- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: "Przystanek Woodstock", Kostrzyn nad Odrą 4-6.08.2011
miejsce, data: Kostrzyn nad Odrą, 4.08.2011
miejsce, data: Kostrzyn nad Odrą, 5.08.2011
miejsce, data: Kostrzyn nad Odrą, 6.08.2011
Tak się zastanawiam, co przyciągnęło tylu ludzi na tegoroczny "Przystanek Woodstock". 650 tysięcy. Kosmos. Jak były ostatnie Żary, kiedy było 400 tysięcy, to myślałem, że więcej nie może być. A potem baf, Kostrzyn, i nagle zrobiło się luźno (150 tysięcy). Jednak z roku na rok przybywało chętnych, by poczuć atmosferę festiwalu, niepowtarzalną, jak wieść niesie. Aż tu takie apogeum. Gdyby doszło do miliona, to chyba sytuacja wymknęłaby się spod kontroli. Co więc przyciągnęło takie tłumy? Skład? No rzeczywiście dawno nie było gwiazd tego formatu, ale z drugiej strony żaden z tych zespołów nie zapełnia na imprezie pełnopłatnej stadionu, więc chyba nie. Akademia Sztuk Przepięknych? Tu też same sławy, ale to chyba nie one były magnesem dla mas. Dogodne położenie miasta? E tam. Dojazd do dupy, wyjazd jeszcze gorszy. Atmosfera festiwalu? Takiego stężenia wariatów nigdzie się nie znajdzie, to fakt. Miłość Polaków do "mnie muzyka należy się za darmo"? Gdyby trzeba było zapłacić za bilet, to... patrz "Sonisphere". A zatem? Na rekordową publiczność złożyło się z pewnością kilka czynników, lecz podstawowym wydaje się fakt, że festiwal Owsiaka zdobył sobie całkiem zasłużoną renomę. Jedziesz i wiesz, że będzie tam bezpiecznie, że nie będzie niespodzianek na scenie (najwyżej in plus), że żarcie przyzwoite, że mnóstwo dodatkowych atrakcji (skoki na bungee i błotko to najmniejsze z nich).
Jeśli chodzi o mnie, to magnesem muzycznym były występ dwóch kapel: Helloween i Airbourne. I taka będzie ta relacja - na temat występu wybranych kapel. "Przy okazji" widziałem też kilka innych spektakli, dlatego chętnie przedstawię wrażenia, ubolewając nad tym, że nie mogę zdać pełnej relacji, ale to chyba nie byłoby możliwe nie tylko ze względu na trzy sceny, ale przede wszystkim na to, że łeb by pękł.
Piątek, 21:20 - 22:25, duża scena. Helloween - zespół inspirujący i potęga koncertowa w latach osiemdziesiątych - na zawsze pozostanie legendą. Jeszcze do niedawna nie mogłem się przekonać do wokalu Derrisa, ale na koncercie w "Stodole" pół roku temu facet udowodnił mi, jak wszechstronnie potrafi zaśpiewać, a nade wszystko, jak świetnym jest frontmanem. Radosny power metal na "Przystanku Woodstock" nie mógł nie zagrać - taka muza może komuś "nie leżeć" w wersji studyjnej, ale znakomicie sprawdza się na koncertach. Chóralne śpiewy, finezyjne solówy gitarowe i perkusyjne, ten ogólny czad dźwiękowy sprawia, że łeb sam zaczyna pogować. Osobny temat to dobór kawałków - dyniowaci doskonale wiedzą, które płyty zdecydowały o ich obecnym statusie i nie boją się do nich wracać. Samemu Derrisowi nie przeszkadza to, że musi odnajdować się w repertuarze wyśpiewanym blisko 25 lat temu przez Kiskego. Zaczęli jednak od "Are You Metal?", cholernie chwytliwego kawałka z ostatniej płyty - trzeba przecież przypomnieć, że zespół żyje, nie stoi w miejscu i nagrywa nowe rzeczy. Z płyty "7 Sinners" zagrali jeszcze smaczny "Where The Sinners Go". Zdecydowanie postanowili pozamiatać "keeperowymi" klasykami, zresztą w tak krótkim czasie czym mieli się pochwalić, jeśli nie tym, co najlepsze w ich karierze. Trudno byłoby zastąpić kawałki takie, jak "Eagle Fly Free", "March Of Time" czymkolwiek. Zwłaszcza ten monumentalny tryptyk, składający się z trzech kolejnych opowieści o strażniku siedmiu kluczy, miał wyjątkowy wydźwięk. Jak w przedmowie zaznaczył wokalista, trudno byłoby im zagrać w całości utwory "Keeper Of The Seven Keys", "The King For A 1000 Years" i "Helloween", bo zajęłoby to ze 45 minut - sporządzili więc medley z kilkuminutowych fragmentów. Gdzieś w pierwszej połowie koncertu znalazło się miejsce na solowy pokaz umiejętności Loblego. No a na koniec święta trójca: "Future World" (z zabawą kto kogo przekrzyczy - publiczność wokalistę czy wokalista publiczność), "Dr. Stein" (tu nadmuchane zostały po obu stronach perkusji ogromne dynie; małe dyńki wyrzucał Jurek w tłum) i "I Want Out" (na bis, też z zabawą typu, jak głośno umiemy dokrzyczeć słowo "out"). Bomba, dla mnie bomba, kto nie oglądał - ten trąba. Jak by orzekł Gombrowicz.
