- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Pearl Jam, Dismemberment Plan, Katowice "Spodek" 15.06.2000
miejsce, data: Katowice, Spodek, 15.06.2000
Po kolejnej nieprzespanej nocy, szczęśliwie dotarłem do Katowic. Szczęśliwie, gdyż na ten dzień PKP planowała jakiś dziwny, a zarazem wywołujący u mnie stres i szok protest. Udało się. Kolejarze nie zawiedli. Po kolejnych kilku godzinach podróży pociągiem, moje nogi stanęły na katowickiej ziemi. Od razu dało się zauważyć, kto i po co tu przyjechał. Grupy fanów widoczne były z daleka. Koszulki z emblematem Pearl Jam rozpoznałbym nawet na końcu świata. Po dotarciu do "Spodka" z miejsca zauważyłem, że tłum jest o wiele większy niż tydzień wcześniej na koncercie KoRna. Super. Sądząc po tym, w jak rekordowym tempie sprzedano bilety, można było się tego spodziewać.
Drzwi "Spodka" oblegane były z kilku stron. Ciężka sprawa. Organizatorzy zadbali o to, aby dostęp do sali został odpowiednio utrudniony i opóźniony, przez co część fanów w ogóle nie zobaczyła supportu. Szkoda. Może kiedyś znajdzie się ktoś mądry, kto to zorganizuje w lepszy sposób. Takiego tłumu w "Spodku" już dawno nie widziałem. Wszystkie sektory dostępne dla publiczności zapełniały się z minuty na minutę. Płyta zagęszczała się jeszcze szybciej. Dosyć niebezpiecznie wyglądały z góry przepychanki. Kilka razy część fanów wylądowała na podłodze. Miejmy nadzieję, że nikomu nic się nie stało.
Ja miałem szczęście widzieć Dismemberment Plan dwa razy. Przyznam, że ich występ w Pradze bardziej mi się podobał. Być może dlatego, że zagrali tam więcej energicznych kawałków. Polski koncert waszyngtońskiego kwartetu nie należał do udanych. Wyczułem problemy z nagłośnieniem, jakieś dziwne sprzężenia, a czasami dźwięk w ogóle gdzieś uciekał. No tak, pomyślałem sobie. Polskie realia. Miałem cichą nadzieję, że do występu Pearl Jam techniczni coś z tym zrobią. I zrobili. DP zaprezentował mniej utworów niż poprzedniego wieczoru. Szybko wyszli i szybko zeszli ze sceny. Niech ich Bóg błogosławi. Dziękujemy.
Punktualnie o 21 z taśmy poleciał znany mi już dobrze szmer. Zdążyłem tylko wykrztusić mojej kumpeli: "To już" i zgasło światło. "Long Road" na dzień dobry. Tak, jak cztery lat temu, z jednym wyjątkiem: światła nie były tak zielone, jak wtedy. Dodano do nich kolor pomarańczy. Całkiem niezły pomysł. Od razu poczułem, że ten wieczór będzie kolejnym, o którym będę śnił. Publiczność od pierwszego wersu równo odśpiewała ten magiczny utwór. Później dawała o sobie znać jeszcze kilka razy. Eddie ubrany tak jak w Pradze, bojówki i granatowa koszula. Ciekawe czy on się w ogóle przebiera? Po smutnym początku nadszedł czas na totalny odjazd: "Breakerfal", "Corduroy", "Animal" i Ed po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru zagaduje publiczność: "Chcę powiedzieć coś do ludzi w tej sekcji" (wskazując na lewą stronę płyty) "uważajcie na siebie". "Brain of J" zagrany jak z CD. "Minęło kilka lat odkąd tu byliśmy. W tym czasie wydaliśmy kilka płyt. Ten kawałek jest z ostatniej. Nothing as it seems". Nadeszła chwila wytchnienia dla nóg, ale nie dla gardeł. Prawie 9 tysięcy ludzi odśpiewało refren bez najmniejszych trudności. "Given to fly" i krzyczymy ponownie. Następny numer nie daje nam zapomnieć, po co tu przyszliśmy: "God's dice" i chyba najpiękniejsza wersja "Present tense", jaką mógłbym sobie wyobrazić w moich najskrytszych marzeniach. Na początku Ed i Mike zaczynają pieścić swoje gitary. Stone, Jeff i Matt dołączają w odpowiedniej chwili, wyłaniając się z ciemności. "Many fast cars, Not for you", na który tak bardzo czekałem w Pradze i "Betterman", którego nie mogło zabraknąć. Powtarza się dokładnie ta sama sytuacja, co dzień wcześniej. "She dreams in color... She dreams in red... can't find the betterman..." wrzeszczy cały Spodek. Następnym utworem dzisiejszego przedstawienia jest "Grievance", mój faworyt z "Binaural", a zaraz po nim "Thin air". Nadchodzi od dawna oczekiwany przez Polaków "Even Flow". Pierwszy z klasycznego "Ten", poprzedzony przez Veddera cichym śpiewem. Mike McCready biega po scenie, skacząc po czym tylko może. Jak on to robi, że się nie przewróci? Cóż, ma za sobą lata praktyki. Dodam też, że podczas któregoś utworu obiegł dookoła scenę kilka razy. Jeszcze tylko "Nothingman, Insignificance", długi "Rearviewmirror" i zespół znika za sceną.
