- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: "Impact Festival 2013" (Rammstein, Korn, Slayer i inni), Warszawa "Lotnisko Bemowo" 4.06.2013
miejsce, data: Warszawa, Lotnisko Bemowo, 4.06.2013
Tegoroczny "Impact Festival" wypełnił w pewnym sensie w moim kalendarzu koncertowym lukę po "Sonisphere Festival", na którego trzech edycjach byłem, a który to w tym roku się nie odbył. To samo miejsce i czas podobny, więc skojarzenia nasuwają się same. "Sonisphere" każdorazowo był dla mnie dużym wydarzeniem, wyniosłem z tamtej imprezy wiele fajnych wspomnień, więc również po "Impact Fest" obiecywałem sobie wiele.
O moich oczekiwaniach wobec poszczególnych kapel mógłbym pisać długo, toteż przejdę do opisu tego, co udało mi się zobaczyć i usłyszeć. Zaczęło się kiepsko, gdyż z przyczyn ode mnie niezależnych nie zdążyłem na sam początek i ominąłem występ Love And Death oraz (czego bardzo żałuję) Mastodon. Zameldowałem się na płycie Lotniska Bemowo w na tyle dobrym momencie, by obejrzeć większą część koncertu Ghost B.C., na który również ostrzyłem sobie zęby. Szwedzi grają melodyjny doom metal z różnymi dodatkami. Trzeba przyznać, że mają wielką łatwość tworzenia wpadających w ucho kawałków, a publikę po prostu zahipnotyzowali - myślę że zdecydowana większość uczestników koncertu bawiła się doskonale. Pomijając już niesamowity image sceniczny Papy Emeritusa II i spółki, zachwyciło mnie to, jak perfekcyjnie odegrali wszystkie kawałki. Emeritus świetnie śpiewa na płytach, ale na żywo wypadł po prostu genialnie - nie wydobył z siebie jednej fałszywej nuty, a pamiętajmy, że śpiewa czysto, nie krzyczy czy growluje. Reszta kapeli dzielnie mu sekundowała i wiele osób mówiło, że po tak wysoko postawionej przez szwedzki rockowy kabaret poprzeczce reszta kapel, mających wystąpić tego wieczoru, będzie miała przed sobą trudne zadanie, aby im dorównać. Jeśli jednak miałbym wybrać, co w występie Ghost podobało mi się najbardziej, to wykonanie "Year Zero" z wydanego w tym roku albumu "Infestissumam". Po prostu palce lizać.
Po doommetalowym Ghost ze Szwecji przyszła pora na nasz rodzimy rodzynek w składzie tegorocznego festiwalu - Behemotha. Ekipa Darskiego to jeden z niewielu polskich zespołów, który zrobił prawdziwą karierę za granicami naszego kraju i to z pewnością uprawniało ich do bycia częścią "Impactu 2013". Behemoth to zespół, który cenię, ale też zespół, który - mam takie wrażenie - zaczyna zjadać własny ogon. Po świetnych "Demigod" i "The Apostasy" nagrali w mojej opinii nudną "Evangelion". No cóż, jakby na to jednak nie patrzeć, Behemoth to koncertowa bestia, ich występy to zawsze pełny profesjonalizm i oddanie. Tak było i tym razem. Niestety, mimo że chłopaki starali się jak mogli i do ich poziomu wykonania kolejnych numerów nie da się przyczepić, to istnieje coś takiego, jak czynniki zewnętrzne. Po pierwsze: to nie jest kapela, która dobrze wypada na tak dużej scenie, nie ograniczona ścianami klubu. Dźwięk się rozchodzi, słychać tylko zbitą do kupy kakofonie poszczególnych instrumentów. Widziałem Behemotha na otwartej przestrzenie kilka razy i zawsze mam podobne odczucia. Po drugie: mimo całkiem fajnej oprawy wizualnej (np. płonące odwrócone krzyże - nie żeby mnie to jakoś strasznie jarało, ale wygląda nieźle) w świetle dziennym Nergal i spółka nie mają takiej siły oddziaływania. Takie mam odczucia, naturalnie całkowicie subiektywne. Co do muzyki, to poza totalnie nieselektywnym brzmieniem było naprawdę dobrze. Napisze to jeszcze raz - pełen profesjonalizm. Poleciały takie "hity", jak "Ov Fire And Void", "Demigod", "Conquer All" czy "Slaves Shall Serve". A ze starszych rzeczy, mający bardzo długą brodę "Moonspell Rites", "Christians To The Lions", "Chant For Eschaton 2000" czy nieśmiertelny "Decade Of Therion", chyba przez wszystkich śpiewany z alternatywnym tekstem.