Piątek, 22:45, scena krysznowców. Na ostatni tego dnia koncert u krysznowców nie załapałem się w całości, bo trudno było przebić się przez tłum wracający z Helloweenów. Zachęcony przez kumpla, który stwierdził, że Moskwa dała najlepsze show na tegorocznym Jarocinie, postanowiłem zobaczyć choć tyle, ile zostało do końca. No i rzeczywiście było mięsiście i punkowo. W niektórych momentach ledwo było widać scenę przesłoniętą tumanami kurzu. Chłopcy z Łodzi czuli tę atmosferę i też się nie oszczędzali. Ściana dźwięku była ogłuszająca. Wśród kilerów zagranych tego wieczoru znalazły się m.in. "Samobójstwa", "Stań i walcz", "Powietrza" oraz "Nigdy". Bisowali trzykrotnie i pewnie bisowaliby po raz czwarty, bo wiara nie chciała puścić ich ze sceny, ale pewnie krysznowcy zasądzili sprawę.
Sobota, 16:00 - 16:45, duża scena. No cóż, można, będąc malkontentem, psioczyć, że Arka Noego na "Przystanku Woodstock" to jakiś żart. Sam pewnie nie wybrałbym się na ten koncert, ale ponieważ był w naszej ekipie dzieciak, to trzeba być elastycznym. Każdy zna ten projekt Litzy i wie, że jest to muzyka skierowana do młodszej publiczności, o wcale niegłupich tekstach religijno-filozoficznych i o zwykłym życiu, ale nie każdy wie, że może być podczas koncertu Arki Noego takie szaleństwo. Z pewnością jest to zasługa Litzy, to jego doświadczenie wyniesione z czasów Acid Drinkers, sceniczne obycie i zmysł komponowania chwytliwych piosenek dały impuls do reakcji jądrowej na scenie i pod nią. Bardzo podobał mi się kontakt Litzy z publicznością, czasem dowcipny ("tak, tak rozwińcie to, zobaczymy, co dostaliśmy" - to do dzieci, które podniosły ze sceny rzuconą przez kogoś flagę - "O! Logo mercedesa"), ironiczny ("Teraz piosenka, która dotyczy każdego z nas, bo wszyscy kiedyś pójdziemy na drugą stronę. Ty też Jurek. Ponoć jest tam znacznie lepszy festiwal od twojego"), zagrzewający do boju ("Kto kocha swojego tatę, niech głośno krzyknie"), wzruszający ("Dzieci mi tu podpowiadają, że mój tata jest najlepszy na świecie" - po komentarzu do jednej z piosenek). Ale właśnie, nie zapominajmy o udziale dzieci, bo to one wyzwoliły tak pozytywną energię. Ludziska bawili się przy takich hitach, jak "Sieje je", "Nie boję się", "Tato", "A gu gu" oraz kilku premierowych utworach. Na koniec zaś niezwykle nośny "Święty uśmiechnięty". Dopiero po koncercie uświadomiłem sobie, że nieprzypadkowo zespół został laureatem "Złotego Bączka Sceny Folkowej". Naprawdę zasłużenie.
