- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Richie Kotzen, Robert Pieculewicz, Katowice "Mega Club" 22.11.2009
miejsce, data: Katowice, Mega Club, 22.11.2009
Richie Kotzen to muzyk, którego wielu określa mianem jednego z najlepszych gitarzystów na świecie, lecz w naszym kraju jest stosunkowo mało znany. Richie Kotzen to muzyk, który ma w swoim dorobku kilkanaście solowych długograjów, lecz u nas większości z nich praktycznie nigdzie nie da się legalnie kupić. Wreszcie, Richie Kotzen to muzyk, który grał z takimi tuzami, jak Poison czy Mr. Big, a w 2006 roku w Japonii supportował Rolling Stones, lecz na jego pierwszy w historii polski koncert w katowickim "Mega Clubie" przyszło niespełna 150 osób (choć data była dobra, bo to wszak niedziela). Nie lubię zaczynać relacji od tak pesymistycznych akcentów, ale naprawdę przykro mi było patrzeć na minę Richiego, kiedy zobaczył ten nieliczny tłumek, zwłaszcza, że to jeden z najbardziej sympatycznych i pozytywnych artystów, jakich miałem okazję poznać.
Richie Kotzen, Warszawa 24.11.2009, fot. Wojtek Dobrogojski
Zacznijmy jednak od początku. Uważam, że koncert nie był wystarczająco dobrze rozreklamowany. Prawdę powiedziawszy, o tym, że Richie Kotzen przyjeżdża do Polski, dowiedziałem się od przyjaciółki. Przyznaję bez bicia, że telewizji w ogóle nie oglądam (nie licząc rozrywkowego MangoTV w stanie totalnego upojenia), gdyż przeraża mnie bijący z odbiornika prymitywizm. Radio również nie stanowi używanego w moim domostwie medium (nie licząc toruńskiej rozgłośni, także w stanie totalnego upojenia), bowiem zasadniczo puszczają tam papkę i mainstream dla ludzi o wymogach planktonu. Dlatego też nie mam bladego pojęcia, czy jakiś ludzik z pudła z kineskopem reklamował gig Richiego; to samo tyczy się konferansjerów radiowych. Wiem natomiast, że w trakcie moich eskapad po Katowicach nie zauważyłem ani jednego plakatu, który by mnie poinformował o imprezie.
W "Mega Clubie" zjawiłem się gdzieś za kwadrans siódma. W roli supportu miał wystąpić krakowski gitarzysta Robert Pieculewicz w towarzystwie, o ile moje źródła prawdę powiadają, tyskiej trójcy znanej jako Czupia Tracha. Sam Robert Pieculewicz to prawdziwy pasjonat - bywalcy grodu Kraka powinni go kojarzyć przede wszystkim z jego występów na głównym rynku. Jedyne, co mnie trochę uwierało, to fakt, że chłopaki mają w repertuarze wyłącznie muzykę instrumentalną, a osobiście preferuję obecność kogoś za mikrofonem (nie licząc przypadków fenomenalnych kompozytorów pokroju Angelo Badalamenti, Danny'ego Elfmana czy Hansa Zimmera). Trzeba im przyznać, że warsztat mają niezły, potrafią grać dość różnorodne kompozycje, aczkolwiek ich twórczość aż się prosi o jakiś wokal. Mam nadzieję, że kiedyś rozważą taką opcję.
Robert Pieculewicz, Warszawa 24.11.2009, fot. Wojtek Dobrogojski
Gdy popis małopolskiego wioślarza dobiegał końca, kram z merchandisem Richiego dopiero się rozstawiał. Na tym polu czekało mnie, niestety, rozczarowanie, ponieważ bardzo liczyłem na możliwość zakupu starszych albumów Kotzena. Jak się okazało, artysta przywiózł z sobą tylko plakaty, pocztówki i egzemplarze swego najnowszego wydawnictwa - "Peace Signs".
