- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Roskilde Festival 2000, Dania, Roskilde 29.06 - 2.07.2000
miejsce, data: Roskilde, 29.06.2000
miejsce, data: Roskilde, 30.06.2000
miejsce, data: Roskilde, 1.07.2000
miejsce, data: Roskilde, 2.07.2000
Chwila ciszy...
Prawie dwa miesiące minęły zanim nabrałem sił, aby cokolwiek napisać. Wspomnienia są, ale niestety nie takie, jakie być powinny. Wszyscy wiemy, co się stało. Pearl Jam, 30 czerwca 2000 roku, dziewięć osób straciło swoje życia podczas "Daughter", może trochę wcześniej lub później. Nie wiem, ale tego nie wie nikt. Tak, tak... Ten dzień na długo pozostanie w pamięci mojej i ponad 100 tysięcy pozostałych uczestników Roskilde Festival 2000. Wszystko legło w gruzach.
Długo można by rozprawiać na temat tego, co się wydarzyło, ale serce ściska się na samą myśl. To mogłem być ja, moi kumple. Muzyka pochłonęła moich przyjaciół, chociaż ich nie znałem. Fanów bądź nie-fanów Pearl Jam. Nieważne. Stało się. Chyba coś wisiało w powietrzu.
28.06.2000
Droga do Roskilde przebiegła spokojnie. Po prawie dniu podróży znów stanąłem na duńskiej ziemi. Uczucie to dość niesamowite. Już sama myśl, że nie muszę oglądać tych zakazanych dresiarskich ryjów z mojego miasta, przyprawiła mnie o zawrót głowy. Ponadto perspektywa czterech dni spędzonych na słuchaniu muzyki, piciu piwa (oczywiście bezalkoholowego) oraz robieniu innych niecodziennych rzeczy, wprawiła mnie w stan niekończącej się euforii.
Pół dnia spędzonego na ponownym zwiedzaniu Kopenhagi zakończyłem około godziny 15, kiedy to z głównego dworca lokalnej kolei odjechaliśmy do Roskilde, stolicy europejskich festiwali. Już na festiwalowej stacji odniosłem wrażenie, że to będzie specjalne wydarzenie. Obsługa, o ile możemy tak nazwać pracujących tam ochotników, jak zwykle powitała nas uśmiechem na twarzach. Niestety problemy pojawiły się tuż za bramą. Od samego początku wiadomo było, że liczba sprzedanych biletów grubo przekracza ilość zeszłoroczną. Znalezienie miejsca na rozstawienie namiotu było przyczyną kilku kłótni, mniej lub bardziej poważnych. Na szczęście miejsce się znalazło. Szkoda tylko, że aż 15 minut od centrum wydarzeń, ale za to bez kolejek do WC. Pierwsza noc minęła spokojnie. Skrzynka piwa i zabawa się zaczęła.
29.06.2000
Początek festiwalu przewidziano jak zwykle na godzinę 17. Dla mnie tegoroczny spęd rozpoczął się od występu Keitha Caputo. Owej persony nie trzeba przedstawiać. Life of Agony i człowiekowi łza kręci się w oku. Niestety tego pana z wymienionym zespołem łączy już tylko nazwisko nadrukowane na okładkach płyt. Teraz Caputo to spokojny, aczkolwiek arogancki artysta. Jego występ ograniczył się do utworów z debiutanckiego krążka "Died laughing", którego to nigdy nie miałem w ręku. Video do "Selfish", jakoś nie przyciągnęło mojej uwagi. Nie wiem czy dużo tracę, ale zawsze mogę to nadrobić. Wracając do koncertu Keitha, niestety był on nieporozumieniem. Caputo przeobraził się z agresywnego kurdupla w lalusia od spokojnych poduszkowych balladek, przy których możnaby usypiać dzieci. Co innego strona liryczna. To wciąż te same utarte tematy, ale już bez większego udziału śmierci, dekadencji i bólu. Zachowanie Caputo również uległo zmianie. Napisałem "arogancki", bo okrzyki w stylu "show me your finger, dick and pussy" nie należą do ogólnie znanych standardów dobrego zachowania. Może Caputo tym sposobem starał się zjednać sobie publiczność, ale na mnie wrażenia nie wywarł. Jedynym miłym i niezapomnianym momentem tego setu zostanie akustyczna wersja "Let's pretend" z kolekcji LOA. Nie sądziłem, że po ich rozpadzie dane mi będzie usłyszeć coś jeszcze z tej dobrej, starej muzy. Ciągle pamiętam zeszłoroczny początek festiwalu i koncert Ministry na tej samej scenie. Niestety Caputo nie przeskoczył poprzeczki, którą ja ustawiłem mu wysoko. Szkoda.
