zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

relacja: Rawa Blues Festival, Katowice "Spodek" 7.10.2000

19.10.2000  autor: Michał Grzesiek
wystąpili: Lonnie Brooks; Paul Lamb & King Snakes; Tadeusz Nalepa; Irek Dudek; Easy Rider; Jan "Kyks" Skrzek; Sławek Wierzcholski
miejsce, data: Katowice, Spodek, 7.10.2000

Któż mógłby przypuszczać? Ani się obejrzeliśmy - dziewiętnaście lat minęło jak jeden dzień! Dwudziesta edycja Rawy Blues stała się faktem. Z niewielkiej klubowej imprezy (na początku lat osiemdziesiątych nie było mowy o organizowaniu czegoś takiego w Spodku) zrobiło się święto dla miłośników bluesa o zasięgu ogólnokrajowym i międzynarodowej renomie. Irek Dudek - pod każdym względem najważniejsza postać Rawy - co rok udowadnia, że dla zapaleńców nie ma rzeczy niemożliwych i potrafi nadal ściągnąć tłumy ludzi, dla większości których mógłby być ojcem i to wcale nie najmłodszym. A wydawać by się mogło, że nastolatkom już tylko walenie kafarem pod tytułem techno w głowie...

Zgodnie z corocznym rytuałem festiwal rozpoczęły występy kapel na bocznej scenie. Celowo nie napisałem "młodych" ani "debiutujących", bo sporą ich część stanowili rawowi weterani, a niektórzy wykonawcy zaczynali swoją muzyczną wędrówkę już w latach siedemdziesiątych(!). Generalnie dominowała tu mocna, elektryczna odmiana bluesa - zazwyczaj przesterowane gitary (ale bez przesady - do siarki z death-metalu rodem trochę na szczęście brakowało), tudzież mocny i wyrazisty akompaniament sekcji rytmicznej - pod takim znakiem upłynęły pierwsze godziny imprezy. Jednorodność repertuarowa mogła u co niektórych wywołać pewne znużenie, ale znakomita większość publiczności bawiła się bardzo dobrze.

Kurde, kiedyś o tej porze nie można było przecisnąć się przez hol Spodka - tyle było ludzi - a dzisiaj? - podsłuchałem nerwową wypowiedź stałego - jak mniemam - bywalca Rawy. Faktycznie - na początku ludzi pod scenką było tyle, że artyści mogliby z każdym witać się po imieniu. W miarę upływu czasu robiło się jednak coraz tłoczniej, słowa te traciły stopniowo i wyraźnie na aktualności. Stało się to głównie za sprawą dwóch wykonawców. Mnie zachwycił występ rewelacyjnej (przynajmniej w porównaniu z - całkiem nienajgorszą - resztą) białostockiej Formacji Fru, będącej pod silnym wpływem Muddy Watersa i Wilie Dixona. Największą uwagę skupiał nieprzyzwoicie wręcz dynamiczny wokalista (Amerykanin uczący angielskiego!), którego energia udzieliła się wszystkim humanoidom drepczącym - jak dotychczas - pod sceną. Gra bardzo dobrego harmonijkarza przywodziła na myśl dokonania samego Sugar Blue - mistrza bluesa chicagowskiego. Ta kapela musiała wygrać w głosowaniu publiczności. Nagrodą był występ na dużej scenie.

Drugim artystą zasługującym na uwagę był duet Easy Street, będący w wyraźnym kontraście z pozostałymi uczestnikami konkursu. Zaprezentował bardziej subtelną odmianę bluesa - na gitarę akustyczną (i slide), harmonijkę ustną, czasem akordeon. Przypomniały mi się stare "wiejskie" hity w rodzaju "Good Night Irene" i "Lining Track" Leadbelly'ego, czy cała seria pieśni "Lightnin'" Hopkinsa. Stylowo, ale i odważnie podchodzący do gatunku muzycy Easy Street podjęli wyzwanie - i wrócili ze sceny z tarczą. Brawo!

