zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 27 grudnia 2024

relacja: Rammstein, Clawfinger, Katowice "Spodek" 13.11.2001

30.04.2002  autor: Czarny Piotruś
wystąpili: Rammstein; Clawfinger
miejsce, data: Katowice, Spodek, 13.11.2001

O tym, że będę mógł się wybrać na koncert Rammstein, dowiedziałem się 2 dni przed nim i radość moja była ogromna, gdyż media zasypywały nas informacjami o tym, jak wielkie to ma być widowisko i bardzo chciałem, aby te wszystkie obietnice znalazły swe potwierdzenie. Koncert planowo miał się zacząć o 19:00, lecz dopiero kilkanaście minut po tej godzinie otwarto drzwi. Jak zwykle chyba ktoś tego do końca nie przemyślał, bo przed "Spodkiem" zebrało się już co najmniej kilka tysięcy osób, a wejścia otwarto tylko trzy. Po około godzinie stania przed bramą zacząłem domyślać się, co czują sardynki, będąc zamkniętymi w małych puszkach. Wszyscy radzili sobie jak mogli, przeskakując barierki na każdy możliwy sposób. No, ale w końcu wejść się udało i nie ma, co płakać.

Około 20:15 na scenie pojawił się Clawfinger, który miał rozgrzać publiczność przed występem gwiazdy tego wieczoru. Dziwne, bo kiedyś to właśnie Rammstein supportował Clawinger, teraz było całkiem odwrotnie. Scenografia tego koncertu była skromna, tylko mały bannerek z tyłu sceny z nazwą zespołu. Zaczęli i od razu zaczęło się kotłować, widać, ze panowie mają oddaną rzeszę fanów. Na początek zagrali "Confrontation" z nowej płyty i można rzec, że jak na te swoje 45 minut, które mieli do dyspozycji, dobrze wybrali utwory ze wszystkich okresów działalności, włącznie z "przebojami" takimi jak "Nigger","Truth", "Do what i say", "Biggest the best". A set poprzetykany był numerami z nowej płytki, która też jest niezgorsza - "Out to get me", "Nothing going on", "Man enough". Nie jestem pewien, czy sam Clawfinger byłby w stanie zgromadzić tak liczną publiczność na własnym koncercie jako headliner, lecz czuć było, że tym razem support nie był tylko zapychaczem. Jedyne zastrzeżenie, jakie mogę mięć, to takie, że bas był prawie niesłyszalny, jeno jakieś tam buczenie, szczególnie w momentach, kiedy miął grać tylko on i bębny było to troszkę uciążliwe. Kiedy kończyli numerem "Do what i say" rzucili ze sceny, że wrócą tu za rok, już sami i będą mogli zagrać dłuższy koncert. Zapalono światła i regulaminowa półgodzinna przerwa sprawiła, że płyta wyludniła się, na scenie kończono przygotowania do występu gwiazdy tego wieczoru, kończono instalację całej pirotechnicznej otoczki koncertu.

Wreszcie światło zgasło, a na scenie pojawił się klawiszowiec Flake ubrany w biały kitel i białą, gumowa maskę na twarzy, po chwili dołączyła reszta zespołu w takich samych maskach i zagrali kilkuminutowy instrumentalny utwór, który był preludium do nadchodzącej kolumny wojsk pod nazwa Rammstein. Muzycy zeszli ze sceny, by po chwili wparadować w dość specyficznie uszytych mundurach. Oddział rozpoczął kanonadę. Najpierw wypełzło intro i już wszyscy wiedzieli: "Mein herz brennt" - jeden z lepszych numerów z nowej plyty - misterium ognia i wagnerowskich marszów rozpoczęło się. Pod koniec utworu serce naprawdę zapłonęło, czerwona flara strzeliła z piersi wokalisty w powietrze. No i już wiedziałem, że te wszystkie zapowiedzi okazały się sprawdzone, to naprawdę był wielki spektakl. Co chwilę coś wybuchało z przodu czy też z tyłu sceny, przez wielkie dysze tryskały w górę słupy ognia, flary przelatywały ponad głowami zgromadzonych na płycie. Było to wszystko idealnie zgrane z muzyka i dzięki temu robiło jeszcze większe wrażenie. Na początek zaserwowali nam wiązankę przebojów z nowej płyty: "Links" i "Rein raus", "Feuer frei". Podczas tej ostatniej piosenki Niemcy przywdzieli na głowy uprzęże, dzięki którym mogli pluć ogniem, jednocześnie grając, "no potęga, panie Struś, potęga" - jak to mawiał Maklakiewicz we "Wniebowziętych". Miło było usłyszeć, że polska młodzież nie tylko angielskim stoi i że wszyscy śpiewają niemieckie refreny razem z Tillem Lindemanem. Nie wiem jak było z rozumieniem, ale to nie było tu najważniejsze, bo pojawiła się specyficzna atmosfera, hipnotyczne zniewolenie pod kierownictwem Rammsteina. Potem był "Sehnsucht", czyli powrót do starszych wydawnictw. Było między innymi, "Asche zu asche" - gdzie statywy mikrofonów zapłonęły, i "Buck dich" odegrane z sadomasochistyczna otoczką, kto widział "Live aus Berlin", ten wie o co chodzi. Krótki powrót na ostatnią płytę i tytułowy kawałek "Mutter", chyba najspokojniejszy fragment tego koncertu, lecz zabrzmiał bardzo potężnie. Z największym entuzjazmem przyjęto jak zwykle utwory najbardziej znane, czyli ''Engel" i "Du hast", przy których poziom szaleństwa osiągnął apogeum. To właśnie "Engeł" zakończył właściwą część koncertu. Publiczność jednak nie dała za wygraną i na bis usłyszeliśmy najpierw sztandarowy utwór zespołu, czyli "Rammstein" z płonącym płaszczem w roli głównej, a następnie "Sonne", który pięknie zabrzmiał tego wieczoru w katowickim "Spodku". Na koniec dane nam było usłyszeć ostatni singiel z płyty "Muter" - "Ich will", w którym publiczność śpiewała razem z Lindemanem. Wydawało się, że to już koniec, większość ludzi tak myślała i ruszyła w kierunku szatni, ale jednak Rammstein wyszedł ponownie na scenę, by zaprezentować swoją wersję "Stripped" Depeche Mode.

To był już niestety definitywny koniec koncertu, zza sceny już usłyszałem tylko ciche: "Dziękuje Katowice"... Wypełniony po brzegi "Spodek" opustoszał. Teraz pozostało tylko czekać na następna wizytę Niemców w naszym kraju z nowym, premierowym przedstawieniem.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Zobacz inną relację

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Jaki był dla Ciebie - pod względem muzycznym - rok 2024?