Zaraz po jego koncercie udałem się na rozpoznanie terenu. Do kolejnego przedstawienia zostało półtorej godziny, więc można było rozejrzeć się tu i tam. Festiwal rozrósł się. Specjalna, kilkupiętrowa piramida ustawiona na wprost Pomarańczowej Sceny stanowiła niezły punkt obserwacyjny. Nowość w tym roku. Mam nadzieję, że za rok też tam powstanie. Festiwalowy teren to, jak co roku, budki z garderobą, jedzeniem, piciem i innymi gadżetami, redakcja "Politiken", "Internet cafe" oraz siedem scen z różnymi rodzajami muzyki.
O 20:30 na Pomarańczowej przewidziano Nine Inch Nails. Trochę się zdziwiłem, a nawet rozczarowałem, że organizatorzy rzucili Reznora światłu dziennemu na pożarcie. Pomyłka. Przyzwyczajony do "Woodstock 94", wyobrażałem sobie show z pełną oprawą świetlną, odpowiednią do muzyki. Niestety 20:30 to w Roskilde jeszcze normalny dzień, a Reznor i jego zespół wypadli blado w blasku słońca. Muzyka i podniecenie nią nie były w stanie przyćmić promieni słonecznych, które waliły mi prosto w oczy. Koncert NIN to bardzo agresywne i widowiskowe wydarzenie. Niesamowitość muzyki dopełniały uniformy i makijaż "na górnika" obsypanego mąką. Reznor z rozmazaną wokół ust czarną szminką oraz identycznie wyglądający muzycy stanowili swego rodzaju brygadę z kopalni. Ich koncert również przypominał wydobywanie węgla. Zaczęli od "Head like a hole" i tak dynamicznie pozostało już do końca tego krótkiego koncertu. "Sin", "Terrible lie", "Closer", "March of the pigs", "Starfuckers" ze specjalną dedykacją dla Mansona, to tylko niektóre utwory z dorobku zespołu, które miałem przyjemność wysłuchać i wykrzyczeć razem z pozostałymi ludźmi. Utwory, które przyprawiły mnie nieomal o zawał serca. Wymarzone perełki. Szkoda tylko, że nie było "Something I can never have" czy "Burn". Być może kiedyś będę miał kolejną okazję, żeby je usłyszeć. Z Nine Inch Nails pożegnałem się tuż na początku bisów, kiedy to na Zielonej Scenie swój występ rozpoczynał post-grungeowy Bush.
