- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Ray Wilson, Kraków "Lizard King" 17.12.2009
miejsce, data: Kraków, Lizard King, 17.12.2009
Nie jestem w stanie przytoczyć dokładnego cytatu, lecz Stephen King ustami bohatera jednej ze swych powieści powiedział kiedyś, że rock zaczyna się wtedy, gdy siedząc przy ognisku ktoś weźmie do rąk gitarę i przy jej akompaniamencie zacznie śpiewać. Zgodnie z fabułą książki wyobraziłem sobie wówczas taki postapokaliptyczny świat, a w nim grupkę ludzi, wśród których o przetrwanie swoje i swojego "pudła" walczy muzyk rockowy. Pierwszy, niekoniecznie mądry wniosek, jaki przyszedł mi do głowy, był taki, że wylewające się z owego instrumentu tudzież gardła dźwięki byłyby, niezależnie od swego poziomu technicznego oraz feelingu, jedynie małą namiastką spuścizny, jaką może po sobie pozostawić ten gatunek. Przecież na prawdziwym rockowym koncercie muzycy mają zwykle do dyspozycji co najmniej kilka gitar elektrycznych, a co za tym idzie również cały wachlarz przeróżnych przesterów, delayów, flangerów i Bóg wie jakich jeszcze innych efektów. Do tego klawisze, sample, porządny zestaw perkusyjny, co najmniej pięciostrunowy bas. W tle jakaś projekcja bądź telebim czy choćby wielkie logo występującego akurat zespołu. Cóż może jeden człowiek ze swym pudełkiem i głosem w porównaniu z całą armią uzbrojonych w najróżniejsze cuda techniki rockmanów? Każdy, kto przyszedł siedemnastego grudnia roku pańskiego dwutysięcznego dziewiątego do krakowskiego "Lizard Kinga", miał okazję się przekonać, że taki skromny osobnik może bardzo, ale to bardzo wiele.
Ray Wilson, Kraków 17.12.2009, fot. Grzegorz Chorus
By docenić umiejętności Raya Wilsona nie trzeba koniecznie od razu wybierać się na jego koncert. Wystarczy posłuchać studyjnej, akustycznej płyty "Change", z której utwór tytułowy otworzył setlistę. W recenzji ostatniej płyty Raya ("Propaganda Man") pisałem, iż mamy do czynienia z muzykiem, który z gitarą akustyczną jest w stanie zdziałać cuda. Fanom Artysty również nie trzeba o tym przypominać, ale wybaczcie, albowiem ciągle nie mogę wyjść z podziwu nad sposobem, w jaki on to robi. Szkot pojawił się na scenie w sposób całkowicie odbiegający od wszelkich spektakularnych "wjazdów". Po prostu spokojnie, bez większych "trąb na swoją cześć" zameldował się ze swą gitarą elektroakustyczną obok stojaka z mikrofonem i skromniutkiego afektu gitarowego, którego używał bardziej jako ozdobnika niż głównego urządzenia przetwarzającego dźwięk. Nieco z boku, po lewej, za niewielkim fortepianem zasiadł nasz rodak, pianista Filip Wałcerz, który gdzieś w okolicach drugiej zwrotki "Change" zaczął delikatnie graćna swym instrumencie, dając tym samym każdemu do zrozumienia, że czekają na nas świeże aranżacje składających się na repertuar utworów. Już po pierwszych dźwiękach można było wyraźnie odczuć, że ten występ na długo pozostanie w pamięci.