Nie trzeba na nich długo czekać. Po prawie pięciu minutach są z nami raz jeszcze. Eddie w masce małpy prowadzi nas przez ewolucję: "It's evolution, baby". Gadżet najwyraźniej przeszkadza mu w śpiewaniu, bo szybko ląduje na mikrofonie, a później na twarzy Mike'a. Dynamiczny "Go" i ostry jak brzytwa "Rival" nie pozwalają ani na moment twardo stanąć na ziemi. "Footsteps", znany nam dobrze z wielu bootlegów, tu rozbudowany o harmonijkę, która na koniec wpada w ręce jakiemuś szczęśliwcowi przed sceną. Zdecydowanie szybko przechodzimy do "Wishlist", podczas którego Spodek zalany zostaje tysiącem świecących dookoła światełek. Staje się to za sprawą lustrzanej kuli zawieszonej pod dachem. Chwila wytchnienia, podczas gdy Ed opowiada o Magdach spotkanych w Katowicach. "Elderly woman behind the counter in a small town" jest dedykowane właśnie im. Ed dziękuje również, za to, że tak wielu z nas przebyło długą drogę na to spotkanie. Mówi, że oni też są daleko od domów, ale za to bardzo dobrze się czują. "Last kiss" jest chyba dla mnie najpiękniejszym utworem wydanym na składankach. Odklaskany przez fanów z perfekcją zawodowych klakierów.
"Alive" wywołuje spodziewany efekt. Tysiące gardeł znów daje o sobie znać. "I'm still alive" krzyczy obok mnie jakiś koleś. Nawiasem mówiąc przesiedział na krześle cały koncert. Tu jednak nie wytrzymał i wybił się w powietrze jak z trampoliny. Jeszcze tylko "Rockin' in the free world" i część druga dzisiejszego koncertu dobiega końca. Niesamowitym uczuciem było widzieć Eddiego trzymającego w ręku polską flagę. Chyba miał jakieś problemy z odpowiednim ustawieniem kolorów. Nieważne. Pomogły mu literki. Tamburyn, kostki i kawałki gitary Mike'a znajdują swoich nowych właścicieli pośród fanów. Szczęście innych udziela się reszcie. Dowodem na to jest nie mający końca aplauz. Nasi bohaterowie znikają za sceną. Jeszcze tylko pamiątkowe polaroidy i ciemność pochłania również Eddiego.
I tak drugi dzień mojej przygody z Pearl Jam dobiegł końca. Szkoda tylko, że już kasy nie starczyło na Katowice 2. Muszę się z tym jakoś pogodzić. Może Roskilde Festival będzie dla mnie kulminacją tego małego maratonu. A później pozostaną już tylko zdjęcia, zapowiadane płyty live, wyczekiwanie na nowy krążek i kolejną światową trasę. Miejmy wszyscy nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać.
Pozdrawiam wszystkich, którzy mnie rozumieją. Ja też was rozumiem.