- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Queens Of The Stone Age, Warszawa "Proxima" 11.12.2000
miejsce, data: Warszawa, Proxima, 11.12.2000
Na ten koncert czekałem od paru miesięcy. Taak, dla fana legendarnej grupy Kyuss to wielkie wydarzenie. Queens Of The Stone Age w Polsce! To brzmi tak niewiarygodnie, że to tej pory przecieram oczy, kiedy to słyszę. Przyjazd zespołu Josha Homme i Nicka Olivieri nad Wisłę został nagrany w jakiś pokręcony sposób (dzięki ci, załogo nuta.pl). Na oficjalnej stronie QOTSA nie było o nim wzmianki (dzień przerwy między koncertami w Sztokholmie i Berlinie). Ale jednak, potwierdziło się. Bileciki - jedyne 35 zł! Jak dla mnie raj. Dokonania zespołu znam tylko z najnowszej płyty "Rated R" (gorąco polecam, u mnie "rated" na piątkę z plusem), choć dwa lata temu wyszła LP "QOTSA" i jeszcze EPka "Beaver".
Koncert miał rozpocząć się o 19:00. Ja z kolegą znając warszawskie sytuacje, byliśmy na miejscu już o szóstej. Okazało się, że niepotrzebnie. Jak się dowiedzieliśmy od załoganta sprzętowego (trasę obsługują Angole), "mieliśmy problemy na granicy, problemy z polskimi celnikami (tu znaczące pocieranie palcami), no i te cholerne polskie drogi". Ciężarówka ze sprzętem złapała gumę. W nagrodę za pomoc przy wymianie koła mój kolega chciał wymóc na gościu wprowadzenie za kulisy po koncercie (przygotował sobie okładkę z "Blues for the Red Sky" na autografy), ale gość odrzekł, że w nagrodę to może przywalić lewarem. Był jednak bardzo miły i poinformował nas, że koncert, będzie, ale koło dziewiątej. W końcu wielkim autobusem nadjechał ZESPÓŁ. Kolega pocwałował ujrzeć wysiadających muzyków, a ja dalej marzłem. Po powrocie oznajmił, że ktoś coś do niego krzyknął, ale nie wiedział za bardzo kto i co (dopiero ja później objaśniłem mu kto jest kim w tej grupie).
Po tradycyjnych przepychankach kolejkowych znaleźliśmy się w środku. Zostawiliśmy kurtki w szatni i rzuciliśmy się na koszulki. Taak, były tekstylia! Trochę żałuję, że mało miałem mamony, ale poświęcając picie tego wieczora, zaopatrzyłem się w śliczny T-szercik - biały z czarnymi akcentami i stylizowanym "Q" na piersi. Kolega zakupił czarną (prostą, z napisem Queens Of The Stone Age) i w ten sposób pozbył się pieniędzy na pociąg powrotny (jest z Innego Miasta, pożyczył potem od spotkanego znajomego, więc tragedii nie było). Kompletnie spłukani, ale zadowoleni udaliśmy się na salę.
Nie wspomniałem o publice, więc: kiedy dotarliśmy było z 10 osób i myślałem, że skończy się na 50. Okazało się jednak, że organizacja rozdawnicza Radiostacji (i Trójki, od której bilety zdobyli wspomniani znajomi) okazała się na tyle sprawna, że sala Proximy zapełniła się prawie szczelnie (było na moje oko około 250 osób). Mówiąc o Radiostacji, to imprezę zaszczycił swoją obecnością niejaki Makak, największy tamtejszy kibic QOTSA (powiedział, że koncert był zajebisty, a kto nie był ten pinda), a także Anzelmo. Tak więc zespół nie mógł może liczyć na jakichś super oddanych fanów (tu mam siebie na myśli), ale dzieciaki (no, dosyć duże powiedzmy), które przyszły dobrze się zabawić.
