rumu. Ten ostatni jest nieodzownym napojem rozgrzewającym do czerwoności, przydatnym szczególnie w temperaturze typowo letniej, która osiągała wysokość 5 stopni C w nocy. A skoro już o pogodzie mowa, to należy zaznaczyć, że przełom czerwca i lipca to w Roskilde specyficzny okres. Burze, intensywne opady, silny wiatr. Co za tym idzie: wielkie błoto... Na pewno nie da się ukryć, że duńska Matka Natura przegięła w tym roku na maksa. W porównaniu z latami ubiegłymi Roskilde Festival 2002 przejdzie do historii - jako zimny, mokry i wietrzny. Nieopisaną pamiątką dla niektórych będzie z pewnością kaszel, ból gardła i gorączka przemycone nielegalnie przez polską granicę...
Roskilde Festival 2002 rozpoczął się 27 czerwca o godzinie 17. Do tego czasu jednak tłumy festiwalowiczów nie narzekały na brak zajęć. Organizatorzy, jak co roku zresztą, przygotowali dla nas masę atrakcji. Dosłownie masę! Ciężko było się na cokolwiek zdecydować: koszykówka, siatkówka czy wspinaczka? Filmy fabularne, koncerty na video, playstation czy też zakładanie kondomów na czas? Gdyby tego było mało, to dla niezdecydowanych pozostała jeszcze scena kempingowa, na której od wtorku do czwartku prezentowały się lokalne zespoły. Te niestety nie zakwalifikowały się do udziału we właściwej części festiwalu, jednakże ich występy na "Camping Stage" rokują nadzieję na przyszłości.
W tym roku na festiwalowym terenie działało ponownie sześć scen: pomarańczowa (największa), zielona, żółta, biała, niebieska, Roskilde Ballroom. Dodatkową atrakcję po raz kolejny stanowił namiot o nazwie "Chill Out": ot, taka duża piaskownica z własnym DJem i barkiem serwującym zdrowe napoje i żywność.
27 czerwca, godzina 17. O tej porze znaczna część festiwalowego tłumu podążała w jednym kierunku: ku festiwalowym bramkom. Na pomarańczowej scenie instalował się już natomiast lokalny zespół o patetycznie brzmiącej nazwie Superheroes. I trzeba przyznać, że do takich z pewnością należą. Koncert Duńczyków przyciągnął ogromną rzeszę nastolatków obojga płci. Należy zaznaczyć, że rockowy koncert to nie był. Takie duńskie Ich Troje. Ale na początek w sam raz. Spod pomarańczowej szybki skok pod wejście numer 9. Tu w kafejce Roskilde Daily (festiwalowej gazetki) pojawiła się "gwiazda" dnia pierwszego: Black Rebel Motorcycle Club. I chociaż panowie z pewnością do gwiazd by siebie nie zaliczyli, to jednak postawy niektórych z nich o tym nie świadczą. W dwóch słowach: zblazowani i zmęczeni. A powód owej wizyty prosty: podpisywanie płyt. I chociaż niewiele osób płyty posiadało, to trio rozdawało autografy gdzie się dało: na plakatach, gazetkach, pocztówkach i festiwalowych programach. Z kafejki szybko ruszyliśmy na zieloną scenę. Tam od pół godziny swój materiał prezentował The Beta Band. I chociaż ich koncert okazał się jednym z krótszych na festiwalu, to i tak udało nam się usłyszeć "Squares" czy też zarejestrować transowy popis perkusyjny w wykonaniu całego bandu tuż przed zakończeniem koncertu. Wszyscy zgodnie doszliśmy do wniosku, że właśnie koniec wynagrodził nam nieobecność na większości ich występu w Roskilde. Tuż po The Beta Band na tej samej scenie zagościł angielski Starsailor. I chociaż uważam ich płytę za smęciarską, to jednak muszę przyznać, że koncert to zupełnie coś innego. I teraz już wiem, że jak się ponownie do płyty dorwę, to będą mnie siłą odciągać. Na program Starsailora złożyły się głównie utwory z płyty "Love Is Here", jak "Alcocholic", "Lullaby", "Love Is Here", "Tie Up My Hands" oraz "Good Souls". Ci bardziej osłuchani z płytą wyłapali też nowe utwory - aż trzy. Ciekawe które? A koncert Starsailora? Cóż można o nim powiedzieć: wspaniale nagłośniony. To normalne! To przecież Roskilde! Wokal ujął mnie siłą swojego głosu, jego dramatyzm słychać było zapewne daleko, daleko na "Eascie". Tylko szkoda, że tak krótko.
