- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Rammstein, Combichrist, Katowice "Spodek" 27.11.2009
miejsce, data: Katowice, Spodek, 27.11.2009
Rammstein to jedna z tych kapel, które raczej się kocha albo nienawidzi - trudno przejść obok nich obojętnie. Niektórzy zarzucają im komercyjność, ale z drugiej strony, czy dzisiaj wszystko, na czym się cokolwiek zarabia, nie jest tak naprawdę komercyjne? Może to zwyczajnie kwestia zawiści o to, że ich albumy sprzedają się w olbrzymich nakładach, a koncerty, niezależnie od ceny, przyciągają tłumy.
Raptem sześć tygodni temu najnowsze wydawnictwo niemieckiej formacji - "Liebe ist fur alle da" - ujrzało światło dzienne. Nie będę się tu rozwodził nad jego wadami i zaletami, bo to nie czas i miejsce. Teutońscy industrialowcy już wiele miesięcy wcześniej zapowiedzieli trasę promującą ich szóstego studyjnego długograja. Na mapie przemarszu znalazła się również Polska. Ostatni raz zespół odwiedził nasz kraj 21 lutego 2005 roku, kiedy to odbył się koncert przeniesiony z grudnia roku 2004. Chłopaki długo kazali na siebie czekać, ale w końcu przybyli. Gdy tylko informacja o planowanym przyjeździe R+ się rozeszła, a bilety stały się dostępne, fani (i koniki - na pohybel) rzucili się na nie niczym sfora wygłodniałych wilków. Nie odstraszyła ich nawet dość zaporowa cena w wysokości 209 zł na płytę (mimo iż według wcześniejszych zapewnień wejściówki te miały kosztować 200 zł). Poprzedni występ, który organizował Metal Mind, można było obejrzeć za 120 zł, o ile mnie pamięć nie zawodzi. Tak, wiem, mamy kryzys i grubasom we frakach zaczyna brakować na kawior z jesiotra, ale bez przesady.
Choć bramy "Spodka" były otwarte już od godziny 18:00, na support trzeba było czekać niemal dwie godziny. Tak, był support, mimo iż organizator na swojej oficjalnej stronie ani słowem o tym nie pisnął. W roli otwieracza wystąpił norweski Combichrist, który na szczęście nie miał nic wspólnego z obciachowym, polskim Kombi. Dziennikarze, jak to dziennikarze, musieli znaleźć dla Skandynawów jakąś niszę i upchnęli ich do szufladki opatrzonej terminem "aggrotech", cokolwiek to oznacza. Z agrarnymi technikami nie zetknąłem się nigdy wcześniej, toteż nie miałem bladego pojęcia, czego się po nich spodziewać. Okazało się, że Combichrist to po prostu swego rodzaju darkwave. Jako że muzycy dali wyjątkowo żywiołowy i dynamiczny gig, brak gitar zupełnie mi nie przeszkadzał. Wokalista przez cały czas zasuwał po scenie, a dwaj perkusiści tak namiętnie i w tak zgrany sposób łoili w swoje bębny, że wyglądali jakby stanowili jeden żywy organizm. Klawiszowiec to już w ogóle wyższa szkoła jazdy - gość tak srogo headbangował, że praktycznie mógłby grać używając samych włosów. W trakcie relatywnie krótkiego setu (tylko sześć numerów), Combichrist zaprezentowało m.in. "I Want Your Blood", "Fuck That Shit", "Sent to Destroy" i zadedykowane Rammstein "Blut Royal". Norwegowie zakończyli swoje popisy ok. 20:35.
O godzinie 21:00 na skrzynię wkroczyła gwiazda wieczoru - i trzeba przyznać, że wejście mieli niezłe. W przygotowanej do tego celu ścianie muzycy Rammstein wyrąbali sobie dwa przejścia siekierami, a na samym środku wycięli spory owal spawarką. Po uporaniu się z przeszkodą, obersturmfuhrer Till Lindemann z czerwonymi włosami klauna na głowie i świecącą diodą w ustach dał rozkaz do ataku, po czym Niemcy ruszyli z utworem "Rammlied" - napisanym głównie po to, by nie musieli za każdym razem odstawiać rutynowego "Rammstein" z "Herzeleid". Następnie zaserwowali jeszcze dwa kawałki z nowego krążka: ostrzejrzy "B********" i myśliwską pieśń "Waidmanns Heil". Podczas tej ostatniej show ruszyło już pełną parą. Specjalna maszyneria wypluwała z siebie ogniste jęzory, a industrialna sceneria, zwłaszcza stanowisko Flake'a, przypominające laboratorium szalonego naukowca, dodawały występowi charakterystycznego, cyberpunkowego posmaku. Dalej, dla odmiany, chłopaki rzucili fanom na pożarcie trzy starsze kompozycje: "Keine Lust", "Weisses Fleisch" i obowiązkowe "Feuer frei!". Na "Keine Lust" z podłogi strzelały w górę grube słupy dymu, a potem była już piromania pełną gębą. Miotacze ognia prześcigały się w uwalnianiu czerwonego żywiołu, a fale ciepła można było odczuć nawet paręnaście metrów od sceny. "Feuer frei!" to już prawdziwe, płomienne szaleństwo. Nie wiem, jak muzycy wyrobili w tej temperaturze, ale podziwiam, zwłaszcza, że pod koniec utworu