Bush to, jak wiadomo, rockowy odpowiednik popowych zespołów dla dziewczynek. Urodziwy Gavin Rossdale przyciągnął ich do siebie mnóstwo. Muzyka przyciągnęła facetów. Po dotarciu pod namiot okazało się, że zespół miał jakieś problemy z zasilaniem i przerwał swój występ. Usterkę naprawiono po kilkunastu minutach i Bush na szczęście kontynuował. Jak udało mi się dowiedzieć, straciłem tylko "Machine head", ale nadrobili to pozostałymi kawałkami, jak "Greedy fly", "Mouth", "Swallow", "Everything zen" czy "Chemical between us" z ostatniej płyty. Bush to wbrew pozorom bardzo dynamiczny zespół. Naprawdę warty obejrzenia i wysłuchania. Gavin oraz koledzy przez cały czas utrzymywali dobry kontakt z publicznością. Wychodząc na bis usłyszeliśmy "Mam zamiar trzymać was z dala od Iron Maiden". W pewnym sensie zespół wyszedł na swoim. Nieśmiertelne "Break on through" z kolekcji The Doors, stanowiło udany koniec ich udziału w festiwalu, przynajmniej dla mnie, a "Little things", z bardzo rozbudowanym zakończeniem, wyczerpało moją energię do końca. Bush dotrzymał słowa a'propos Iron Maiden. Weteranów heavy metalu obejrzałem przez chwilę na telebimie i kilkanaście minut później padłem wyczerpany w namiocie. Nigdy nie słuchałem Ironów i jakoś nie przyciągnęli mojej uwagi. Sorry, ale za opóźnienie, a raczej zastój w rozwoju nie darze ich sympatią. Wiem, że narażam się teraz niektórym osobom, ale to tylko moja opinia. Pierwszy dzień festiwalu skończył się dla mnie przed północą.
30.06.2000
Drugi dzień festiwalu zaczął się od deszczu. Już od wczesnych godzin rannych Roskilde pogrążyło się w strumieniach wody, a pole namiotowe i nie tylko ono, z upływem dnia coraz bardziej tonęło w błocie. Cholera. Nie tak wyobrażałem sobie pogodę w tym rocku.
Warunki pogodowe bardzo pokrzyżowały mi plany. Pół dnia spędziłem w namiocie słuchając płyty Kashmir "The good life", na którą czekałem cały rok. Tak się zasłuchałem, że przegapiłem Machine Head, który wystąpił na Zielonej Scenie o 17:00. Cóż, za głupotę trzeba płacić. Godzinę później Pomarańczową Sceną zawładnął Ziggy Marley. Legenda ojca synowi nie pomogła. Pomimo wesołego "Nie przejmuję się deszczem, wy też się nie przejmujcie, jest okay" - wykrzyczanych ze sceny przez Marleya, deszcz jak padał, tak padał. Nie pomogły także komunikaty "Politiken" (festiwalowej gazety) o skupianiu się na słońcu. Wszyscy pogrążali się w coraz większym błocie. Pozytywne wibracje uwieńczone zostały "Could you be loved" z twórczości ojca Marleya, Boba. Chyba jedyny moment, który porwał do tańca zmarzniętą i przemoczoną publiczność. Pobiegłem na herbatę i małe jedzenie. O 21:30 na Zielonej zapowiedział się Travis. Angielski debiut ubiegłego roku. Niestety zobaczyłem tylko dwa pierwsze utworu, gdyż kilkanaście minut później miałem być tym szczęściarzem, któremu dane było oglądać Pearl Jam po raz czwarty w życiu, a trzeci w ciągu jednego miesiąca. Szczęściarzem byłem i nadal jestem, ale w zupełnie innym tego słowa znaczeniu.
"Well, fuck you guys"
Pearl Jam rozpoczął swój występ pod niebem pełnym zdradliwych, ciemnych chmur. Deszcz ustał, ale z nieba sączyła się mżawka, która z dodatkiem silnego wiatru doprowadzała mnie do szału.