Ostatnim "koncertem" na zielonej scenie w czwartek był występ Chemical Brothers. I tylko występ, bo koncertem popisów duetu nazwać niestety nie można. Jednakże roskildowa publiczność była zachwycona. Kilkanaście tysięcy rozkrzyczanych gardeł zainaugurowało początek setu, jaki tego wieczoru zaprezentowali Chemiczni. Wśród utworów pochodzących głównie z nowej płyty "Come With Us", nie zabrakło również chemicznej klasyki w postaci "Black Rockin' Beats", "Hey Boy, Hey Girl" (tu młodzież wspólnie skandowała refren "...superstar DJs, here we go...") czy "Out Of Control". Wizyta na koncercie Chemical Brothers kończy się dla mnie mniej więcej w 25 minucie. Jedyne, czego mogę żałować w tym momencie, jest to, że organizatorzy nie postarali się w tym roku, jeżeli chodzi o rozkład koncertów. Chemical Brothers nakładają się na Rammstein, ci z kolei na Black Rebel Motorcycle Club. Czytaj dalej... Spod zielonej sceny szybko biegnę w kierunku pomarańczowej. Tam zainstalował się już niemiecki przedstawiciel ciężkiego grania do tańca: Rammstein. Gwiazda numer jeden czwartkowego wieczoru. Zdążam na sam początek. Intro typowe dla Niemców: fajerwerki, dym, wybuchy. Nie powiem: widowisko na całego. Obchodzę tłum przed sceną udając się w kierunku żółtej. W miłej atmosferze pikniku, na ogromnym placu upływa dla mnie część koncertu Rammstein, na którą złożyły się między innymi: "Mein Herz Brennt", "Links 234", "Sehnsucht", "Ashe Zu Ashe" i "Du Hast". Dla mnie to koniec spotkania z Niemcami, gdyż w namiocie obok zbiera się spora część publiczności. Wszyscy spragnieni są rock and rolla. Na żółtej scenie o 23. gra Black Rebel Motorcycle Club.
Wcześniejsze spotkanie z grupą w siedzibie Roskilde Daily napawa mnie spokojem. Wiem na pewno, że zagrają "Red Eyes and Tears" - mój ulubiony z płyty "Whatever Happened To My Rock N' Roll". O to, że będzie "Love Burns" i "Spread Your Love", nie mam się co martwić. Wiem też, z wcześniejszej rozmowy z muzykami, że na program ich występu w Roskilde złożą się utwory ze stron B wydanych singli. Tytułowy "Whatever Happened To My Rock N' Roll" pojawił się gdzieś w połowie. Dla mnie "BOMBA". Na zegarze 23. Gasną światła, w powietrzu nad sceną wibrują kłęby dymu. Są! Panie i Panowie, powitajcie: Black Rebel Motorcycle Club. Na początek leci właśnie "Red Eyes and Tears". Super. Po nim "Love Burns" z troszeczkę złagodzonym wejściem. Reszta koncertu upływa pod znakiem totalnej, rockowej ekstazy. Na scenie trzech młodziaków, a przed nimi tysiące śpiewających gardeł. I chociaż koncert Amerykanów trwał niewiele ponad godzinę, to wszyscy opuszczają namiot w zupełnym zaspokojeniu. Tak też jest i ze mną. Czwartek, długi i męczący, kończy się dla nas około pierwszej w nocy. Wracamy na kemping, gdzie zapewne wszyscy wymieniać będą uwagi, komentarze, wrażenia. Jest zimno. Nie zaśniemy bez grzanego wina z dodatkiem rumu....