Wpadamy na salę a tam z taśmy lecą melodie z amerykańskich tanzklubów z lat pięćdziesiątych. Po dłuższej chwili pojawiają się techniczni stroić gitary i rozklejać sety (w nagrodę za spóźnienie zespół miał zagrać dwa sety - warto było więc czekać). Wybuchają owacje, a ja wrzeszczę "to nie on!". Kolega krzyczy: "Kyuss!", ja: "wyłazić!", my obaj: "Backstreet Boys!" (sprawy przeciągały się zbyt mocno, publika była już trochę wkurzona).
W końcu - wychodzą! Nick z jeszcze dłuższą brodą i nienaganną łysiną, za perkusję chyba Lucero (czyżby zmiana w stosunku do Niemiec, gdzie grał Hernandez?), do magicznego urządzenia Darek (?, w każdym razie wydawał na nim hałas, a chłopaki się nie przedstawili), na koniec Josh, który zlustrował publikę dziwnym, hardym acz zaskoczonym spojrzeniem. No i co? Przystępują oczywiście do "Feel Good Hit of the Summer" (po szybkim plebiscycie okazało się, że mój typ był trafny). No i ku mojemu zaskoczeniu po prawo od nas zaczyna się kocioł, który nie ustał aż do końca koncertu. Ja potrzebuję trochę czasu na rozkręcenie i na początek szukałem wrażeń wzrokowych, ale po chwili również ruszyłem w tany. Taki energetyczny kawałek zrozumiałe, że wywołuje ruch, a zespół, jak się później okazało, wybrał właśnie szybki repertuar. To było na rękę publiczności - z pięćdziesiąt przednich głów podskakuje, rzuca ciałem, odchodzą wynoszenia i wędrowanie na ramionach z wyrzucaniem za bariery. CZAD! Gros materiału pochodziło z nieznanych mi, wcześniejszych nagrań. Z "Rated R" oprócz szeroko znanych dwóch otwierających utworów poszły: "Leg of Lamb", "Autopilot", "Life Like a Chemistry" (czy "Through Chemistry" - jak to leci?), "Monster in Parasol", "Quick and to the Pointless"... Zaprezentowane zostały dwie nowe piosenki, które na pierwszy rzut ucha brzmiały nieźle.
QOTSA postawili tego wieczora na szybkość (co ten bębniarz wyprawiał!), hałas i przygniatanie dźwiękiem. Koledze nie do końca się to podobało, ja miałem do zarzucenia tylko tyle, że dźwięki, które produkował pan na tajemniczym urządzeniu, nieco mieszały się z piskami wycinanymi przez Josha, króla gitary (hi, hi). Koncert był świetnie nagłośniony, więc było słychać naprawdę dużo. Wokale - jak wiemy obaj kluczowi panowie śpiewają (który z nich jest frontmanem - chyba jednak Nick, bo Josh gra raczej dla własnej satysfakcji, czasem gdzieś sobie odchodził, odwrócony plecami testował brzmienie). Nie są na pewno posiadaczami wielkich głosów, mi bardziej odpowiada śpiew Josha, ale widać, że raczej przeszkadza mu to jeszcze w popisach gitarowych. Kiedy więc ciężar głosodawania brał na siebie Nick, mieliśmy okazję wysłuchania naprawdę pięknych popisów gitary. Numery przypadające na Nicka są dosyć punkowe i nie podobały się koledze (w przerwie jeden ze znajomych określił to zmierzaniem w kierunku Anthrax i mój kolega to zaadoptował i już od tej pory tak określał ten rewir twórczości QOTSA). Mi się podoba: "everybody, everyone let"s go!".
Zespół zarządził przerwę po godzinie występów (już na numerze trzy czy cztery kropelki potu było widać na obliczu Josha). Oficjalnie na uzupełnienie płynów - Josh chwalił naszego dobrego Żywca.
