zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

relacja: Roskilde Festival 2001, Dania, Roskilde, 28.06 - 1.07.2001

10.08.2001  autor: Filip Malinowski
wystąpili: Tool; Stratovarius; Placebo; Jean Wyclef; Deftones
miejsce, data: Roskilde, 28.06.2001
wystąpili: Neil Young; The Gathering; The Hellacopters; Burning Spear; Nick Cave; Beck; Madrugada
miejsce, data: Roskilde, 29.06.2001
wystąpili: The Haunted; Manu Chao; Bob Dylan; Faithless; P J Harvey; Mayhem; HammerFall; Robbie Willams
miejsce, data: Roskilde, 30.06.2001
wystąpili: The Cure; Aquy; Patti Smith; Queens Of The Stone Age; Green Lizard; Apocalyptica
miejsce, data: Roskilde, 1.07.2001

Wysąpili: Deftones, Placebo, Wyclef Jean, Tool, The Gathering, Briskeby, Beck, Nick Cave and the Bad Seeds, Neil Young and the Crazy Horse, Bob Dylan, P.J. Harvey, Robbie Williams, Faithless, Green Lizard, Queens of the Stone Age, Patti Smith, Aqua, The Cure i inni.

Tak się złożyło, że na tegorocznym festiwalu wiele spośród najlepszych koncertów miało mało wspólnego z metalem czy nawet rockiem. Roskilde jest jednak miejscem, gdzie każdy, kto lubi muzykę, znajdzie coś dla siebie. Spośród 150 kapel, grających równolegle na siedmiu scenach w ciągu czterech dni, wybrać można, a właściwie trzeba, około 20 koncertów, które człowiek, dysponując jednym zaledwie ciałem, jest w stanie obejrzeć. W tym roku program festiwalu zubożyło odwołanie koncertu Guns'n'Roses jeszcze na miesiąc przed imprezą (zespół przełożył europejską trasę koncertową). Pozostaje mieć nadzieję, że zrekompensują to w przyszłym roku, bo na ich przyjazd do Polski zdecydowanie nie ma co liczyć. Jeśli czytaliście "Bravo" w czasach świetności Gunsów, to na pewno wiecie dlaczego...

Co zrozumiałe, bardzo dużo mówiło się o bezpieczeństwie na festiwalu, a o tragedii roku poprzedniego (w czasie koncertu Pearl Jam zginęło wtedy 9 osób) przypominały pomniki postawione w specjalnie wydzielonym miejscu w pobliżu pomarańczowej sceny. A na nich napis "How fragile we are take care" - nowe festiwalowe motto.

Cieszy coraz większa popularność festiwalu wśród polskiej publiczności (pozdrowienia dla polskiego obozu!). Na pewno nie bez znaczenia jest fakt, że od zeszłego roku bilety na Roskilde Festival można kupować również w Polsce. Co prawda na mało korzystnych warunkach i póki co w jednej tylko firmie, ale być może wkrótce się to zmieni.

Dzień 1. "Why can't we not be sober..."