Piątek w Roskilde jest zawsze dniem specyficznym. Koncerty ruszają bowiem już w południe. Program dzisiejszego dnia jest dla mnie interesujący, aczkolwiek mogę spać spokojnie aż do 16:45. O tej porze w namiocie niebieskim pojawia się islandzka grupa Mum. Trzeba przyznać, że w tym roku Roskilde obfite jest w zespoły młodego pokolenia, w których najwyższy próg wieku wynosi 25 lat. Tak jest też w Mum. Spokojnie można by zasilić nimi ławki w liceum... No dobrze, na pierwszym roku studiów. Koncert Mum był jakby z bajki. Popołudnie, na niebie słońce, a pod niebieskim namiotem eksplozja dźwięków. Akordeon, harmonijka, wiolonczela, piszczałki. Wspaniała, muzyczna podróż. Z całą sympatią dla zespołu, niestety należy przyznać, że oprawa techniczna pozostawiała wiele do życzenia. Słabe nagłośnienie wokalistek, liczne sprzężenia mikrofonów, zanikające gitary. Wielka szkoda. Wielka porażka. Jednakże publiczność nie pozostaje obojętna, a co gorsza złośliwa. Żadnych gwizdów czy krzyków. Islandczycy nagradzani są ogromnymi brawami. O 17. na największej scenie gra Slayer. Widziałem ich na katowickim Ozzfescie, więc miło spędzam popołudnie przy dźwiękach Islanczyków. Kolejna przerwa w programie. Chociaż na innych scenach sporo się dzieje, ja mam kilka godzin wolnego. Zbieram siły przed jedną z najważniejszych gwiazd Roskilde Festival '02: Red Hot Chili Peppers. Ich koncert przewidziano na 22. Przed tym jednak na innych scenach występują między innymi: duńska Saybia, Thomas Helmig i Alec Empire. Odpoczywam... Koncert Red Hotów zaczyna się wieczorem. Jednakże ten, kto chce chociaż przez chwilę być blisko, musi o wiele wcześniej ustawić się w ogromnej kolejce do sektorów. Do nich wpuszczana jest ograniczona liczba fanów. Względy bezpieczeństwa. Sektory pod pomarańczową i zieloną sceną ponownie zdają egzamin. Egzamin zdaje również festiwalowa "ochrona". Uśmiechnięci, życzliwi, przyjacielscy wolontariusze w pomarańczowych kamizelkach. Zawsze gotowi pomóc - na najmniejsze skinienie palca. Podają wodę, wyjmują zza barierek co bardziej zmęczone dziewczynki, tańczą przy dźwiękach dochodzących zza ich pleców... Wszystko odbywa się tak, jak zawsze. Nie mam uwag. Moja gęba śmieje się od ucha do ucha...
Koncert Red Hot Chili Peppers rozpoczął się punktualnie o 22. Na scenie jako pierwszy pojawił się John Frusciante, tuż za nim Flea, następnie Anthony Kiedis i Chad Smith. W tle ogromne telebim, po bokach dwa mniejsze. Jak się dowiedziałem, zespół sprowadził sprzęt ze Szwecji - specjalnie na koncert w Roskilde. Uwaga: na własny koszt!!! A sam koncert? Jak ze snu... Na początek świeżutki "By The Way", zaraz za nim "Around The World" i kilka innych numerów z płyty "Californication": "Parallel Universe", "Scar Tissue", "Other Side", "Purple Stain", "Right On Time" oraz tytułowy "Californication". Z klasyki Papryczki zaserwowały "Give It Away", "I Could Have Lied", "Power Of Equality" czy filmowy "Soul To Squeeze". Był też "Under The Bridge" jako pierwszy na bis. Czego zabrakło? Zabrakło materiału z "One Hot Minute" oraz z płyt przed "Blood Sugar Sex Magic". Dosłownie nie było nic. Szkoda, że Frusciante nie opanował jeszcze tego materiału. A może nie chciał grać i tak miało być? Niemniej jednak koncert Kalifornijczyków był dla mnie spełnieniem marzenia, które ciągnęło się za mną od kilku dobrych lat. Aż w końcu się spełniły... W czasie koncertu duńska pogoda znów o sobie przypomniała. Lunęło z nieba bez żadnej zapowiedzi. Żadnych kropelek ostrzeżenia. I tak do samego końca. Ciepłe i suche schronienie przynosi nam namiot przed żółtą sceną. Tu, równo o północy pojawia się fiński HIM.