Dwudziestominutową przerwę wykorzystaliśmy na ochłonięcie, bo pod koniec nasz stan był już opłakany (nie wiedziałem co zrobić z tym cholernym swetrem - więc zgrzanie było mocne). Warto wspomnieć o dość przykrym momencie, kiedy kolega zgubił okularki - przeraziłem się nie na żarty, kiedy padł na czworaka w ich poszukiwaniu, narażając się na stratowanie. Na szczęście skończyło się szczęśliwie - i on, i okularki wyszli z opresji bez skazy.
Wracamy przed scenę, a tu widok jak z czasów Adama i Ewy: Olivieri stoi na waleta z basem tylko skrywającym jego przyrodzenie. Kolega był wyraźnie zszokowany (zapomniałem mu powiedzieć, że wyczytałem, że facet lubi takie performansy - nie chciałem zapeszać). Josh był wyraźnie ucieszony i powiedział do towarzysza: "show "em your dick!". Nick chętnie spełnił polecenie szefa. Dalej było już (prawie) tylko muzycznie. Prawie, bowiem kiedy na scenę poleciały jakieś dziwne przedmioty (prezerwatywy?), Nick coś krzyknął, a Josh powiedział: "you"d better knock"m, knock"m, knock"m and have a really good time", wykonując charakterystyczne gesty rękodzielnika. Kiedy przyszło do "The Lost Art of Keeping a Secret" zapowiedź mistrza Homme brzmiała mniej więcej tak: "to będzie piosenka o "tych" sprawach, a jak nie wiesz o co chodzi to zapytaj przyjaciela". Dalszy ciąg łojenia był przed naszymi uszami. W końcu panowie zapowiedzieli ostatni utwór. W nim już perkusista przeszedł samego siebie - nie jara mnie za bardzo speed metal i te rejony, ale facet z częstotliwością kontaktu z kotłami zbliżył się do nich na wyciągnięcie ręki. Kulminacją koncertu był popis pary Olivieri-Homme na bas i gitarę. Trwał dobre dzesięć minut, a ja non-stop musiałem machać moim czerepem (rany, jak mnie później bolało karczycho!). Wspaniała improwizacja (Nick doszedł nawet do pocierania strun wzmacniaczami) zmierzała do ciszy, która (jak można się było spodziewać), została przerwana brutalnym wybuchem czadu. Bębniarz nie wytrzymał i na koniec rzucił się w tłum. Wrócił jednak po chwili i załoga zabrała się do pożegnań. Schodzili przy burzy oklasków. Josh też bił brawo, dziękował, wypowiedział formułkę "see you next time" i wyciągnął ku nam rękę w geście pozdrowienia. Ja poczułem się specjalnie zaszczycony i wyciągnąłem ku niemu obie ręce.
Mimo że mocno domagaliśmy się bisów (kurcze, nie spodziewałbym się tego po takiej "zielonej" publice), chłopaki nie pojawili się już na scenie. Druga część skończyła się gdzieś na pół godziny przed północą, więc "rzeczywisty czas gry" wyniósł około dwóch godzin(!).
Była to sztuka przez duże "Sz", świetny przekaz energii w formie czystego czadu. Myślę, że Queens of the Stone Age z zupełnie nieznanego zespołu-dziwoląga w naszym kraju przekształci się w świadomości ludu stolicy i całego kraju może nie w mega-gwiazdę, ale w zespół aktualnej górnej półki mocnego grania.
Po występie czekaliśmy jeszcze dobre kilkadziesiąt minut na ewentualne przejście zespołu do autokaru i zdobycze autograficzne. Niestety QOTSA nie byliby sobą gdyby nie skosztowali uroków pięknych polskich kobiet i kontynuowali zabawę w dość wąskim gronie (choć kolega bardzo się unosił). Dla mnie, choć bardzo połamanego (nie wiem co będzie z tym prawym kolanem), ważniejsze od pamiątek są jednak wspomnienia wrażeń, które pozwoliłem sobie opisać powyżej.
Może rzeczywiście jeszcze kiedyś zobaczymy się z "Królowymi"...