- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Primal Fear, Turbo, Tim "Ripper" Owens, Crimes of Passion ("Turbo Celebration"), Warszawa "Progresja" 18.09.2010
miejsce, data: Warszawa, Progresja, 18.09.2010
Po "Krushfeście", w sobotę rano (18 września 2010 r.) czekała nas kolejna podróż, tym razem do Warszawy - na "Turbo Celebration", które miał uatrakcyjnić swym popisem Tim "Ripper" Owens. W końcu obejrzeć go w akcji nie raz, a dwa razy, to jest różnica.
Turbo, Warszawa 18.09.2010, fot. W. Dobrogojski
O ile trasa do Jasła najeżona była przeszkodami jak tor dla monster trucków, o tyle do stolicy jechało nam się gładko jak po maśle, bez przygód i problemów. Podobnie jak "Krushfest", warszawską imprezę, uroczystą i poważną niczym Straż Jej Królewskiej Mości przed Pałacem Buckingham, także dotknęły braki kadrowe. Norweski Thunderbolt wyleciał z listy płac ze względu na sprawy osobiste jednego z członków formacji. Spośród supportów zniknął też nasz rodzimy Privateer - przyczyną miały być ponoć przetasowania w składzie. Na szczęście organizator stanął na wysokości zadania i żeby nikt nie miał powodów do narzekań, postarał się o przedłużenie setów występujących zespołów.
Jasielska hala MOSiRu pozostawiała sporo do życzenia w kwestii akustyki, dźwięk w niej zamiast rozpływać się, jak należy, częstokroć uderzał widza po uszach niby obuch siekiery. Dlatego wrażenie słuchowe, jakie zaserwowano mi w "Progresji", jawiły się jako nektar i ambrozja, tudzież cud, miód i orzeszki. Przebyte dzień wcześniej doświadczenia nauczyły mnie doceniać stołeczny klub. Zarówno jakość brzmienia, jak i jego selektywność sprawiły, że z niekłamaną radością uczestniczyłem w gigu otwieracza, która to rola przypadła brytyjskiemu Crimes of Passion. Dzięki lepszym warunkom nagłośnieniowym, panowie uderzyli ze znacznie większą siłą niż w Jaśle. Start nastąpił z mniej niż półgodzinnym opóźnieniem, czyli bez dramatu. Wokalista Dale Radcliff ponownie biegał po scenie w koszulce glamowego Strypera, a pozostali muzycy łoili, że aż miło. Choć setlista była identyczna ("Pretty in Blood" jako jedyny numer z debiutanckiego albumu, pt. "R.I.P.", oraz "Dare You to Try", "I Can't Stop Killing You", "Love Is to Die for", "Let the Punishment Fit the Crime", "Save You" i "Blackened Heart" z nadchodzącego, studyjnego długograja; w charakterze wisienki na torcie sympatyczny cover "Holy Diver" Dio), to jednak materiał ów wydawał się już mniej obcy i ciekawszy w odbiorze. Jak na drugie przesłuchanie, to całkiem nieźle. Reakcje publiczności, przybyłej zresztą liczniej niż na Podkarpaciu (choć nie nazwałbym tego frekwencją marzeń), Crimes of Passion miało nieporównywalnie zacniejszą.
Crimes Of Passion, Warszawa 18.09.2010, fot. W. Dobrogojski
Jakieś piętnaście minut po opuszczeniu pudła przez Brytyjczyków, stałem już z niecierpliwością nieopodal barierek. W głowie odtwarzałem sobie intro do "Painkillera", wiedząc że dosłownie za chwilę dynamiczne łupanie w gary przeszyje powietrze. Bębniarz Rippera spełnił moje oczekiwania co do joty, traktując swój zestaw perkusyjny pieczołowicie i z precyzją godną szwajcarskich zegarmistrzów. Gdybym nie wiedział, że stanowisko to piastuje sesyjny muzyk Paula Di'Anno, powiedziałbym iż Scott Travis wpadł na gościnny występ. Kiedy werble poczęły zwalniać, spośród oparów dymu, jak zza gęstej zasłony londyńskiej mgły, wyłonił się Rozpruwacz. Czubek głowy znów wieńczyła mu czarna dżokejka z trzema pionowymi, zielonymi paskami, przypominającymi ślad po szponach drapieżnika - krechy tworzyły literę M, będącą logo ulubionego napoju energetyzującego Tima, Monster Energy Drink. Czyste, świdrujące wokalizy Owensa kopały po uszach bez pardonu, udowadniając, iż były frontman Judas Priest wciąż może się poszczycić fantastyczną formą. Kiedy się zastanowić, to właśnie z Ripperem polska publika powinna być lepiej osłuchana na żywo. Wszak na obu koncertach, które Priest zagrało w naszym kraju (28 marca 1998 roku w "Spodku" na trasie promującej krążek "Jugulator" oraz 17 marca 2002 roku, również w katowickiej hali, w ramach tournee "Demolition"), za mikrofonem stał Owens. Jedyny gig, jaki Judasi mieli wykonać u nas z Robem Halfordem, 6 kwietnia 2005 roku w stolicy Górnego Śląska, mimo wyprzedania biletów nie odbył się - ze względu na żałobę narodową ogłoszoną po śmierci Jana Pawła II.