Na scenę Richie Kotzen wkroczył około 20:30. Starając się ukryć swoje rozczarowanie frekwencją, rozpoczął od numeru "Losing My Mind". W charakterze pozostałych instrumentalistów wspomagali go Daniel Pearson na basie i Demian Arriaga na perkusji. Gościnnie pojawił się również były pałker Kotzena, Atma Anur, który zagrał z nim kilka wałków. Przez pierwszą połowę występu, zarówno kapela, jak i publiczność, przypominali parę nieśmiałych kochanków, którzy próbują się nawzajem wyczuć i dotrzeć. W tym stadium można było usłyszeć takie utwory, jak: "Faith", "Doin' What the Devil Says to Do", "Fooled Again", "Go Faster" czy "High". Tutaj mam zastrzeżenia do dźwiękowca, który swego fachu uczył się chyba w Azerbejdżanie, gdyż początkowe piosenki ucierpiały w wyniku wyjątkowo kiepskiego nagłośnienia - wokal był zbyt słabo słyszalny, a sekcja rytmiczna zlewała się momentami w buczącą ścianę dźwięku.
Druga część koncertu wypadła zdecydowanie lepiej i żywiej - poprawiła się zwłaszcza kondycja publiki, która do tej pory z wprawą godną oscarowej kreacji wcielała się w rolę gromady manekinów wystawowych wyniesionych z pobliskiego "Silesia City Center". Ze skrzyni popłynęły też dźwięki bardziej znanych kompozycji, m.in. "Mother Head's Family Reunion" oraz cover starego przeboju "Reach Out (I'll Be There)" grupy Four Tops. Dla mnie jednak największą niespodziankę stanowił fakt, iż Richie zaserwował kawałek "Shine" z płyty "Actual Size" Mr. Big. Jest to utwór, który z pewnością dobrze znają fani Alucarda z trzynastoodcinkowego serialu anime "Hellsing", powstałego na kanwie mangi Kohty Hirano. To właśnie tam "Shine" zamykało każdy epizod wraz z napisami końcowymi. Po tym muzycznym misterium, czułem się szczęśliwy jak świnia w błocie.
Richie Kotzen, Warszawa 24.11.2009, fot. Wojtek Dobrogojski
Wkrótce nadeszła pora na bisy. Wówczas Richie pokazał klasę, jak mało kto, albowiem bisował aż trzy razy - najpierw z "Remember" i "Paying Dues". Następnie wrócił w wielkiej, czarnej czapie bez czubka, by zagrać oczekiwany przez paru fanów (w tym mnie) "You Can't Save Me". A czemu przez paru? Bo oprócz siebie, udało mi się dostrzec tylko kilka osób na sali, które znały cały tekst. Po tym numerze mogłem umrzeć szczęśliwy. Kiedy Richie powrócił po raz trzeci i ostatni zarazem, wykonał jeszcze jeden cover - "All Along the Watchtower" Boba Dylana, przerobione również przez Jimiego Hendrixa. Publiczność pożegnała Kotzena i jego kompanów gromkimi owacjami.
Organizator, pomimo kulejącej kampanii reklamowej, zasłużył na pochwałę za to, że w ogóle ściągnął Richiego Kotzena do Polski - dzięki temu mogłem zobaczyć ten fantastyczny koncert. Mam też szczerą nadzieję, że w warszawskiej "Progresji" czeka na muzyka cieplejsze powitanie ze strony liczniejszej rzeszy wielbicieli. Koniec i bomba, kto nie był, ten trąba.
Zobacz zdjęcia: Richie Kotzen, Robert Pieculewicz w Warszawie.
PS. Bardzo dobry występ także Roberta Pieculewicza z zapołem (100% trafili w mój gust).. Chłopaki są bardzo zgrani. Sekcja Super!!! Gitary rewelacja!!! Pozdrawiam :-)
PS. Koncert w Progresji moim zdaniem był rewelacyjny, pomimo tak małej frekwencji :(
Ritchiemu tez musialo sie podobac, bo bisowal 5 razy, jak dobrze pamietam. A przez to, ze byl taki kameralny kazdy mogl po koncercie dostac autografy i porozmawiac z muzykami i zdjecia porobic i sie wysciskac. szczegolnie z basista :)))
kto nie byl, niech zaluje...
wokalista dołączy do składu w najbliższym czasie, więc sądzę że Twoje "żądze" zastaną zaspokojone :-)
Pozdrawiam
Dorian Rochowski