Impreza się rozpoczyna. A właściwie jej główna część, bo większość festiwalowiczów jest tu już od paru dni i zdążyła wlać w siebie hektolitry piwa, spalić się w niemiłosiernym słońcu, ewentualnie zaliczyć kąpiel błotną i obejrzeć parę koncertów na małej scenie na terenie kempingu. No, a dla nas, Polaków, festiwal tak naprawdę rozpoczyna się jeszcze wcześniej, bo już na promie do Kopenhagi. Wizyta w sklepie wolnocłowym szybko pozwoliła mi zapomnieć o tym, że właśnie przepadał mi koncert Megadeth w Warszawie... No, ale wracając do muzyki - dla mnie rozpoczęło się od Deftones. Pierwszy koncert na głównej pomarańczowej scenie był jednocześnie okazją, by przyjrzeć się nowym środkom bezpieczeństwa, zastosowanym przez organizatorów po zeszłorocznej tragedii. Jeszcze większa scena zapewniająca lepszą widoczność, a pod nią podział na sektory, wydzielone barierkami korytarze, wszędzie poustawiani służący pomocą ludzie z obsługi festiwalu (wolontariusze), których nie nazwę ochroną ze względu na negatywny wydźwięk tego słowa w naszym kraju. Niezwykle energetyczny koncert Deftones na początek to chyba niezły test nowo wprowadzonych środków bezpieczeństwa. Stage diving był co prawda w tym roku zabroniony (nie powiem, żeby mnie to martwiło...), ale i tak pod sceną się kotłowało. Nie zabrakło żadnego z hitów, całkiem dobry koncert, ale to raczej nie on zadecydował o sukcesie całego festiwalu, chociaż znakomite wykonanie "Passengera" (z Maynardem Keenanem!) ciężko będzie zapomnieć. No, a to tylko przedsmak tego, co na tej samej scenie działo się parę godzin później. Tool zaczarował cudowną grą światła i dźwięku, o tym, jak bardzo pogięte to dźwięki, nikogo chyba przekonywać nie trzeba. Maynard, jak zwykle schowany w głębi sceny, jak tylko mógł utrudniał pracę fotoreporterom. Poza jego charakterystycznym tańcem w czasie niektórych kawałków, ciężko doszukać się jakiegokolwiek ruchu na scenie, strona wizualna koncertów Toola to przede wszystkim to, co widać na wielkich ekranach. Co tu dużo mówić - kto chciał, zobaczył ich na koncertach w Polsce parę dni wcześniej, a kto nie chciał... ten dupa. Zestaw kawałków bardzo podobny do tego z polskich koncertów (zabrakło tylko "Prison Sex" i zagranego w Krakowie "Eulogy"). Tego dnia trafiłem jeszcze na część koncertu Placebo, a raper Wyclef Jean wart jest wspomnienia chyba tylko dlatego, że za swój koncert bardzo słusznie zebrał tu najniższe z możliwych not. Nie dość, że jego własny repertuar wypełnił zaledwie mały ułamek całego koncertu, to jeszcze od samego początku nie za bardzo wiedział, gdzie jest - publika, która co najmniej trzy razy wyraźnie usłyszała "Thank you, Germany!", zapewne prędko mu tego nie zapomni. Tego natomiast, co działo się na koncercie Stratovariusa, sam jestem bardzo ciekaw - ich koncert w całości pokrył się z koncertem Toola.

Dzień 2. "Keep on rockin'..."

Można się tylko cieszyć, że w tym roku to "Keep on rockin' in the free world" Neila Younga stało się hymnem festiwalu, a nie jak w zeszłym "I'm still alive" śpiewane po feralnej nocy. Swoją drogą, gdyby rok temu Pearl Jam zdołał dokończyć swój kocert - hitem tamtego festiwalu też pewnie byłoby "Keep on rockin'"... Koncert Neila Younga był zdecydowanie największym wydarzeniem tego dnia. To, co komuś mogłoby wydać się śmieszne (kilku - co tu kryć - starszych panów "biega" po scenie, a kilkadziesiąt tysięcy ludzi gotuje im wielką owację), dla innych było wspaniałym przeżyciem, podróżą przez historię rocka. Bohaterowi wieczoru towarzyszył, jak to zwykle bywało, zespół Crazy Horse - wyjątkiem był solowy set Younga w środku koncertu, może odrobinę przydługawy. Neil Young zmieniał instrumenty w prawie każdym utworze (gitary, harmonijka, fortepian), a kawałki rozrastały się często do monstrualnych rozmiarów w porównaniu z wersjami studyjnymi. Zamykające koncert "Keep on rockin'" trwało chyba ze 20 minut. Ale nie ma się co dziwić, śpiewali wszyscy i wcale nie mieli zamiaru przestać... Na pewno Youngowi udało się to, co wcześniej nie bardzo wyszło zespołowi The Gathering. Holendrzy nie zdołali rozruszać publiczności. Grali o godz. 13, wtedy Roskilde zwykle budzi się do życia. Z pewnością prawdą jest, że dobra muzyka potrafi obronić się sama; trzeba jednak pamiętać, że Roskilde to miejsce szczególne. Publika - jak nigdzie indziej rozpieszczona wielką liczbą gwiazd - oczekuje z reguły czegoś więcej i koncerty pozbawione spektakularnego show najczęściej przechodzą bez echa. Zwłaszcza, że zespół postawił głównie na nowszy, spokojniejszy materiał z "If then else" i "How to measure a planet". Zagrali też zupełnie nowy kawałek, który jednak nie zapowiada zmiany stylu. Anneke czarowała osobistym urokiem i głosem, ale to nie wystarczyło. Osobiście, też zdecydowanie wolałem ich klubowe koncerty. Zaspaną publikę z lepszym skutkiem rozbudziły dopiero następne zespoły: rockandrollowe The Hellacopters czy później Burning Spear, weteran reggae prosto z Jamajki. A już na pewno doskonale udało się to Nickowi Cave'owi występującemu tradycyjnie z zespołem The Bad Seeds. Szkoda tylko, że ich koncert pokrywał się w połowie z koncertem Becka, a w drugiej połowie z Neilem Youngiem. Życie to sztuka wyboru... W podobny sposób umknęły mi tego dnia zapewne warte zobaczenia koncerty zespołów JJ72 i Madrugada.