Sobota, 17:15 - 18:00, scena folkowa. Po Arce Noego w te pędy polecieliśmy na wzgórze, za którym w tym roku usytuowana była tzw. mała scena. Miał tam odbyć się koncert wielce szacownego artysty, Tadeusza Woźniaka. Kilka chwil trwało przygotowanie sceny i rozpoczął się nietypowy, jak na "Woodstock", koncert z gatunku poezja śpiewana. Nietypowy? Właściwie wszystko już na "Przystanku Woodstock" widzieliśmy, nawet występ orkiestry symfonicznej grającej "Bolero" Ravela (Żary 2002). Woźniak rozpoczął od przećwiczenia z widownią zaśpiewu góralskiego, potrzebnego do wspomożenia go w pierwszym utworze, "Hej, Hanno". Potem zapowiedział, że jest ten koncert projektem rodzinnym i w miarę jego trwania dochodzili kolejni członkowie rodziny, najpierw dwaj synowie (gitara, skrzypce), potem żona (instrumenty klawiszowe), przyjęty do rodziny - jak zaznaczył mistrz - Adam Lewandowski (perkusja) i przyjaciel Piotra Woźniaka, Przemysław Śledź (gitara elektryczna). Tadeusz Woźniak chętnie ujawniał swoje kontakty z innymi artystami, z którymi pisał i nagrywał piosenki, m.in. z Jackiem Kaczmarskim ("Dylan"), Markiem Grechutą (nie pamiętam tytułu). Był jeszcze jeden kawałek inspirowany twórczością Boba Dylana (też nie pamiętam). Na finał poleciał tak wyczekiwany przez wszystkich "Zegarmistrz światła", szkoda że tak ubogo wykonany; mogło pojawić się parę lasek w chórkach, co dodałoby wykonaniu tej prawdziwej mocy. Koncert był jednak bardzo przyjemny, choć trochę za krótki. Nie pilnowałem zegarka, ale mam wrażenie, że Woźniak nie wykorzystał przysługującego mu czasu.
Sobota, 19:50 - 21:00, duża scena. Prawdziwa bomba miała pojawić się wraz z wkroczeniem na scenę Australian AC/DC Show, czyli Airbourne. Co prawda nie grają oni coverów, nie zgadzam się też ze stwierdzeniem, że marnie kopiują ten sławny zespół, robią to bowiem tak naturalnie, tak swobodnie i z taką klasą, że podziw się należy. Co z tego, że porównania z AC/DC nieodparcie się nasuwają. Tak napierdalać to nie hańba. Jedyne, czego im jeszcze wypada życzyć, to repertuaru na miarę legendy, bo potencjał mają niezwykły. Zdążyłem się zapoznać z ich debiutancką płytą "Runnin' Wild" przed koncertem i niestety nie ma tam kawałków, które od razu zostają w świadomości. Niemniej spodziewałem się, że przy takiej muzyce będzie czad niemiłosierny. Ale żeby aż taki? Ja pieprzę, myślałem że scenę zmielą w drobny mak. Aż Juras się na końcu wkurwił i pogonił tych dzikusów. Nawet tak gigantyczna scena wydawała się za mała dla Joela O'Keeffe i jego spółki. Szczególnie charyzmatyczny wokalista dał przekrojowy przegląd swych możliwości do robienia totalnej rozpierduchy: a to dwa razy pizgał puszką z piwem o własny łeb, tak że płyn zaczął tryskać na wszystkie strony, a to wysączył butlę z winiaczem (lub czymś), a to wdrapał się technicznemu na barana i wyćwiczył solówkę że hej, a gdy tego było mało, to wlazł na szczyt sceny i tam rzeźbił piekielne dźwięki. Słowem diabeł wcielony. Kiedy w pewnym momencie w tłum wjechał wóz strażacki, by opanować wzbijający się w powietrze kurz, O'Keeffe już kombinował, czy nie wskoczyć na dach. Jest to bez dwóch zdań godny następca Angusa, bo i gitara w jego łapskach strzela iskrami. Facet gra jak natchniony, a słowo "oszczędzać się" chyba znaczy dla niego tyle co "abra makabra". Trochę tych kawałków zagrali, ale nie mam pewności co do kolejności: "Raise The Flag", "Born To Kill", "Diamond In The Rough", "Chewin' The Fat", "Blackjack", "Bottom Of The Well", "Cheap Wine & Cheaper Women", "Girls In Black", "No Way But The Hard Way", "Too Much, To Young, Too Fast", "Stand Up For Rock'n'roll" oraz "Runnin' Wild". Podsumowując, Airbourne to definicja młodości, dzikiej radości grania, szaleństwa na scenie, nieokrzesanej fantazji, niekończących się wygłupów podszytych używkami wszelkiej maści, seksualnego rozpasania.
Nie zdążyłem dojechać na Luxtorpedę, a słyszałem, że też był ogień ze sceny.
Czy można coś do tego dodać? Tak. Setnie się ubawiłem.
Materiały dotyczące zespołów
- Skindred
- H-Blockx
- Zebrahead
- Heaven Shall Burn
- Donots
- Kumka Olik
- Raggafaya
- Materia
- Chilli
- Plateau
- Dog Eat Dog
- Projekt Republika
- Riverside
- Helloween
- Kontrust
- Jahcoustix
- Apteka
- Bukartyk
- Blackjack
- Luxtorpeda
- Łąki Łan
- The Prodigy
- Gentleman & The Evolution
- Airbourne
- Enej
- Buldog
- Arka Noego
H block X mnie totalnie zdziwił - zagrali bardzo "tradycyjnie rockowo" co mnie zadziwiło bo myślałem że łączą metal z elektro, ale pokazali że mają doświadczenie i potrafią zagrać i nagrzać tłum