W chwilę później zameldowaliśmy się już na głównej scenie. Panowało dziwne zamieszanie, choć ochrona jeszcze nie zaczęła wpuszczać widzów do hali. Co rusz przemykali się smutni panowie w eleganckich uniformach. Okazało się, że rock and roll - choćby nie wiem jak odżegnywał się od tego - trafia jednak do wyższych sfer. Do Spodka zawitała ochrona premiera (z samym szefem rządu rzecz jasna). Jerzy Buzek w krótkiej rozmowie z Irkiem Dudkiem wyraził swój podziw dla jego entuzjazmu i zadeklarował się jako wielki miłośnik muzyki jazzowej, choć padały też takie nazwy, jak The Animals czy The Rolling Stones. Doszło oczywiście do wymiany prezentów - szef Rawy sprezentował szefowi rządu kilka klasycznych bluesowych płyt, natomiast ten odwdzięczył się zestawem harmonijek z wygrawerowaną dedykacją.

Kilka minut po piętnastej nadszedł czas na rozpoczęcie głównej części święta bluesowych maniaków. Dudek na "buzkowej" harmonijce dał sygnał: Rawa Bluuueessss Festival!!! - ryknął kilkutysięczny tłum. Zaczęło się...

Jako pierwszy na scenie zameldował się Mietek Blues Band. Spokojne bluesy rozkołysały publiczność, która nagrodziła muzyków jeśli nie entuzjastycznymi, to na pewno bardziej niż uprzejmymi brawami. Szkoda tylko, że kapele występujące na głównej scenie przed gwiazdami miały dla siebie marne piętnaście minut - ale taki już garbaty los rozgrzewacza i nic na to człowiek poradzić nie może.

Banaszak & The Best - kolejny wykonawca w rozpisce zaprezentował nieco bardziej skoczną odmianę gatunku (sami muzycy twierdzą, że to co grają to jump blues) z lekką, acz wyraźną domieszką jazzu, w czym bardzo pomógł saksofonista, najwyraźniej zafascynowany tą odmianą muzyki. Od strony wizualnej najwięcej par oczu przyciągał basista, którego energia rozpierała do tego stopnia, że doprawdy trudno było mu ustać w miejscu. Chciałoby się rzec - dobrze, że scena Spodka jest mocna i odporna na tego rodzaju szaleństwa. Inaczej gość kończyłby występ między rurami podtrzymującymi całość.

Akustyczny nurt reprezentował duet Pawła Szymańskiego - dwie gitary i harmonijka ustna to zestaw być może skromny, ale nie ubogi - czego nie raz i nie dwa w swoim czasie dowiódł Bob Dylan. Duo rozbawiło publikę humorystycznymi tekstami i wypowiedzią wokalisty: Zamknijcie paszczę i słuchajcie! Generalnie było nieźle, szkoda tylko, że partie gitary tonęły momentami we wszędobylskim pogłosie i zbyt głośnych rozmowach fanów, stojących tuż obok mojej skromnej osoby.

Następny w kolejce zespół - Riders - zaprezentował się chyba najlepiej z wszystkich "otwierających" kapel. Powalił publikę niesłychaną dynamiką, w czym spory udział miał gitarzysta, ubrany nieomal tak, jakby właśnie wyrwał się na moment ze swojego indiańskiego plemienia na okoliczność Rawy Blues. Zdradzający silne wpływy Hendrixa, szczególnie podczas morderczych solówek z użyciem pedału wah-wah, był niewątpliwie centralną postacią ansamblu. Wokalista natomiast stanowił skrzyżowanie Burke Shelleya z Budgie i Geddy'ego Lee z Rush - ten sam wysoki głos i takaż ekspresja. Rzęsiste brawa, jakimi zwieńczono krótki występ, były ze wszech miar zasłużone.