Już na wstępie Eddie Vedder zagaił coś w stylu: "Jest jak w Seattle. Dobrze jest być tutaj i wspaniale was widzieć. Zaczynajmy". "Corduroy" zapoczątkował ten niezapomniany wieczór. Od razu dało się poznać, że głos Veddera brzmi o wiele gorzej niż dwa tygodnie wcześniej w Pradze i Katowicach. Zmęczony, ochrypnięty, ale i tak z wielką klasą Ed przeprowadził nas przez krótką podróż po twórczości zespołu. "Breakerfall", "Animal", "Given to fly", "Even Flow", "Light Years" to tylko część tytułów, które udało mi się usłyszeć. Reszta, jak "Many fast cars", "Habit", "Insignificance" uciekła mi w czasie, kiedy to starałem się wydostać z dzikiego tłumu, który od samego początku wydawał mi się dość niebezpieczny. 20 minut przepychanki do tyłu przez pijaną, ściśniętą masę ludzką nie należy do najmilszych wspomnień. Nauczony zachowaniem owego tłumu w zeszłym roku, wrzeszczałem z całych sił, aby móc choć o kilka kroków wycofać się spod sceny. Udało się. Bezpieczne miejsce znalazłem na piramidzie. Nikt mi nie zasłaniał, a słychać było bardzo dobrze. Nadszedł "Daughter", kawałek, na który tak bardzo czekałem na poprzednich koncertach. Odśpiewałem sobie pod nosem cały tekst, aż do momentu, kiedy to Vedder rozpoczął tradycyjną improwizację. Improwizacja makabryczna, zakończona została "powieszeniem się" Veddera na kablu od mikrofonu. Gest dosyć wymowny, przerwany został przez człowieka z obsługi sceny.
To, co stało się w ciągu następnych 40 minut, zostanie w mojej głowie do końca życia. Nigdy nie zapomnę widoku kolumny ambulansów, nawoływań Veddera i pozostałej obsługi Pomarańczowej Sceny o to, aby sprawdzić czy nikt nie leży nam pod nogami. Teraz, jak o tym myślę, serce mi się kroi i trzęsą się ręce. Widok płaczącego Eddiego był chyba najgorszym obrazkiem tego dnia. Pamiętam "Well, fuck you guys" tak, jakbym to słyszał wczoraj. Zmieszane ze łzami i złością jest jednym z kilkunastu innych zdań, które padły tego wieczoru z Pomarańczowej Sceny i które śnią mi się po nocach, jak najgorsze koszmary. Przeraża mnie myśl "to mogłem być ja". Miałem szczęście. Kamera video (podziękowania dla Danki) i aparat ocaliły moje życie.
Koncert Pearl Jam przerwano po 40 minutach. Poszedłem się napić. Tuż przed pierwszą w nocy wróciłem pod scenę. Na Pomarańczowej zapowiedziano Leifa Skova, wieloletniego organizatora festiwalu. Skov drżącym głosem oznajmił światu, że Roskilde "straciło swoją niewinność". Muzyka odebrała ludziom ich życia. Pięć osób odeszło na zawsze. Zastanawiam się czasami, jak to jest umierać przy muzyce swojego ulubionego zespołu. Nie wiem i nie chcę wiedzieć.
The Cure, przewidziany tego wieczoru na pierwszą w nocy, nie wystąpił z wiadomych powodów. Zarówno ja, jak i organizatorzy mieliśmy tej nocy wiele wątpliwości. Wszystko wyjaśniono nazajutrz.
1.07.2000
Od rana wiadomo było, że tragiczna śmierć spotkała osiem osób, a prawie dwadzieścia pięć trafiło do miejskiego szpitala. Już około dziewiątej przy telefonach ustawiały się kolejki. Telebim nieustannie emitował ogłoszenie o jak najszybszym zawiadomieniu bliskich, że jesteśmy okay. Roskilde zamilkło. Puste spojrzenia, łzy w oczach, tłumiony, wewnętrzny krzyk serca widoczne były dookoła. Każdy chciał coś powiedzieć, ale brakowało słów. Znicze i kwiaty znalazły szybko wypełniły miejsce na trawie tuż przed sceną. Z upływem czasu powstał tam olbrzymi memoriał usłany pamiątkami po zmarłych. Koszulki, buty, kartki z tekstami, gitary i inne przedmioty doprowadzały ludzi do płaczu. Pół dnia upłynęło na rozmowach o wydarzeniach nocy poprzedniej. Kto zagra, a kto nie? To pytanie trapiło mnie przez cały czas. Czy festiwal przetrwa tragedię? "Politiken" podało wiadomość o kontynuacji. Jednak tragedia przyćmiła atmosferę. Nadal nie wiadomo było czy Pomarańczowa Scena ruszy, czy też nie.