Bożyszcze nastolatek nie tylko w Polsce. Namiot pęka w szwach. Chwila na otarcie mokrych włosów i wracamy pod największą scenę. Tu za chwilę pojawią się przedstawiciele ambitnego popu: Pet Shop Boys. Powiem szczerze, że czekałem na ich występ od dwóch lat. W 2000 z powodu wielkiej tragedii przed pomarańczową Brytyjczycy odmówili występu. Teraz tu są i wiem, że już za chwilę odpłynę w daleką krainę dzieciństwa. Był rok 1986, miałem 9 lat, gdy pierwszy raz usłyszałem "It's A Sin". Mam nadzieję, że nie zabraknie tego utworu w dzisiejszym przedstawieniu. Pet Shop Boys rozpoczyna numerem z ostatniej płyty "Home And Dry". Tuż za nim "I Get Along". Należy zaznaczyć, że Neil Tennat postarzał się przez te klilkanaście lat. Nie sposób tego nie zauważyć. Siwe włosy, zmarszczki... Jednak głos wciąż ten sam, pełen energii i radości... Nadchodzi czas na wspomnienia: "Love Comes Quickly" w przebudowanej, bardziej dynamicznej wersji, następnie dawka disco w postaci "Domino Dancing", "New York City Boy" czy zagrane ze wspaniałym fortepianowym wstępem "Go West" (to już na bis). Gdzieś w środku nie zabrakło również "West End Girls", "Always On My Mind", "Left To My Own Devices". Była też dedykacja dla ofiar 2000 roku. Zagrali "Being Boring". Na koniec "It's A Sin", które głośno odśpiewała każda osoba znajdująca się w promieniu pół kilometra. Nie mogło być inaczej. Podróż w krainę minionych lat kończy się dla mnie o 2:30. Wyeksploatowani wracamy na pole namiotowe. W Roskilde wstaje nowy dzień, my idziemy dopiero spać...
Sobota rozpoczęła się od koncertu Notwist, na którym zjawili się wszyscy obecni w Roskilde słuchacze Trójkowego Ekspresu - z prowadzącym na czele. Na scenie kilku niepozornie wyglądających kolesi. Nikt nie rozpoznałby ich w festiwalowym tłumie. Zagrali krótko, ale treściwie. Głównie materiał z "Neon Golden": "Pick Up The Phone", "One With The Freaks", "This Room" i bardzo rozbudowany "Pilot", w którym wokalista i gitarzysta Markus Arher miksował na żywo podkłady z winyla. Zabrakło "Consequence". Jednak tym, co chyba najbardziej ujmowało publiczność w czasie popisu Niemców, były gitarowe popisy Arhera. Mała wpadka w postaci zagubionego podkładu na cd zakończyła się salwą śmiechu zarówno na scenie, jak i przed. Notwist pożegnano ogromną burzą braw. Kolejnym koncertem w naszej sobotniej rozpisce był występ Eryki Badu na zielonej scenie. Takich tłumów nie widziałem tu od roku. Namiot aż pekał, dookoła drugie tyle osób. Wszyscy spragnieni prawdziwego, czarnego głosu. Pani Badu popłynęła tego wieczoru. Ubrana w długie futro i ogromny kapelusz, Badu wyglądała jak prawdziwa diva. Taką też była w Roskilde. I chociaż nie znam jej twórczości, to jestem pod wielkim wrażeniem. Siła głosu, jaką dysponuje ta pani, powaliłaby na podłogę niejednego fana metalu. Gdyby ktoś miał okazję spotkać się z Eryką przy okazji innego letniego festiwalu, polecam gorąco. Po Eryce wędrówka w kierunku pomarańczowej. Tu rozpoczyna się występ New Order. Jest bardzo surowy, energiczny i nader gitarowy. Jestem pod wielkim wrażeniem. Nowy New Order spisuje się świetnie. Słyszymy utwory Joy Division "She's Lost Control" i "Atmosphere". Następnie "Bizarre Love Triangle", "True Faith", "Love Will Tear Us Apart" i "Transmission". Na bis "Blue Monday" oraz "Silent Faith". Muzycy zapraszają na koncert Primal Scream. Ci pojawiają się na scenie równo o pierwszej w nocy. Początek bardzo ostry. Wybuchowa mieszanka dźwięków elektronicznych i gitarowych. Zaczynają od "Kill All Hippies", następnie nowy "Miss Lucifer". Ze starych utworów słyszymy "Mediation" i "Born To Lose". Publiczność, która została do końca koncertu, doczekała się największego hiciora "Rocks". Ja tymczasem opuszczam Primal Scream i udaję się w kierunku zielonej. Tu na drugą w nocy przewidziano szwedzki Millencolin. Jest punkowo, od początku do końca. Publika szaleje, ochotnicy co chwilę wyciągają z tłumu zmęczone osoby, kubki z woda latają nad głowami. Zabawa na maksa. Nie ma chwili na odpoczynek. Szwedzki punk rock chyba ma się świetnie. I nie jest to bynajmniej kopia Blink 182, Green Day czy innych. Stary, dobry punk rock. W szwedzkim wykonaniu przeżywa renesans. Polecam... Trzecia w nocy. Słaniam się na nogach, a do przejścia na kemping pozostają jakieś dwa kilometry. Zabłocone dróżki, łatwo o poślizg. Znów leje jak z cebra...