Później wystąpił Airbourne z Australii, którego koncert spędziłem stłoczony niczym sardynka w puszce pod parasolami w ogródku piwnym, starając się nie utonąć w strugach wody lejących się z nieba. I tu dygresja. Największą porażką festiwalu była pogoda. Ulewa długo nie odpuszczała i w pewnym momencie byłem pełen obaw, czy nie będę musiał stać na koncertach najciekawszych z mojego punktu widzenia kapel na deszczu w totalnie przemoczonym ubraniu. Dodam, że nie wolno było na teren lotniska wnieść parasolek (co udało się mimo zakazu wielu osobom), a płaszcze przeciwdeszczowe sprzedawano przed wejściem na płytę lotniska, nie zaś na jego terenie. Jeśli ktoś nie wykazał się zapobiegliwością, musiał nadrabiać dobrym humorem, bo prawdopodobnie całkowicie przemókł. Fajnie skomentował pogodę Papa Emeritus II z Ghost ("ktoś na górze nie chce, żebyśmy się dziś dobrze bawili"), ale na szczęście z czasem zrobiło się lepiej.
Chciałoby się napisać, że jednak już za chwilę zza chmur wyszło słońce, ale nic z tego. Nie da się jednak ukryć, że gdy zaczynał grać Slayer, deszcz ustał i tylko co jakiś czas zaczynało kropić ( i tak już było właściwie do końca występu Rammstein). Amerykanie zagrali świetnie nagłośniony (nareszcie!) set, składający się z utworów z całej ich kariery. Przez dobre nagłośnienie rozumiem nie samo natężenie dźwięku (wiadomo, najgłośniej zawsze gra headliner), ale to, że było zrównoważone - żaden instrument nie był faworyzowany, wszystkie było słychać idealnie (w przeciwieństwie do koncertu Wielkiej Czwórki 3 lata temu, gdy niesamowicie podbito sekcję rytmiczną). Poleciały kawałki w miarę świeże ("World Painted Blood", "Hate Worldwide", "Disciple", "Bloodline", "State Of Mind"), stare (dawno niesłyszany "At Dawn They Sleep" i "Chemical Warfare") oraz te, na które tak naprawdę wszyscy najbardziej czekają, czyli utwory pochodzące z płyt z lat 86 - 90. Świetnie, że znalazło się miejsce dla "Mandatory Suicide" i "Seasons In The Abyss", bo to jedne z moich ulubionych numerów Zabójcy, a nie zawsze są grane na koncertach. Końcówka występu była absolutnie, nomen omen, zabójcza - po wykonaniu kolejno "Dead Skin Mask" i "Raining Blood" oraz na bisy "South Of Heaven" i "Angel Of Death", z publiki zgromadzonej na płycie nie było co zbierać. Prawdziwa masakra i zdecydowanie lepszy gig Slayera niż na koncercie "The Big Four".