Poszedłem obejrzeć Moloko. Byłem zaintrygowany ostatnia płytą, ich koncert stanowił dla mnie zagadkę. Miło się zdziwiłem. Bass, perkusja, gitary, klawisze. Zawsze myślałem, że muzyka tego typu leci z taśmy. Niespodzianka. Wokalistka od początku owinęła sobie publiczność wokół palca. Taśmy i elektroniki nie zabrakło, ale były to tylko sporadyczne momenty. Przesterowanym głosem poczęstowała nas na początku, ale w dalszej części koncertu posługiwała się już własnym. Program wypełniły głównie utwory z ostatniej płyty. "Things to make and do", "Time is now" i "Sing it back" to chyba najmilsze momenty tego popołudnia. Szokiem było widzieć białą kobietę rapującą przy akompaniamencie perkusji. Świetne zakończenie.
O 20:30 na deskach Pomarańczowej Sceny pojawił się Rollins Band. Zawsze szanowałem Rollinsa i zawsze chciałem go zobaczyć. Może w innych okolicznościach bawiłbym się lepiej, ale widok kilkunastu tysięcy stojących z założonymi rękoma ludzi odebrał mi humor. Ja również przestałem całe to widowisko jak kołek. Może ze względu na zmarłych. Rollins za wszelką cenę starał się poderwać tłum do działania. Nawet okrzyki "wiem, że tkwi w was zwierzę" nie znalazły odzewu w zgromadzonej publiczności, poza poszczególnymi jednostkami.
Czułem się jak na pogrzebie. Może tak miało być. Może tak powinienem się czuć. Teraz wiem, że zrobiłem dobrze. Hołd oddałem właściwie. Z całego zamieszania na scenie zapamiętałem "Illumination", na które i tak się spóźniłem. Docierałem pod scenę, kiedy Rollins zdzierał sobie gardło. Reszta koncertu uciekła przyćmiona dymem świec.
Bardzo się cieszyłem na myśl o tym, że będę mógł zobaczyć Oasis ponownie. Pamiętam dobrze ich krótki występ w Warszawie. Miałem nadzieję, że w Roskilde sobie odbiję. Rozczarowałem się niezmiernie. Zespół odwołał swój udział w festiwalu. Długo możnaby wymyślać, co stanowiło powód ich decyzji. Czy się wystraszyli, czy to z szacunku dla zmarłych? Nie dowiem się nigdy. Kolejna mega gwiazda przeleciała mi koło nosa. Zdarza się. Pet Shop Boys, który podążył drogą Oasis, nie stanowił wielkiej straty. Nawet zastanawiałem się, kto ich tam zaprosił. Mieli zagrać o pierwszej w nocy. Ja zamieniłbym ich czas występu z Nine Inch Nails, ale to tylko moja uwaga. Pobiegłem na Chumbawamba. Tu, przed Zieloną Sceną zgromadził się dość spory tłum zawiedzionych ludzi. Ostatnia okazja dla wszystkich, aby jakoś zabawić się tego wieczoru. Ja, zawiedziony, nie odzyskałem humoru do końca festiwalu.