Tim "Ripper" Owens, Warszawa 18.09.2010, fot. W. Dobrogojski
Warszawska setlista Rippera niczym nie różniła się od repertuaru z Jasła, pomijając drobną zmianę kolejności utworów. Do tego setu muszę się trochę przyczepić, gdyż w moim odczuciu był nazbyt zdominowany przez wałki, jakie Judas Priest zarejestrowało z Halfordem. Rozumiem, że Tim stara się głównie zadowolić wiernych fanów kapeli, dzięki której stał się rozpoznawalny, lecz osobiście z dziką chęcią powitałbym kilka ciosów z "Jugulator" i "Demolition", jak choćby "Blood Stained", "Cathedral Spires", "Hell Is Home", "Jekyll and Hyde", "In Between" czy "Subterfuge" - wystarczyłoby wywalić zamulające "Desert Plains", oklepane do bólu "Hell Bent for Leather" czy kompletnie niepotrzebny cover maidenowskiego "Wrathchild".
Dalsza cześć popisu potoczyła się bez niespodzianek. Przed następującą po "Painkiller" piosenką "The Ripper", Owens zapytał publiczności: "What's my name?", zaś przystępując do coveru "Children of the Sea" Black Sabbath wezwał wszystkich obecnych do wzniesienia w górę "rogów" dla Ronniego Jamesa Dio. Choć doskonale znałem rozkład jazdy, to jednak na warszawskim show Tima bawiłem się o wiele lepiej, bo też i publika dopisała. Więcej osób znało teksty, więcej osób szalało pod podium. Gdy pomiędzy numerami fani krzyczeli "Ripper", czego w Jaśle nie dało się uświadczyć, wokalista - złakniony mocy płynącej ze skandowania imienia - wyciągał ręce, jakby chciał objąć ten wyjątkowy moment w posiadanie. Rzecz jasna, Owens nie pozostał tłumowi dłużny, przybijając piątkę z każdym, kto zdołał dosięgnąć jego ręki.
Z czasów pobytu w obozie Bogów Metalu z Black Country Tim standardowo wygrzebał "Burn in Hell" i "One on One", co uzupełnił o trzy bardziej kojarzone z nim kawałki, czyli "Scream Machine" Beyond Fear" oraz "It Is Me" i "Starting Over" z solowego "Play My Game". Do tygla dorzucił cover "Gates of Babylon" Rainbow, zaś spotkanie zakończył nieśmiertelnymi hitami Priest: "Breaking the Law", "Hell Bent for Leather", w którym wspomógł go wokalnie Tomasz Struszczyk, "Electric Eye" i "Living After Midnight". Obecnemu gardłowemu Turbo wypadł ten udział strasznie blado i mało wyraziście, co okazało się proroczą zapowiedzią nadchodzących dwóch godzin... nudy.
Turbo, Warszawa 18.09.2010, fot. W. Dobrogojski
Jako specjalista od wygłaszania niepopularnych poglądów, z góry oznajmiam, iż wielkim fanem Turbo nie jestem i nigdy nie byłem. Rzecz jasna, szanuję ich niepodlegający dyskusji wkład w polską muzykę metalową, lecz ze wszystkich grup tego wieczoru, to właśnie Turbo dało najsłabszy koncert. Wiem, że sporo ludzi się ze mną nie zgodzi, ale po zdjęciu różowych okularów i spojrzeniu na swych idoli z dystansem, sami winni spostrzec, iż solenizanci zagrali gig do bólu przeciętny, pozbawiony życia, statyczny i wyzuty z wszelkiej radości płynącej z muzykowania. Moim zdaniem panowie sami strzelili sobie w stopę, ponieważ usadowili się na pudle pomiędzy dwoma istnymi wulkanami energii, czyli Ripperem Owensem i Primal Fear. Ba, nawet Crimes of Passion pozamiataliby ich tego dnia w pojedynku. Moje największe zastrzeżenia wzbudził Tomasz Struszczyk, który totalnie nie przypadł mi do gustu. Sorry, ale ta część publiczności, która skandowała "nie ma Turbo bez Kupczyka!", mimo iż uważam ich zachowanie za skandaliczne i żenujące, ma niestety rację. Niby się Tomek starał coś zrobić, lecz był przy tym tak śmiertelnie poważny, jakby wybrał się na pogrzeb, a nie na jubileusz swojej ekipy. W dodatku jego wokal, delikatnie mówiąc, brzmi w niektórych numerach Turbo jak pomyłka. Muzycy, zamiast obrócić zaczepki fanów w żart, strzelili focha i odpierali ataki, mówiąc, że "Grześka nikt z zespołu nie usuwał" i "jak chcecie sobie obejrzeć Grześka, to idźcie na koncert CETI". Ogólne wrażenia zdecydowanie na minus. Dla porządku podaję setlistę: "Na progu życia", "Niebezpieczny taniec", "Paranoja", "Otwarte drzwi do miasta", "Awatar", "Armia", "Scum", "Enola Gay", "Salvator Mundi", "Miecz Beruda", "Kawaleria Szatana cz. I", "Kawaleria Szatana cz. II", "Jaki był ten dzień", "Czy mnie nie ma", "Mówili kiedyś", "Toczy się po linie" i "Dorosłe Dzieci".