Dzień 3. "Rolling, rolling, rolling..."

Limp Bizkit w tym roku w Roskilde nie grali, ale czym tu się przejmować, skoro był... Robbie Williams. Wiem, że i tak nie przekonam was do tego gościa, to chyba zresztą nieodpowiednie miejsce, ale to naprawdę niezły jajcarz z wielką zdolnością autoironii, no i przede wszystkim zagrał (podobnie jak dwa lata temu) bardzo rockowy koncert z dużą liczbą coverów (m.in. właśnie Limp Bizkit); choć oczywiście nie zabrakło rzewnych, balladowych (s)hitów. Była też ostra rockowa wersja jego przeboju z czasów Take That ("Back For Good"). Hammerfall niestety podzielił los Stratovariusa - nie zobaczyłem ich tym razem, bo w tym samym czasie wybrałem Mayhem. I choć godzina 15 to raczej mało odpowiednia pora na taki koncert, nie pozostało nic innego, jak obwiesić się stosownym żelastwem, ucharakteryzować, przybrać groźną minę i udać się do białego namiotu na blackmetalową ucztę z udziałem mistrzów gatunku. Nie sądzę, żeby ktoś wyszedł stamtąd rozczarowany. Na rozradowaną publikę leciały ze sceny świńskie łby, wcześniej odpowiednio potraktowane nożem przez wokalistę, było dużo cieczy krwiopodobnych, samookaleczanie i przypalanie, pełno dymu, no i odpowiednia muzyka, jakby stanowiąca tło dla tego wszystkiego (zdecydowanie postawili na nową płytę "Grand Declaration Of War"). Razem wszystko, co niezbędne, by blackmetalowy koncert mógł się udać... no i do tego ten 30-sekundowy kawałek o końcu świata na koniec! Później jeszcze warte wymienienia koncerty PJ Harvey, Faithless, Boba Dylana (zabrzmi to jak bluźnierstwo, ale "Nockin' on Heaven's Door" w takiej wersji, na jaką Dylana obecnie stać, nie wynagrodziło mi braku Guns'n'Roses), rewelacyjne Manu Chao, no i na zakończenie dnia (godz. 2:30) The Haunted - zespół składający się z muzyków takich zespołów, jak At The Gates, Facedown, Invocator i Seance. Jeszcze nigdy nie widziałem tak szaleńczego pogo o tak zabójczej porze (na zewnątrz namiotu robiło się już jasno). Cóż... noc w Roskilde trwa bardzo krótko.

