zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 21 listopada 2024

relacja: Pearl Jam, Dismemberment Plan, Praga "Paegas Arena" 14.06.2000

19.06.2000  autor: Rafał Grodek
wystąpili: Pearl Jam; Dismemberment Plan
miejsce, data: Praga (Praha), Paegas Arena, 14.06.2000

"Beautiful..."

Od 17 lutego roku wiadomo było powszechnie, że jeden z najważniejszych zespołów lat dziewięćdziesiątych - Pearl Jam - wyruszy po raz kolejny w europejską trasę, która promować będzie zapowiadany na maj siódmy album grupy "Binaural". Od początku wiedziałem, że nie zabraknie mnie na katowickim koncercie, ale to, że pojadę również dzień wcześniej do Pragi, początkowo nie mieściło mi się w głowie. Przede mną rozciągały się prawie cztery miesiące niecierpliwego czekania.

Z wyjazdem na koncert do Pragi było trochę problemów. Nie tak łatwo kupić bilety w sprzedaży wysyłkowej. Udało się. 4 maja do moich drzwi zapukał listonosz. Myślałem, że oszaleję ze szczęścia. Trochę trzęsły mi się ręce, gdy otwierałem kopertę i nawet bałem się, że coś uszkodzę. Zaczęło się odliczanie. Półtora miesiąca... Miesiąc... Tydzień... Jeden dzień... Czas zero...

Praga jest olbrzymim miastem i nie sposób zobaczyć wszystkiego, co chciałoby się zobaczyć. Około godziny 15 zakończyliśmy wycieczkę po starówce, docierając do Paegas Arena, miejsca, gdzie po raz drugi w swoim życiu miałem zobaczyć najważniejszą dla mnie kapelę. Wejście na teren hali nie było utrudnione w żaden sposób. Nawet byliśmy trochę zdziwieni, że tak mało ludzi oblega drzwi. Paegas Arena mieści około 15 tysięcy ludzi. Do kompletu brakowało ponad jednej trzeciej. Zajęliśmy sobie miejsca na płycie, blisko sceny i już tylko minuty dzieliły nas od Eddiego i reszty zespołu.

O 20:05 na scenie pojawił się Dismemberment Plan. Jak się dowiedzieliśmy od wokalisty już podczas wstępu, zespół przyjechał z Waszyngtonu. Nie było możliwości o tym zapomnieć, bo podkreślał to później jeszcze kilka razy. Zagrali około 45 minut. Ich muzyka to głównie unowocześniony, amerykański punk rock. Niestety nic więcej nie mogę o nich napisać, bo nic więcej nie wiem.

Wybiła 21:00. Jeszcze przy zapalonych światłach z głośników popłynął jakiś dziwny szmer. Na początku cicho, potem coraz bardziej przybierał na sile, aż do momentu krytycznego, kiedy wiadomo już było, że za chwilę coś się stanie. Boom!!!! Ciemność. Piski, krzyki i ścisk. Jeszcze nikogo nie widać, ale już słychać pierwsze dźwięki "Of the girl". Bardzo powoli na scenie pojawiają się muzycy. Stone i Eddie z prawej strony, Mike i Jeff z lewej, a Matt od tyłu. Wszyscy w komplecie. Ed w bojówkach i granatowej koszuli, pląsając się przy mikrofonie, prowadzi nas przez ten piękny utwór ku ekstazie. To dopiero początek. Na drugi ogień lecą "Grievance", "Corduroy", "Given to fly" i "Animal". Swego rodzaju rozgrzewka przed tym, co ma nastąpić. Jeszcze tylko "Red Mosquito" i małe przemówienie. Eddie dziękuje Czechom, że ostatnim razem tak długo czekali na koncert. Niestety ich sprzęt utknął na granicy i zaczęli grać dopiero o dziesiątej. Łyk wina i "Pilate". Nigdy nie myślałem, że usłyszę Jeffa, jak śpiewa ten refren. Naprawdę coś niesamowitego. "Alive" i moja ekstaza osiąga apogeum. Cicho rozpoczęty "Present Tense" coraz bardziej rozrasta się w sile, aż do momentu, gdzie Jeff wchodzi ze swoim basem. Eksplozja muzyki. Mało brakowało, a nie zdążyłby rozpocząć gry. Widziałem jak niespodziewanie wybiegł zza kolumn na scenę. Poradził sobie. Kolejny kawałek z "No Code" "Habit" z bardzo długim, pięknym i agresywnym solo gitarowym. Chwila wytchnienia podczas "Untitled", a następnie "Many Fast Cars", "I got I.d.", "Wishlist", "Insignificance" i bardzo rozbudowany "Rerviewmirror". Nadszedł czas na "Even Flow", poprzedzony podziękowaniami Eddiego dla Greków, którzy licznie przybyli na ten dzień do Pragi. Na koniec pierwszej części "Go" wykrzyczany z euforią maniaka. Giną w ciemnościach gdzieś za sceną, ale i tak wiadomo, że wrócą.