Tipsy Drivers i Chołodny Trio zaproponowali dosyć schematyczny blues. Można powiedzieć bez ogródek - takie kapele to woda na młyn reakcji, czyli tych, którzy uważają, że blues to muzyka oparta na jednej, triadowej progresji akordów.

Formacja Fru - słuszny zwycięzca konkursu na małej scenie - zagrała nieco mniej dynamicznie. Podróż z Białegostoku to jednak kawał drogi, poza tym był to już jej drugi występ tego dnia na imprezie, a jeśli dodamy do tego stres towarzyszący oczekiwaniu na wyniki, można zrozumieć lekkie zmęczenie muzyków. Panowie trzymam kciuki i piję za waszą przyszłość, a na razie rozgrzeszam za przeciętny występ przed szerszą publiką!

Wreszcie przyszedł czas na gwiazdy. Na pierwszy ogień poszła Nocna Zmiana Bluesa, której fanom przedstawiać chyba nie trzeba. Prowadzący koncert Jan Chojnacki zapowiedział zespół słowami: Sławek Wierzcholski i "Nocna Zmiana Bluesa". Trudno nie zgodzić się z takim podejściem do sprawy. Wierzcholski może śmiało krzyknąć za Ludwikiem XIV - Zespół to ja! Nie da się też ukryć faktu, że jest on jednym z najwybitniejszych fachowców od harmonijki ustnej, nie tylko w naszym kraju. Zestaw instrumentów, jakim obwiązał się w pasie, jest doprawdy imponujący. Sławek ma ich tyle, że w pewnym momencie pozwolił sobie rzucić jedną w stronę fanów. Basista Nocnej Zmiany chciał pójść w jego ślady, ale lider dał do zrozumienia, że harmonijek ma mnóstwo, a basówka jest tylko jedna. Faktycznie - gdyby Wierzcholski chciał wszystkie posiadane instrumenty sprezentować fanom, najpewniej przez pół Rawy nie robiłby nic innego ponad rzucanie harmonijek. Jeśli chodzi o repertuar, obeszło się bez większych niespodzianek. Nie zabrakło oczywiście takich przebojów, jak "Blues Mieszka W Polsce" czy "Chory Na Bluesa". Szczególnym momentem było wykonanie utworu poświęconego Ryśkowi Riedlowi, utrzymanego w konwencji country'owych piosenek Dżemu, jak chociażby "Whisky" czy "Autsajder". Co tu dużo mówić - byliśmy świadkami bardzo dobrego koncertu bardzo dobrej kapeli.

Po mistrzu harmonijki ustnej przyszedł czas na wirtuoza gitary slide - na estradę wkroczyło trio Easy Rider z liderem Andrzejem Wodzińskim. Z całą pewnością nie jest on tytanem wokalistyki, niemniej z powodzeniem nadrabia to wyjątkową grą na gitarze. Trochę szkoda, że nie przykłada się do śpiewu (konia z rzędem temu, kto zrozumiał wszystkie teksty) i nie emanuje jakąś szczególną charyzmą, jaka przystoi każdemu frontmanowi, ale dynamika i energia płynąca ze sceny wynagrodziły nam wszelkie mankamenty pana Andrzeja. Warto zwrócić też uwagę na świetne partie gitary basowej Jacka Gazdy i grę na bębnach brata Andrzeja Wodzińskiego - Jarosława. Zobaczyliśmy boogie w naprawdę bardzo dobrym wydaniu.