2.07.2000
Ostatni dzień festiwalu miał przebiec pod znakiem nudziarzy, z kilkoma wyjątkami. Słońce świeciło od rana. Szkoda, że zabrakło go w piątek. Co się stało, to się nieodstanie. O 17:00, w blasku promieni, na Pomarańczowej Scenie pojawił się Lou Reed. Nigdy za nim nie przepadałem, a nawet i nie słuchałem. Wiem, że facet wniósł wiele do muzyki, ale jakoś i to nie podziałało na mnie. Jestem przedstawicielem młodego pokolenia i takie stare zgredy mnie nie ruszają. Zrobiłem kilka fotek i poszedłem obejrzeć Kelis. Młodziutka wokalistka zainstalowała się na Żółtej Scenie. Jej twórczość to głównie soul z elementami hip hopu, a może hip hop z elementami soulu. Nigdy się na takiej muzyce za bardzo nie znałem. W każdym bądź razie, występ godny uwagi. Kelis pokazała pierwszą klasę pod względem wizualnym (mam na myśli jej image sceniczny), a także artystycznym. Już na wstępie oznajmiła publice, że wie, co się stało, że na znak swojego współczucia i szacunku złoży kwiaty na krawędzi sceny. Spotkało się to oczywiście ze zrozumiałym, wielkim aplauzem. Zaprezentowane utwory, to materiał z jej debiutanckiej płyty "Kaleidoscope". Agresywne, ale zarazem sentymentalne i pełne uczucia teksty znalazły swoje uzupełnienie w prawdziwej żywej muzyce. Koniec koncertu powalił mnie na kolana. "Smells like teen spirit" z dorobku Nirvany zakończyło z wielkim hukiem występ Kelis. Kurt Cobain zapewne przewracał się w grobie.
Kolejne rozczarowanie nadeszło przed osiemnastą. Zapowiedziany na Zielonej Scenie koncert zespołu Live został odwołany. Powód stanowiły problemy zdrowotne jednego z członków zespołu. Nie ujawniono którego. To już trzeci koncert, na który tak bardzo się cieszyłem przed wyjazdem do Danii, a który nie doszedł do skutku.
O 19:30 na Pomarańczowej Scenie zainstalowała się dosyć pokaźna grupa muzyków towarzyszących Goranovi Bregovicowi. Goran Bregovic Wedding & Funeral Band and Orchestra był dla mnie kulminacją tegorocznego festiwalu. Pogrzeb numer 2, bo tak można określić występ Bregovica. Pogrzeb odpowiednio do nazwy, ale z weselem nie miał on nic wspólnego. Zniechęcony wydarzeniami poprzednich dni straciłem cały entuzjazm. Mając w pamięci śmierć ośmiu (jeszcze wtedy) osób, muzyka Gorana pogłębiła smutek na maksa. Smutne w stylu, aczkolwiek nie zrozumiałe dla mnie utworu, przechyliły dzban goryczy. Uciekłem do namiotu, gdyż chwilę później stałbym na środku placu i wrzeszczał z rozpaczy. Chyba jedynym niestosownym do chwili utworem był "Prawy do lewego" z odśpiewanym po polsku refrenem. Nie był to jedyny ojczysty akcent tego koncertu. Bregovic przywiózł do Roskilde polskich muzyków. Kolejnym polskim symbolem było "Jest mi bardzo przykro" odmalowane na płocie przed Pomarańczową Sceną. Aż miło popatrzeć.
Około godziny 21 Roskilde Festival 2000 stał się dla mnie historią, przynajmniej pod względem artystycznym - historią, która rzuciła cień na "słuchanie muzyki w tłumie" i czerpaną z tego radość. Nie będzie mi łatwo zapomnieć piątkowego wieczoru 30 czerwca 2000. Mam tylko małą nadzieję, że przyszły festiwal zaleczy rany i zetrze z pamięci rozgoryczenie.
P.S. 5 lipca w miejskim szpitalu w Roskilde, z powodu rozległych ran klatki piersiowej, zmarła dziewiąta ofiara feralnego wieczoru.
Materiały dotyczące zespołów
- Iron Maiden
- Nine Inch Nails
- Bush
- Keith Caputo
- Pearl Jam
- Machine Head
- Travis
- Kent
- The The
- In Extremo
- Chumbawamba
- The Flaming Lips
- Fields Of The Nephilim
- Rollins Band
- In Flames
- Moloko
- The Kovenant
- Lou Reed
- Muse
- Wannadies
- Goran Bregovic
Zobacz inną relację
Roskilde Festival 2000, Dania, Roskilde 29.06-2.07.2000
autor: Filip Malinowski