Aplauz widowni nie ma końca. Czesi w dziwny, ale za to efektowny sposób wywołują ich znów na scenę. Tupanie w deski nie ma końca. Światło latarki za perkusją oświetla Matta. Wychodzą po raz kolejny. Eddie z butelką wina zaczyna mały monolog o tym, jak to miło znów grać w Czechach, i że jest to najlepszy koncert podczas tej trasy. Przyznaje się, że już to gdzieś powiedział i że trzeba będzie to wyciąć z poprzedniej taśmy... "Sleight of hand - to utwór, którego dawno nie graliśmy. Posłuchajcie" - dodaje. Kolejny bis, zagrany o wiele mocniej niż na płycie "Light Years" i długo wyczekiwany "Betterman" z odśpiewanym chóralnie refrenem. "She dreams in color... She dreams in red... Can't find the betterman..." - śpiewa niczym w kościele cała sala oszalałych fanów. Eddie i reszta zespołu nie kryje swojego zdumienia. Zaczyna się mała zabawa. "Zagramy jeszcze jeden, trzy a nawet pięć kawałków" - krzyczy sprawca całego zamieszania. "Timless Melody" i punkowy "Do the evolution". Następnie wracają do ery "Ten": "State of love and trust", "Once" i ukochany "Black". Zapalają się główne światła na sali. "Beautiful" wyrzuca z siebie Eddie i daje tylko znak kompanom, aby kontynuowali swoje dzieło. Na koniec "Yellow ledbetter" z szaleńczą solówką Mike'a, zakończoną widowiskowym upadkiem na scenie. To już koniec. Pamiątkowe polaroidy, wino i kostki od gitary lądują gdzieś w tłumie przed sceną.

Dziwnym jest czuć jeszcze raz coś, czego zdawałoby się nie można powtórzyć. Jadąc do Pragi miałem wrażenie, że wiem co się stanie. Przeliczyłem się. Zespół zupełnie odmieniony. Eddie już dawno otrząsnął się z maniery smutnego frontmana. Cały koncert tańczył na scenie w swój jedyny i niepowtarzalny sposób. Skakał, rzucał się przy statywie i w ogóle o mały włos nie zrobił sobie krzywdy. Brakowało tylko wspinaczki, którą tak dobrze znamy z filmów do "Even Flow" i "Alive", ale to już chyba historia. Mike McCready pozbył się wreszcie swojego brzucha. Cyrkowe popisy z gitarą, skoki, upadki - najlepsze tylko w jego wykonaniu. Matt Cameron zdał egzamin na szóstkę z plusem. Jest chyba najlepszym pałkerem, jakiego podarował Pearl Jamowi świat. Nawet Jeff nie pozostał bez ruchu. Jego słynne skoki z basem zawieszonym na ramionach wyglądały wprost zdumiewająco. Tylko Stone pozostał gdzieś w cieniu swoich przyjaciół. Można mu to wybaczyć. Nadrabiał mimiką twarzy. Niekończący się usmiech jest wystarczajacym dowodem na to, że świetnie się bawił. Spotkanie z Pearl Jamem po dwóch i pół godzinie dobiegło końca, ale nie ma się co martwić. Jutro Katowice, a za dwa tygodnie festiwal w Roskilde. Pearl Jam razy trzy. Tak trzymać.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?