Skończył grać Slayer i natychmiast rozpoczął występ KoRn. Mogę nie być szczególnie obiektywny, gdyż o ile byłem naprawdę ciekawy, jak KoRn wypada na żywo, to nigdy nie byłem ich wielkim fanem i twórczość tej kapeli znam raczej wybiórczo. Może więc w kilku słowach. Po pierwsze wydaje mi się, że panowie wypadają dużo potężniej na albumach studyjnych niż na żywo. Nie wiem, może to kwestia miejsca, w którym stałem (powoli zajmowałem pozycję na koncert gwiazdy wieczoru), ale nie nazwałbym brzmienia KoRna potężnym. Po drugie (choć wynika to z pierwszego) gdzie są gitary? Świetnie słyszałem sekcję rytmiczną oraz Jonathana Davisa na wokalu, ale gitary zupełnie w tym zaginęły. Na duży plus zaliczam Amerykanom fakt, iż zagrali dużo utworów starszych - aż 6 z debiutu (co zrozumiałe, to w końcu 20. rocznica wydania "KoRn") i po dwa z "Life Is Peachy" oraz "Follow The Leader", co oznacza, że trzy pierwsze albumy zapełniły dwie trzecie setu. I dobrze, że zespół nie zdecydował się na nadreprezentację moim zdaniem totalnie nieudanej "The Path Of Totality".
Na gwiazdę wieczoru również nie musieliśmy długo czekać. Gdy spadła kurtyna i poszczególne części w dużej mierze ruchomej scenografii ukazały się oczom widzów, wiedziałem, że długo tego wieczoru nie zapomnę. Genialne wykonanie "Ich Tu Dir Weh" rozgrzało publikę, a stan ten skutecznie podtrzymały "Wollt ihr das Bett in Flammen sehen?" z "Herzeleid" i "Keine Lust" z "Reise, Reise". Kolejne utwory reprezentowały początki działalności Rammstein ("Sehnsucht", "Asche zu Asche") oraz okres "środkowy" ("Feuer frei!"). Oczywiście w dwu ostatnich nie obyło się bez masy ognia, a płonące statywy mikrofonów w "Asche zu Ashe" czy wystrzały fajerwerków w "Feuer frei!" to już standard. W "Mein Teil" Till Lindemann, przebrany za kucharza, wymachując mikrofonem - nożem rzeźnickim, gotował w kotle klawiszowca grupy Christiana Lorenza. Jasne, robią ten numer na każdym koncercie, ale zobaczyć to na żywo to naprawdę bezcenne przeżycie.
Zrobiło się bardzo gorąco, więc Niemcy postanowili nieco schłodzić atmosferę serwują widowni spokojniejsze "Ohne Dich". Bardzo ładne wykonanie, po którym już nie brali jeńców. Kolejno "Wiener Blut", "Du riechst so Gut", "Benzin" i "Links 2-3-4" wprawiły wszystkich zgromadzonych na płycie w świetny nastrój, no cóż, to po prostu świetne kawałki. Największy szał i chyba największe pogo koncertu miały miejsce podczas grania przez Rammstein najbardziej znanego kawałka grupy, czyli "Du Hast". Lindemann w zasadzie nie musiał wysilać strun głosowych, gdyż cały tekst publika zaśpiewała za niego. Potem mieliśmy jeszcze "Ich Will" oraz "Buck Dich" ze sceną gwałcenia biednego (kiepskie ma role do odegrania chłopak) Lorentza przez Lindemanna wibratorem - szlauchem, którym wokalista polewał publikę. Może to perwersyjne, ale oglądało się tę scenkę świetnie. Na bisy zagrali potężnie brzmiące "Sonne" oraz "Pussy" z polewaniem publiki pod sceną pianą, no i "Mein Herz brennt", w wersji jedynie na pianino i głos, co było chyba największą niespodzianką wieczoru.
Mówiąc bardzo potocznie, zostałem tego wieczora całkowicie pozamiatany. Rammstein to klasa, to wiedziałem od dawna, ale obejrzenie ich występu na żywo to naprawdę frajda. Jedyne, czego mi zabrakło to "Rammstein" i płonącego płaszcza Lindemanna. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Życzę sobie, aby kolejny "Impact Fest" był równie udany (oczywiście za wyjątkiem pogody).