Za chwilę na scenie pojawi się ojciec! - odrzekł konferansjer, a publiczność oszalała. Zaczęło się oczekiwanie na Tadeusza Nalepę. Po chwili "polski Mayall" zameldował się przed ludźmi. Szczególną uwagę publiki (męskiej, rzecz jasna) zwracała niezwykle urodziwa wokalistka, Grażyna Dramowicz, prywatnie żona artysty, której przypadła nawet główna rola wokalna w jednym z numerów - powolnym, mrocznym i nieprzyzwoicie zmysłowym bluesie. Okazało się, że pani Nalepowa(?) dysponuje niezwykle niskim głosem, mogącym czasami kojarzyć się z... Amandą Lear. Najlepiej przyjęto dwie piosenki - znany z okresu współpracy z Dżemem "Ten O Tobie Film" i zagrany na bis braekoutowy klasyk "Oni Zaraz Przyjdą Tu". Zespół akompaniujący można by z powodzeniem ochrzcić jako "The Nalepa Family Band". Dlaczego? Oprócz żony na scenie produkował się na gitarze - i to całkiem nieźle - syn Tadeusza, Piotr.

Występ Jana "Kyksa" Skrzeka był w zasadzie przerywnikiem pomiędzy dwoma uznanymi firmami - nasz kochany Siemianowiczanin zagrał kilka piosenek na modłę śląskiego bluesa, akompaniując sobie na fortepianie. Poczułem klimat klubowego grania - tam taka muzyka sprawdza się najlepiej. Oczywiście znów zanotowaliśmy entuzjastyczną reakcję gawiedzi.

Zastanawiałem się, czym może nas jeszcze od strony muzycznej zaskoczyć gospodarz festiwalu Irek Dudek. Facet ucieka w popłochu przed jakimikolwiek klasyfikacjami - mieliśmy go już w wydaniu rockowym, popowym, rock'n'rollowym, bluesowym a nawet symfonicznym. Najważniejsze, że jednak najmocniej kojarzy się on z bluesem, co nie przeszkadza mu łączyć - udanie! - wyżej wymienione gatunki w jedną klarowną całość. Przywitał się z nami grając na skrzypcach, towarzyszyła mu mała żeńska orkiestra smyczkowa. Brzydsza część publiczności przyglądała się panienkom (czemu dziwić się trudniej niż trudno) zamiast w uwadze i skupieniu analizować i przeżywać koncert. W pewnym momencie liderowi odczepił się kabel od skrzypiec i zrugał biednego technicznego, który zapewne z powodu uroczych skrzypaczek nie mógł trafić odpowiednim kablem w odpowiednie miejsce. Po dwóch kawałkach dziewczyny na szczęście (albo niestety - niepotrzebne skreślić) opuściły Irka. Z odsieczą przyszła armia saksofonów i innych instrumentów z rodziny dęciaków. Zrobiło się bardzo jazzowo - wykonany z niebywałą brawurą "Something Must Have Changed" odciągnął nas nieco od czystego bluesa. Irek, kochamy cię! - ozwał się z widowni po zakończeniu piosenki jakiś głos. Nie było wątpliwości, że bardzo reprezentatywny dla większości tu zebranych. Tym jakże sympatycznym akcentem skończyła się prezentacja wykonawców krajowych.

W przypadku gwiazd zagranicznych nie bardzo wiedzieliśmy (jako dziennikarze), czy będzie nam wolno zachować dotychczasowe, nie ukrywam że dosyć wygodne pozycje służące fotografowaniu i oglądaniu koncertu. Ponoć menadżerowie Paula Lamba i Lonnie Brooksa nie życzyli sobie nikogo pod sceną (nie licząc oczywiście ochroniarzy). Na szczęście nikt nas spod sceny nie wynosił i mogliśmy dalej spokojnie pracować.