Primal Fear, Warszawa 18.09.2010, fot. W. Dobrogojski
Odetchnąłem z niewysłowioną ulgą, widząc muzyków Primal Fear wchodzących na podium, bo po dwóch godzinach katorgi teraz wreszcie zaczęło się dziać. Niemieckie orły już raz odwiedziły nasz kraj, podczas "Mystic Festival" dzielili scenę między innymi z Iron Maiden i Nightwish. Po sobotnim wieczorze w "Progresji" nie mam już wątpliwości, że Primalom klubowe sztuki wychodzą znacznie lepiej, niż grane na wolnym powietrzu. Duża w tym zasługa Ralfa Scheepersa, gardłowego Gamma Ray z trzech pierwszych albumów studyjnych. Fenomenalny głos tego gościa tak niesamowicie świdruje uszy, że można by nim rozbijać diamenty. Co zabawne, był on jednym z głównych kandydatów branych pod uwagę na stanowisko frontmana Judas Priest po odejściu Halforda, ale - jak wiadomo z historii - ostatecznie to Tim "Ripper" Owens dostał robotę. Parę tygodni przed rozpoczęciem trasy promującej najnowsze wydawnictwo, pt. "16.6 (Before the Devil Knows You're Dead)", szeregi Pierwotnego Strachu opuścił gitarzysta Henny Wolter. Fakt ten był dla wielu fanów niemałą niespodzianką, gdyż Niemcy bardzo długo trzymali tę informację w tajemnicy, chcąc uniknąć niepotrzebnego szumu. Schedę po Hennym przejął Alexander Beyrodt, który już raz wszedł w buty Woltera po jego poprzednim odejściu, toteż wszystko zostało w rodzinie.
Zauważyłem, że po wątpliwym popisie Turbo w "Progresji" nieco się przerzedziło. Ci, którzy uznali, iż nie ma sensu zostawać na powerowym Primal Fear, nie mają pojęcia, co stracili. Do teraz sam nie wiem, kto zabrzmiał mocarniej, oni czy Ripper. Tak czy owak, oba uderzenia wyrwały mnie z butów. Załoga Scheepersa zaprezentowała całkiem przekrojowy set: "Sign of Fear", "Chainbreaker", "Killbound", "Rollercoaster", "Seven Seals", "Nuclear Fire", "Six Times Dead", konkretne solo perkusyjne Randyego Blacka, byłego pałkera Annihilatora, "Blood on Your Hands", piękne, balladowe "Fighting the Darkness", epickie "Riding the Eagle", "Final Embrace", stadionowy hymn w postaci "Metal Is Forever" i "Angel in Black". Cudownym finałem tego nieziemskiego koncertu było wspólne wykonanie "Metal Gods" Judas Priest przez Ralfa i Tima Owensa. Panowie wprost prześcigali się we wchodzeniu na wysokie rejestry, dając niepodważalne świadectwo swych możliwości wokalnych. Absolutne cudo i wisienka na czubku niezwykle smakowitego tortu.
Primal Fear, Warszawa 18.09.2010, fot. W. Dobrogojski
Impreza udała się bez dwóch zdań fantastycznie, a jedynym cieniem i ponurym akcentem był show polskiej kapeli. Przewrotnie można by stwierdzić, że trzydzieste urodziny Turbo wypadłyby lepiej bez obecności na nich samych solenizantów.
Zobacz zdjęcia z "Turbo Celebration": Primal Fear, Turbo, Tim "Ripper" Owens, Crimes of Passion.
Nic do Grzegorza nie mam, zawsze go bardzo lubiłem i szanowałem. Ale co twórczego stworzył w ostatnich 15 latach ? Tomek pisze od niego znacznie lepsze teksty, współtworzy klimat. Turbo nie nagrało tak dobrej płyty jak Strażnik Światła od dobrych 20 lat.