- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Rammstein, Combichrist, Łódź "Hala Arena" 12.03.2010
miejsce, data: Łódź, Hala Arena, 12.03.2010
Łódź to dziwne miasto, które zarazem świetnie pasuje do stylistyki pionierów Neue Deutsche Harte, jak i z drugiej strony wydaje się z nią kompletnie rozmijać. Wszakże stolica województwa łódzkiego to przemysłowy, betonowy moloch, nad którym miejscami unosi się fetor dobywający się z wszechobecnych zakładów tekstylnych. Metropolia ta jest również upstrzona mnóstwem obiektów sakralnych, zaś tutejsze władze miejskie od dawna wykazywały zdecydowanie prawicowe inklinacje. Jako że Łódź cieszy się raczej nienajlepszą opinią miasta, w którym wiele koncertów metalowych było już odwoływanych, dziwi fakt, iż firmie Live Nation udało się w nim zorganizować występ, jakby nie patrzeć, dość kontrowersyjnej formacji. Przejazd ulicami obwieszonymi flagami i transparentami kultu maryjnego stanowił swego rodzaju przewrotny, wręcz perwersyjny kontrast z industrialnym misterium, jakie o godzinie 20 miało się rozpocząć w hali sygnowanej logo czołowego producenta kleju do kafelków.
W zasadzie mógłbym napisać, że niniejsze show Rammstein było powtórką z rozrywki z katowickiego gigu z listopada i w dużej mierze stwierdzenie to byłoby prawdziwe. Pojawiło się jednakowoż kilka różnic i aby uniknąć zbędnego powtarzania, to na nich przede wszystkim mam zamiar się skupić.
"Arena Atlas" była praktycznie po brzegi wypełniona widzami, wśród których nie zabrakło i sąsiadów zza zachodniej granicy. Nie jestem pewien, czy impreza wyprzedała się do końca, ale nawet jeśli nie, to z pewnością i tak niewiele brakowało do osiągnięcia takiego stanu rzeczy. Zarówno miejsca siedzące, jak i płyta zalane były morzem ludzkich głów. Niestety, w moim odczuciu, pudło miało za niski pułap, wskutek czego dla fanów stojących nieco dalej widoczność była dość ograniczona. Mam również wrażenie, że infrastuktura techniczna i możliwości "Areny" do wybitnie rozbudowanych nie należą, bowiem znacznie więcej efekciarskich sprzętów udało się technicznym z R+ zainstalować w "Spodku". Jak na ten zespół, salę rozświetlało drastycznie mało płomieni, że dla porównania wspomnę choćby monumentalne, gorejące kolumny ognia z Katowic. Trzeba za to przyznać, że panowie z Rammstein zaprezentowali się w lepszej kondycji niż ostatnio, a i wokalnie Till pokazał wyższą klasę, gdyż w listopadzie pod koniec koncertu już niedomagał.
Nad wyraz zawiodła tym razem publika. Ludziska na płycie w znakomitej większości stali niczym słupy soli, miejscami okazjonalnie podrygując, zarówno podczas występu gwiazdy wieczoru, jak i supportującego ich Combichrist. Bo to właśnie Andy LaPlegua i jego projekt spod znaku aggrotech ponownie dostąpili zaszczytu otwarcia imprezy. Dla mnie rewelka, ponieważ od poprzedniego razu zdążyłem już zatęsknić za energetycznym frontmanem oraz podwójnym zestawem perkusyjnym i hipnotyzującym spektaklem, jaki odstawiali obaj pałkerzy. Szkoda, że w Łodzi Combichrist zagrało jedynie półgodzinny set, wykonując następujące kawałki: "Today I Woke to the Rain of Blood", "Scarred", "Get Your Body Beat", "Fuck That Shit", "What the Fuck Is Wrong with You?" i fenomenalny "Blut Royale", którego mógłbym słuchać w nieskończoność.