Ray Wilson, Kraków 17.12.2009, fot. Grzegorz Chorus
Zaraz po "Change" zostaliśmy uraczeni utworami zespołu, z którym współpraca przyniosła muzykowi sławę, czyli czas na "Shipwrecked" z genialnego "Calling All Stations" oraz "Follow You, Follow Me" z płyty "And There There Were Three" grupy Genesis. Niemal każdy grany tego wieczoru utwór opatrzony był skromnym komentarzem, mogliśmy dowiedzieć się czegoś ciekawego o okolicznościach w jakich powstał. Przy okazji "Follow You, Follow Me" Ray na przykład żartował, że skomponowanie go było zdaniem muzyków Genesis punktem zwrotnym w karierze zespołu, albowiem gdy tylko się pojawił, automatycznie zwiększyła się ilość pań na koncertach grupy. Cudownie wypadły tego wieczoru takie utwory Brytyjczyków, jak "No Son Of Mine", "The Carpet Crawlers" czy zagrany po wyjściu na bis, wyczekiwany chyba przez wszystkich "Not About Us". Wilson udowodnił, że jego wokal w niczym nie ustępuje Philowi Collinsowi czy Peterowi Gabrielowi. Ba! Od zawsze wiedziałem, że ma kawał głosu. Ten koncert pokazał, że niewielu może zmierzyć się z nim w tej dyscyplinie. Cały czas śpiewał w sposób niesamowicie emocjonalny, a przy tym czysty, pozbawiony choćby jednej fałszywej nuty, choćby najmniejszego przejawu jakiegokolwiek technicznego niedomagania. Niewielu może pochwalić się tym samym. Również instrumentalnie wypadł nie tylko bez zarzutu, ale wręcz fenomenalnie. Kapitalnie akcentował swoje partie i często ledwie muskał instrument, pozwalając dźwiękom płynąć w liryczny, pełen uczucia sposób. Kiedy indziej potrafił jednak przywalić w struny mocniej i pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa, jak choćby w świetnie przyjętym i dość zaskakującym w fortepianowo - akustycznej aranżacji "Inside". To, co niewątpliwie ujęło mnie tego wieczoru, to absolutny brak jakiegokolwiek nadętego gwiazdorstwa. Muzyk zachowywał się tak, jakby grający na fortepianie Filip występował na niemal równych prawach. Podczas "Carpet Crawlers" przesunął pasek swego elektroakustyka w taki sposób, że instrument powędrował na jego plecy, podczas gdy sam skupił się na śpiewaniu i dopiero pod koniec utworu pozwolił sobie szarpnąć nieco za struny. Również sama setlista świadczy o tym, że postawa Szkota daleka jest od - nazwijmy to umownie - muzycznego egoizmu i że absolutnie nie traktuje on starszych kolegów sprzed mikrofonu w Genesis jako swych konkurentów, lecz przyjaciół. Mogliśmy się o tym przekonać choćby wtedy, gdy przyznając, że Phil Collins skomponował całą masę doskonałych numerów, Ray wykonał znany z jego dorobku solowego przebój zatytułowany "Another Day In Paradise".
Ray Wilson, Kraków 17.12.2009, fot. Grzegorz Chorus
Ci, którzy czekali na utwory samego Wilsona, również się nie zawiedli. Mogliśmy cieszyć się napisanym dla przyjaciela "Another Day", zapowiedzianym jako "utwór o ludziach żyjących w zakłamaniu" "Propaganda Man" czy - jak mogliśmy się dowiedzieć z krótkiego komentarza - skomponowanym w niecałe dziesięć minut, zainspirowanym tragedią zaginięcia dwojga dzieci, przepięknym "Beach". Z niezwykłym uczuciem wykonany został "Lemmon Yellow Sun" z płyty "She", która ukazała się pod szyldem Ray Wilosn & Stiltskin. Tutaj mogliśmy się dowiedzieć, że inspiracją do jego stworzenia była wakacyjna miłość, jaką Artysta przeżył we Włoszech. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu zagrany na sam koniec "The Actor" z wydanej sześć lat temu płyty "The Next Best Thing". Od zawsze uważałem go za bezapelacyjnie jeden z najlepszych w całej dyskografii.
Nie sposób nie wspomnieć o nagłośnieniu. Nie jestem specjalistą w tej kwestii i nie mam pojęcia, czy trudniej nagłośnić koncert akustyczny, czy tradycyjny i nie wiem również, kto w "Lizard Kingu" za to odpowiada - lecz wszystko tego wieczoru brzmiało dokładnie jak należy. Idealna głośność i klarowność dźwięku sprawiły, że każdy niuans był doskonale słyszalny i każdy obecny na koncercie mógł bez przeszkód delektować się wyjątkową muzyką jednego z najwybitniejszych moim zdaniem wykonawców w branży.
Na zakończenie chciałem wam wyznać, że naprawdę nieczęsto zdarza mi się widzieć koncert, który od pierwszych sekund wprowadza w euforyczny trans i nie pozwala z niego wyjść już do samego końca. To, co przeżyłem tego wieczoru, ciężko oddać słowami - profesjonalizm, rzetelność wykonania i obcowanie z najwyższej klasy muzyką, lecz również, a może nawet przede wszystkim - radości z grania i ze wspólnego spotkania, której nie kryła żadna ze stron. Dopóki nie opuszczą nas tacy wokaliści i gitarzyści, jak Ray Wilson, magia muzyki nie zgaśnie.
Ray Wilson, Kraków 17.12.2009, fot. Grzegorz Chorus