Niedziela była najbardziej zróżnicowanym dniem. Każdy mógł wybrać coś dla siebie. Panna Nelly Furtado dla całej rodziny. Proszę bardzo. Fani ostrych, grungowych brzmień, proszę bardzo: Vex Red, jak na tacy. Pop-rock w wykonaniu Garbage oraz na koniec przedstawienie w iście szkockim stylu: Travis. Gdzieś pomiędzy znalazł się jeszcze czas na koncerty White Stripes, And You Will Know Us By The Trail Of Dead, Hoobastank oraz Szwedów z Kenta. Z koncertu tych ostatnich zapamiętam na pewno "Music Non Stop". Świetnie zagrany na żywo. Znalazł się też czas na konferencję prasową z udziałem Garbage, na której to grupa bez udziału pana Viga rozmawiała z dziennikarzami na tematy czysto festiwalowe. W kafejce Roskilde Daily pojawił się też wokalista Spiritualized Jason Pierce. Była chwila na robienie zdjęć, podpisy, rozmowę. Spaceman z chęcią odwiedziłby Polskę. Agencje koncertowe do dzieła!!! Koncert w Roskilde z kolei wzbudził w nas wiele emocji. Wspaniały, wieczorny nastrój. Na szczęście bez deszczu. Wieczorem swoje popisy sceniczne prezentowały też ostatnie gwiazdy Roskilde '02: Garbage i Travis. Koncert tych pierwszych wypełniony był humorem i ciętym językiem. Wszystko za sprawą panny Manson, w którą chyba diabeł wstąpił. O ile na konferencji Shirley sprawiała wrażenie cichej, spokojnej i zdystansowanej, o tyle na koncercie pokazała swoje prawdziwe oblicze. Dostało się każdemu po kolei, począwszy od gitarzystów zespołu, a skończywszy na wynajętym perkusiście. Dostało się również pani Kylie Minogue, której to utwór "Can't Get You Out Of My Head" panna Manson odśpiewała bez żadnych problemów. Poza kawałkami z ostatniej płyty "Beautiful Garbage", zespół zagrał również kilka szlagierów, między innymi: "I'm Only Happy When It Rains", "I Think I'm Paranoid", "Stupid Girl" czy też przerwane w połowie przez Shirley "Milk". Inna przeróbka znalazła się również w repertuarze zamykających festiwal w Roskilde Szkotów. Travis poza podstawowym programem pochwalił się również własną wersją szlagieru AC/DC "Back In Black". A poza tym mogliśmy podziwiać i wsłuchiwać się w dźwięki "Sing", "Side", "Driftwood", "Turn" czy "Flowers In The Window". Nie zabrakło "Why Does It Always Rain On Me" z początkowym wstępem smyczków. Tym razem obyło się bez deszczu. Koniec.
Roskilde Festival 2002 skończył się dla mnie około północy. I chociaż, jak co roku, do wczesnych godzin rannych działała jeszcze zielona scena, ja marzyłem tylko o moim miejscu w namiocie. Zanim jednak poszedłem spać, nerwowo obserwowałem coroczną tradycję palenia namiotów i innego sprzętu kempingowego. Tym razem odbyło się to wyjątkowo szybko. Równie szybka była też reakcja festiwalowych służb pożarniczych, które w mgnieniu oka przemieszczały się z jednego punktu kempingu w drugi. I chociaż nie obeszło się bez negatywnych komentarzy z ust niektórych festiwalowiczów, to należy przecież wziąć pod uwagę rozmiar pola namiotowego... Tak czy inaczej Roskilde Festival 2002 był ponownie sukcesem. Sukcesem, na który złożyły się nie tylko występy gwiazd, wspaniała publiczność czy marna pogoda. Wielkie brawa należą się przede wszystkim organizatorom oraz całemu oddziałowi wolontariuszy, również z Polski. Ci przybyli do Roskilde w ilości kilku tysięcy osób, aby przez kilka dni pracować dla naszej ogromnej przyjemności.
Materiały dotyczące zespołów
- Black Rebel Motorcycyle Club
- Rammstein
- The Chemical Brothers
- Starsailor
- The Beta Band
- Superheroes
- Pet Shop Boys
- HIM
- Red Hot Chili Peppers
- Slayer
- Alec Empire
- Thomas Helmig
- Saybia
- Mum
- Millencolin
- Primal Scream
- New Order
- Erykah Badu
- Notwist
- Garbage
- Hoobastank
- Kent
- And You Will Know Us By The Trail Of Dead
- Vex Red