Paul Lamb okazał się najlepszym, obok Wierzcholskiego, harmonijkarzem wieczoru, z wyraźnymi zapędami showmańskimi. Wywijał harmonijką tak jak niegdyś Roger Daltrey z zespołu The Who mikrofonem. Najwyraźniej jego energia udzieliła się ludziom, którzy mieli prawo czuć się już lekko wyczerpani fizycznie po kilku godzinach romansowania z bluesem. Rozbudowane formalnie kawałki z długimi solówkami mogły się podobać. Ja zanotowałem w swojej pamięci gitarzystę, wyglądającego jak Eric Clapton po pięciu następujących po sobie załamaniach nerwowych. Niestety na tym kończyły się podobieństwa ze słynnym "Slowhandem". Facet grał wyjątkowo brzydkim dźwiękiem, niesłychanie agresywnym i kłującym w uszy, a na dodatek z wyjątkowym zamiłowaniem brał się za długaśne solówki. Czekałem tylko, aż odezwie się lider ze swoją harmonijką. Tu było naprawdę co podziwiać, rączki same składały się do braw. Lamb potrafił nawet sprawić, żeby harmonijka zabrzmiała jak silnik samochodowy - w pewnym momencie poczułem się jak wewnątrz warsztatu samochodowego (mój wóz ma szesnaście lat, więc niedługo fikcja i wyobraźnia mogą przeobrazić się w rzeczywistość).

No i Lonnie Brooks. To przykre i smutne, że Lonnie na świecie jest uznaną gwiazdą, a u nas mało kto wie o jego istnieniu. "Powinniście promować takich muzyków jak on" - grzmiał do nas Irek Dudek podczas spotkania z premierem. Nie mam nic przeciwko promowaniu tak wybitnego bluesmana, ale on ma już 67 lat! - mało kogo można w tym wieku przekonać do publiki, szczególnie tak specyficznej i kapryśnej jak polska. "Ladies and gentlemen - Mr. Ronnie Brooks!!!" - usłyszeliśmy w pewnej chwili. Tak, tak Ronnie - syn artysty zaprezentował nam kilka numerów bez towarzystwa słynnego tatusia. Minęło parę ładnych chwil nim ten pojawił się na estradzie. I tak, po Nalepach, mieliśmy kolejny sceniczny zjazd familijny (bez złośliwości - było naprawdę fajnie). Wszystko zaczęło się dynamicznymi numerami z wyraźnym artystycznym sponsoringiem gitarzysty wszechczasów - Jimiego Hendrixa. Porywający koncert trwał blisko dwie godziny i można go było bez ogródek określić mianem "bluesa w pigułce" - pigułce, dodam, dosyć różnorodnej i mogącej wyleczyć wszelkie dolegliwości właściwe zwolennikom czarnych kapeluszy i Teksasu. Całość zwieńczyło niemiłosiernie długie (ale nie nudne - Boże broń!) wykonanie "Sweet Home Chicago" z Irkiem Dudkiem, Paulem Lambem i całym mnóstwem innych muzyków z wcześniej grających kapel. W tym momencie straciłem jakiekolwiek analityczne zdolności. Byłem już tylko jednym z wielu szalejących wariatów. Po kilkunastu minutach bluesowe spotkanie na szczycie dobiegło niestety końca. Eksplozja braw po raz kolejny nie mogła nikogo dziwić.

"Ale był czad!" - huknął mi za uchem jakiś szesnastolatek opuszczający Spodek po trzynastu godzinach obcowania z muzyką. W tym momencie skojarzyłem, że pierwsza Rawa Blues miała miejsce w 1981 roku - można przyjąć wesołe założenie, że rodzice młodzieńca spotykali się wtedy na swoich pierwszych randkach. Być może sami wizytowali dudkowy festiwal. Najważniejsze jednak, że wkrótce zmajstrowali kolejnego fana tej skądinąd bardzo tradycyjnej, ale niesłychanie emocjonalnej muzyki, która nadal potrafi porwać dzieciarnię, choć mogłaby być jej babcią i dziadkiem w jednej osobie.

Wróciłem do domu i wypiłem toast za szacowną Rawę-jubilatkę, życząc jej kolejnych dwudziestu wydań i zdecydowanie przyjemniejszych skojarzeń wśród obywateli, niż ma to miejsce w przypadku rzeki Rawy - najintensywniej śmierdzącej rzeki w historii Katowic. Do zobaczenia za rok i za dwadzieścia lat!!!

Komentarze
Dodaj komentarz »

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?