Wiadomo, u Niemców ordnung muss sein, toteż punktualnie o godzinie 21 na scenę przebili się za pomocą kilofów i innych narzędzi zniszczenia królowie industrialnego metalu. Zawartość setlisty Rammstein, jak i kolejność poszczególnych numerów, z jednym wyjątkiem, była identyczna z tym, co zaserwowano w Katowicach. Rozpoczęło się od "Rammlied", potem "B********", "Waidmanns Heil", "Keine Lust" i "Weisses Fleisch". "Feuer frei!" wypadło straszliwie ubogo w porównaniu do zeszłorocznego show - ognia buchało tyle, co kot napłakał, a i gorejące jęzory, jakie Lindemann, Kruspe i Landers wypluwali ze swych masek były kiepsko zsynchronizowane. Dalszy ciąg to "Wiener Blut" w towarzystwie nieszczęsnych, eksplodujących laleczek, "Fruhling in Paris", a także "Ich tu dir weh" - tutaj Till znów został wyniesiony w górę na specjalnym podnośniku, by z metalowej bańki na mleko oblać deszczem iskier i grzmiących petard, znajdującego się poniżej Flake'a. Po tej zagrywce, podobnie jak miało to miejsce w "Spodku", klawiszowiec powrócił w błyskającym tysiącami cekinów wdzianku. Dziesiąty punkt na rozpisce był jedyną nowością imprezy - zamiast "Liebe ist fur alle da" nastąpiło odbicie w stronę albumu "Herzeleid" w postaci wałka "Du riechst so gut". Niby mała rzecz, a cieszy. Kolejne etapy przedstawienia odbyły się już bez niespodzianek: "Benzin" z dystrybutorem ze stacji paliw i płonącym kaskaderem, "Links 2-3-4", "Du hast" oraz kończące właściwą część gigu "Pussy". W tym przypadku różowa, falliczna armatka spisała się znacznie lepiej niż w Katowicach, dokonując niezwykle obfitej i długotrwałej ejakulacji na pierwsze rzędy publiczności. Podczas obsługiwania zmechanizowanego instrumentu prokreacji na twarzy Tilla wykwitł pełen zadowolenia uśmiech, czyli można bezpiecznie założyć, że tej nocy działko zadziałało zgodnie z zamierzeniami R+. Przy finałowych akordach, na zgromadzonych w "Arenie" fanów posypała się lawina kolorowego konfetti w barwach niemieckiej flagi.
W charakterze bisu do menu trafiło "Sonne", "Haifisch" i "Ich will". Drugi z numerów, rzecz jasna, nie mógł się odbyć bez obowiązkowego pontonu. Tak, jak w listopadzie, pasażerem tego środka transportu został Flake, lecz jego rejs po łódzkiej hali był odrobinę dłuższy. Nie mam pojęcia, kto wpadł na towarzyszącą temu motywowi inicjatywę koncertową, ale tak genialny i zabawny koncept zasługuje na duże brawa - niczym w starych kreskówkach, część fanów wydobyła z czeluści swych kieszeni spore, dmuchane rekiny, którymi ciskali w podróżującego pontonem klawiszowca. Najwyraźniej Flake'owi pomysł przypadł do gustu, bowiem natychmiast podjął zabawę, udając, iż dzierży w dłoni wędkę i wrzucając cały połów na pokład kutra "Rammstein". Po "Ich will" germańscy muzycy zeszli ze sceny, a rozochocony tłum począł przyzywać ich z powrotem. Nie wiedzieć czemu, skandowanie nazwy kapeli brzmiało niczym na meczu piłki nożnej, a co więcej, każdy okrzyk okraszany był potrójnym oklaskiem. Po paru minutach teutońska formacja uderzyła z drugim bisem, grając "Engel". Z niekłamaną przyjemnością przyszło mi oglądać wykonanie tego utworu z prawdziwą wokalistką, zamiast puszczanego dotychczas z taśmy żeńskiego głosu. Lindemann ponownie przywdział strzelające strumieniami ognia metalowe skrzydła, które przygrzały o niebo lepiej niż w "Spodku".
Na poprzednich koncertach Rammstein, które miałem okazję oglądać, Till niewiele mówił po polsku, ale chyba ostatnio nadrobił braki, ponieważ w Łodzi kilka razy można było usłyszeć wypowiedziane z niezgorszym akcentem: "dziękuję bardzo". Gdy po "Engel" grupa żegnała się z ludźmi, Lindemann całkowicie mnie zaskoczył, rzucając hasło: "Rammstein kocha was" - takie sympatyczne zwieńczenie trwającego godzinę i czterdzieści minut równie sympatycznego występu.
W Katowicak chyba na serio bylo wiecej ognia i publika bardziej szalalam caly spodek szalal!!! Ale i w Lodzi bylo bardzo fajnie!!!
Materiały dotyczące zespołów
- Rammstein
- Combichrist