Dzień 4. "(...) Nothing left to burn"

Jeden z festiwalowych zwyczajów to ogniska palone w ostatnią noc - znowu było ich pełno na całym terenie imprezy, ale wszędzie mniej więcej podobnie. Pali się porzucony dobytek (od namiotów po sprzęt RTV...), a w miarę podgrzewającej się atmosfery dziewczyny tańczące wokół ognisk coraz skąpiej odziane... Tymczasem pola namiotowe świecą już pustkami. Dziwny naród, ci Duńczycy - przyjeżdżają na festiwal co najmniej dwa dni przed rozpoczęciem, a wyjeżdżają już trzeciego dnia. Jest to reguła, w tym roku nie zatrzymał ich nawet zdecydowanie ciekawszy niż zwykle zestaw koncertów przewidzianych na ostatni dzień. Niech żałuje, kto nie zobaczył np. Queens Of The Stone Age. Takiej gitarowej muzyki chyba nie można grać lepiej. Świetny koncert, na który złożył się prawie cały materiał z obu płyt. Był to przy tym chyba jeden z najmocniej nagłośnionych występów festiwalu. W ogóle okolice głośników przy pomarańczowej scenie to chyba jedno z najgłośniejszych miejsc na świecie (bywa, że poziom hałasu sięga tu 160 decybeli). W tłumie pod pomarańczową sceną spotykam Paavo z Apocalyptiki, po to by kilkadziesiąt minut później zobaczyć go raz jeszcze - na sąsiedniej scenie w zielonym namiocie. Już bez kufla piwa, za to ze smyczkiem w ręce, no i oczywiście szczerzącego zęby do publiczności. Po tylu latach podglądania i treningów już niczym nie ustępuje Hetfieldowi, jeśli chodzi o mimikę. No, a co dzieje się na koncertach Apocalyptiki, to już sami chyba dobrze wiecie. Tu nie mogą co prawda liczyć na przyjęcie takie, jak w Polsce, ale może to i lepiej - starali się podwójnie. Ruchu na scenie zdecydowanie więcej niż kiedyś, no i dobrze, że grają coraz więcej własnych kawałków. Jak dla mnie, od ostatniej płyty są już jak najbardziej zespołem heavymetalowym, a nie jedynie ciekawostką. Zostaje tylko czekać aż zatrudnią wokalist(k)ę... Tego dnia jeszcze wizyty na koncertach Patti Smith, Green Lizard, Dandy Warhols, no i Aqua, której nie mogłem przepuścić (tym razem to męska połowa zespołu wystąpiła w koszulce Iron Maiden). Wreszcie gwiazda wieczoru - The Cure. Rok temu zmuszeni odwołać koncert na tej samej scenie (mieli grać zaraz po Pearl Jam). Całe stada cure'czaków (w większości oczywiście wierne kopie Roberta Smitha) garnące w kierunku pomarańczowej sceny i ustawiające się posłusznie w kolejce... Tak, w Roskilde, począwszy od tego roku, jeśli chce się zająć miejsce pod samą sceną, wystarczy ustawić się odpowiednio wcześniej w kolejce. W tym przypadku jednak odpowiednio wcześniej znaczyło parę godzin wcześniej. Nie brakowało osób, które na koncert The Cure specjalnie przyjechały z Polski (można kupić osobne bilety na czwarty dzień festiwalu). W końcu to jedyny ich europejski koncert w tym roku, a nie brakuje chyba ludzi kompletnie uzależnionych od tego zespołu. Sam znam wielu, a w Roskilde i na promie poznałem następnych... O jakimkolwiek rozczarowaniu nie mogło być mowy. Dostali, czego chcieli (nie sądzę, żeby szczególnie zmartwił ich brak "Friday I'm in love"), niezwykłą atmosferą był zdziwiony chyba sam Robert Smith. Koncert The Cure zakończył się dokładnie o północy. Potem już tylko ogniska i można było się spakować.

Tegoroczny festiwal - może trochę mniej imponujący niż w latach poprzednich - przeszedł do historii za sprawą muzyki. I choćby z tego powodu trzeba się cieszyć.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Zobacz inną relację

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?