Lindemann, Kruspe i Landers ziali ogniem z masek założonych na twarze. Miło że wprowadzają zmiany do swojego show - dla porównania cztery lata temu, podczas "Feuer frei!" Till miał podobną aparaturę przymocowaną do obu rąk. Siódmy w kolejce był dość psychodeliczny wałek, który frontman R+ rozpoczął, opowiadając bajkę przy wtórze gramofonu. Jak łatwo się domyślić, ową historyjką dla dzieci było "Wiener Blut", a ilustrowała ją ostro poryta dekoracja w postaci wiszących na linkach, przypalonych laleczek w ośmiu zestawach po trzy sztuki. Żeby było ciekawiej, niektóre z zabawek miały w czerepach zamontowane zielone lasery, którymi strzelały w publiczność. Od momentu, kiedy tylko ujrzałem plastikowe niemowlaki, czułem, że happy end nie jest im przeznaczony. Moje przeczucia okazały się trafne, bowiem w finale "Wiener Blut" wszystkie lalki po kolei wybuchły - zupełnie jak w "Nad pięknym, modrym Dunajem" u Monty Pythonów - a ich zmasakrowane szczątki spadły na scenę niczym jabłka z drzewa. Gdy wszystkie światła pogasły, z sufitu nad skrzynią spłynęła na kablu pojedyncza żarówka. Stojąc przy tym jasnym punkciku, Till uraczył zgromadzonych ludzi balladowym "Fruhling in Paris". Jednak, jak to na gigu Rammstein, spokój nie mógł trwać długo i w chwilę później chłopaki znów uderzyli z pełną mocą przebojowym "Ich tu dir weh". Show must go on, toteż widzów czekały kolejne atrakcje - Lindemann, z czymś przypominającym bańkę na mleko w dłoni, został wyniesiony kilka metrów w górę na specjalnym podnośniku, skąd wylał deszcz iskier na siedzącego poniżej Flake'a. Po tym zabiegu klawiszowiec powrócił przebrany w świecący kostium z cekinów i uruchomił na swoim stanowisku bieżnię - w efekcie resztę koncertu spędził jednocześnie grając i spacerując. Dziesiątą piosenką tego wieczoru było tytułowe "Liebe ist fur alle da" z najnowszego albumu, a następną jedyny numer z płyty "Rosenrot" zaprezentowany na tym występie - "Benzin" z rekwizytem w postaci dystrybutora ze stacji paliw. Z tego konkretnego dystrybutora nie radziłbym jednak nikomu tankować, gdyż, jak można było przewidzieć, miotał on gorejącymi płomieniami, których zakosztował podpalony przez Tilla kaskader. Gość zrobił kilka rundek po pudle, po czym ugasili go techniczni - widać było, że pomimo płonących pleców, miał niezłą frajdę, bo jeszcze na koniec przybił piątkę z Kruspem.
Żaden koncert R+ nie może się obyć bez paru kultowych staroci, dlatego na setliście znalazły się "Links 2-3-4" i "Du hast". Musiał się też na niej pojawić kawałek, o którym obecnie jest niezwykle głośno, czyli kontrowersyjne "Pussy". Na potrzeby tego utworu na stojaku z mikrofonem wykwitły czerwone, gumowe fallusy, a wokalista dokonał industrialnego bukkake, zasiadając za sterami ogromnego, różowego działa ukształtowanego na podobieństwo męskich genitaliów i toczącego wściekle pianę na znajdującą się pod sceną publikę. Po tej akcji przyszła pora na chwiliowy powrót do klasyki ("Sonne") oraz ostatni zryw w stronę promowanego na tej trasie krążka "Haifisch". Rzecz jasna, show nie byłoby kompletne bez pontonu. Aby uczynić zadość tradycji, Flake wskoczył na swój okręt flagowy i wypłynął na szeroki przestwór ludzkich rąk. Zwieńczeniem gigu było "Ich Will" okraszone masą konfetti wystrzeloną w powietrze oraz bisowy "Engel", na czas którego Till stał się metalowym Ikarem o skrzydłach plujących ogniem.
Mogę spokojnie zaliczyć ten występ Rammstein do udanych, aczkolwiek na poprzednim bawiłem się trochę lepiej. Na osiemnaście piosenek, jakie można było usłyszeć w "Spodku", aż dziewięć pochodziło z "Liebe ist fur alle da". W zasadzie jest to kwestia gustu, ale osobiście wolałbym więcej ze starszych dokonań. Nie mogłem się też oprzeć wrażeniu, że Lindemann nie był tego dnia w szczytowej formie. Gdzieś w okolicach "Sonne" jego głos wyraźnie osłabł i tak już zostało do końca. Może właśnie z tego powodu Polska nie dostała dodatkowego bisu ("Rosenrot" i "Seamann"), jaki miał miejsce choćby w Lizbonie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że w marcu w Łodzi Niemcy nie poskąpią nam dłuższej setlisty.
Pisząc słowo "dokładnie" chodziło mi o poparcie komentarza Zniesmaczonego
Materiały dotyczące zespołów
- Rammstein
- Combichrist
2. To nie "norwegowie" bo Norweg w zespole jest jeden, wokalista, reszta to Amerykanie. W dodatku wokalista od lat juz nie mieszka w Norwegii, przeniosl sie do Stanów. Tak wiec to jest amerykanski zespol, nie norweski.